Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Wpisy oznaczone ‘Zbigniew Adrjański’

Zbigniew_AdrjanskiPan Zbigniew Adrjanski koresponduje ze mną od dłuższego czasu. Efektem naszej wymiany listów i myśli są teksty, które otrzymuję od Autora. Uważam, że ze względu na ich zawartość warto je publikować, dla Was drodzy moi, aby pamięć o czasach PRL – nie zawsze łatwych – przetrwała. Tamte czasy miały jedną wielką zaletę: my – nasze pokolenie – byliśmy młodzi i pełni zapału do życia, a że niosło ono w swoim zanadrzu trudności, tego nie braliśmy wtedy pod uwagę.

I jeszcze jedno wyjaśnienie, które się Wam należy, pan Zbigniew Adrjański przesłał taką informację dot. Tygodnika „Nowa Wieś” i „Jarmarku Sensacji”: Tygodnik „Nowa Wieś” – początkowo czasopismo społeczne dla wsi, pod redakcją Antoniego Olchy, później zostało przekształcone (od roku 1956) w ilustrowany magazyn dla młodzieży wiejskiej oraz czytelników z małych miast i miasteczek. Inicjatywie wydania takiego czasopisma patronował (nie bez oporów zresztą!) Związek Młodzieży Wiejskiej. W latach 1956-68 „Nowa Wieś” była czasopismem kolorowym, ciekawie redagowanym i wyróżniającym się swoją treścią i formą wśród ówczesnych magazynów polskich, wydawanych nie tylko dla czytelnika wiejskiego. „Nowa Wieś” osiągnęła z czasem 300 tys. nakładu! Do tego dodawana była „wkładka literacka” oraz inne jeszcze suplementy wydawnicze. Tygodnik ten redagowało w latach 1956-68 kolegium w składzie: Irena Rybczyńska-Holland (redaktor naczelna), Jan Bijak, Irena Waniewicz, Józef Grabowicz, Feliks Starzec, Zbigniew Adrjański (autor w/w artykułu, który był kierownikiem działu kulturalnego tego czasopisma). W zespole redakcyjnym pracowało w tym czasie wielu znanych dziennikarzy: Kazimierz Dziewanowski, Maria Bartnik-Bijak, Jerzy Berkowicz, Leon Susid, Stefan Jakobs, Ryszard Korn, Jan Bester, Eugeniusz Boczek, Tadeusz Chudy, Barbara Tryfan, Halina Dąbrowska, Janina Lewandowska itd. Z redakcją współpracowali znani fotograficy np. Jarosław Tarań, Marian Gadzalski, Edward Smoliński, Zdzisław Wdowiński. Do tygodnika pisali: Józef Morton, Henryk Syska, Jacek Wilczur, Wiesław Nowakowski, Jerzy Bazarewski, Roman W. Kołodziejczyk i wielu innych literatów oraz dziennikarzy. Głośne były w swoim czasie różnego rodzaju inicjatywy wydawnicze „Nowej Wsi”: Biblioteka Książki czytelników „Nowej Wsi”, Biblioteka Poetów oraz działalność muzyczna i klubowa wśród czytelników: Kluby Taneczno-Rozrywkowe, Kluby Miłośników Piosenki organizowane wspólnie z „Wydawnictwem Synkopa” oraz różnego rodzaju akcje i kampanie publicystyczne, mające na celu propagowanie nowoczesnego rolnictwa i modernizacji życia na wsi. W swoim czasie mówiło się nawet o cywilizacyjnej roli tego czasopisma na polskiej wsi oraz prowincji. „Nowa Wieś” miała oczywiście swoich przyjaciół i wrogów. Szkoda, że nie powstała na jej temat żadna większa publikacja prasoznawcza czy monografia naukowa.Tyle wyjaśnień dotyczących tygodnika „Nowa Wieś”, a teraz zapraszam do lektury „Jarmarku Sensacji”.

Dzisiaj chciałabym powspominać razem z panem Zbigniewem Adrjańskim lata 1955-70. On, ówczesny redaktor tygodnika „Nowa Wieś”, ja, dwudziestoparolatka studiująca i pracująca osoba, zainteresowana wszystkim, co dotyczy aktualnej sytuacji. Wspólnie powspominamy czasy :  „Jarmarku Sensacji” – tak oficjalnie nazywanego dodatku folklorystyczno – literackiego do tygodnika „Nowa Wieś”, który wraz z czytelnikami redagował Pan Zbigniew. A nieoficjalnie? Był to pasjonujący zapis różnych ludowych gadek, facecji i pieśni, które krążyły po polskich domach, jeszcze w późnych latach powojennych. Do roku 1970 ukazało się ponad 150 takich „Jarmarków Sensacji”. Nie sposób obecnie przedrzeć się przez wiele opasłych roczników „Nowej Wsi”. Każdy rocznik był opatrzony wkładkami literackimi z „Jarmarkami”. Pan Zbigniew posiada swoje prywatne archiwum listów i korespondencji na ten temat. Ale jak twierdzi autor:  „…nawet mnie trudno jest wyliczyć wszystkie numery, rubryki i ważne teksty w archiwum „Jarmarku”. Stałe rubryki prasowe na jarmarku lub jak kto woli „kramy” – to przede wszystkim pieśni i ballady dziadowskie.

Na temat opiniotwórczej roli ballady dziadowskiej napisano tak wiele, że nic dodać i nic ująć… „Dziad polski” zasługuje na specjalną uwagę prasoznawców, socjologów kultury i badaczy życia rodzinnego w Polsce. Zasługuje też na specjalny „pomniczek” od wdzięcznych słuchaczy. Bo w trudnych chwilach narodowych: wielkich wojen, katastrof, nieszczęść – dziadowie wędrowni ruszali w Polskę zastępując radio, gazety i telewizję. Mnie zawsze zachwycał ten dziadowski repertuar wokalny. Można z niego ułożyć wielkie widowisko w rodzaju „opery żebraczej”. Można zredagować sensacyjny pitawal różnych kryminalnych opowieści. Ale czy można ułożyć spis wielkich katastrof narodowych…? O tym wszystkim dziady wędrowne na „Jarmarku Sensacji” śpiewają. A teraz, kiedy mieszkam tuż pod bokiem Instytutu Studiów nad Rodziną w Łomiankach, tak sobie myślę, czy nasi uczeni teologowie zauważyli, że ballada dziadowska w Polsce zajmowała się też tematyka religijną i do pewnego stopnia spełniała zadanie katechetyczne. Być może zasługuje to również na jakieś wnikliwe studium? Oczywiście na „Jarmarku Sensacji”, gdzie lud wiejski i małomiasteczkowy również opowiada, co mu w „duszy gra”, nie brak różnych dziwnych relacji. A to o „wiłach”, a to o „strzygach”… Są jeszcze inne opowieści: o „wodnikach”, „utopcach”, „dziwożonach” albo o „błędnych ogniach na miedzy”, które pojawiają się tam w nocy i swoim wyglądem przypominają „ognistych chłopów”… Tak przynajmniej nazywają te „płonące figury” w okolicach Siołkowic na Opolszczyźnie. Zaraz też zakotłowało się od różnych badaczy UFO. Byli wtedy już tacy, którzy orzekli, że to nie „chłopy” tylko „kosmici” nad miedzą latają… Ale byli też inni sceptycy, którzy stwierdzili, że musiał tam być jakiś cmentarz, a ogień to po prostu fosfor, który z nieboszczyka ulatuje. (?!!) Redaktor „Jarmarku” (Z.A) te wszystkie zasłyszane opowieści dzielił na: niesamowite, prawdziwe lub zełgane – opowiadane na przykład w pociągach, gdzie pasażerowie różne rzeczy sobie opowiadają. A trzeba pamiętać, że podróże wtedy były kilka razy dłuższe niż obecnie. Dobry „gawędziarz samorodek”, jeżeli się w przedziale zdarzył, zastępował radio.

Topografia miejsc magicznych w Polsce to temat oddzielny. Teraz wiele tygodników i gazet specjalizuje się w takiej rubryce dla turystów. Wtedy tylko „Nowa Wieś”. Gdzie, jaki demon? Co, gdzie straszy? Wspaniały to zresztą rejestr strachów i duchów polskich, które błąkają się po szpaltach „Nowej Wsi”. Albo takich na przykład „białych dam”. Uczciwa „biała dama” błądzi jak wiadomo nie po sypialniach, lecz po zamkowych komnatach… Ale są tam też pospolite upiory i wampiry. Mało zresztą ciekawe, chociaż słynny badacz obyczajów i wierzeń ludu polskiego – prof. dr Julian Krzyżanowski – napisał kiedyś do redaktora „Jarmarku” list z zachętą zrobienia jakiejś pracy na temat tych upiorów. Ale człowiek był młody i głupi. Może bym się wtedy doktoryzował z tych „upiorów” u Profesora? Wspaniały natomiast jest rejestr diabłów polskich. Różne Boruty, Rokity itd. Ciekawe, że prawie wszystkie są pochodzenia szlacheckiego. Chłopów wśród nich nie ma! Ale chłop i tak diabła przechytrzy. Są jeszcze inne, opisane na „jarmarku” „paskudy”. Różne wiedźmy, czarownice, upiory i czarty. Straszliwy, jakże widowiskowy i teatralny korowód różnych postaci. Wreszcie w czasie wojny 1939-1945 gorszy od diabła był Niemiec. A szczególnie gestapowiec lub żandarm. A z tych okupacyjnych powieści różnych kombatantów i świadków zdarzeń wynika, że chłop polski również Niemca przechytrzył. Szkoda, że te wszystkie okupacyjne opowieści o złych i dobrych Niemcach, ( bo są i takie!) nigdy nie zostały fachowo opracowane.

cdn

– Jak to rozumie „po naszemu”? – dziwi się przewodniczący. – Ano zwyczajnie. Rozumie i koniec. Widocznie taki już jest sprytny i wyszczekany w różnych językach. – Tak powiedział o sobie, że jest sprytny i wyszczekany? – pyta mnie przewodniczący. – No, tego nie powiedział. To ja mówię… Wystarczy zresztą popatrzeć. – Ty tutaj nie komentuj – surowo powiada przewodniczący. – Ty lepiej tłumacz dokładnie. Widzicie go, znalazł się komentator… – Mogę nic nie mówić – odpowiadam zirytowany.  – Ostatecznie sam się nie prosiłem. – Dobra, dobra – łagodnieje przewodniczący – coś się taki raptem honorowy zrobił? Wybadaj go lepiej, czego chce. Na szczęście Amerykaniec nie słyszy naszej sprzeczki i cały czas wśród ludzi nurkuje. Tego poklepie po plecach, tamtemu jakieś do żucia paskudztwo w gębę wciśnie. Słowem, zadomowił się, skubaniec. – Wybadać go mogę – odpowiadam niechętnie. – Ale serca do tej całej transakcji nie mam. – Sercem tu się kierować nie można – mówi przewodniczący. – Interes jest interesem. – Brawo! – wrzeszczy Amerykaniec, który zjawił się obok nas. – Biznes is biznes! – Co on mówi? Nagli mnie przewodniczący. – Mówi, że interes jest interesem, obywatelu przewodniczący. Słowem, poglądy ma z wami jednakowe. – Ty znowu komentujesz – obraża się przewodniczący – a to są za skomplikowane sprawy na twój rozum. Ty lepiej tłumacz, czego on chce. – Ja chcę wiedzieć – powiada Amerykaniec – czy ten was mister Bułyciński. Pastor…nie, jeszcze fru!…fru!… – i szczerzy te swoje zębiska w uśmiechu! – Mister Bułyciński, obywatelu kapitalisto – odpowiadam poważnie – nie jest żadnym tam pastorem, tylko naszym batiuszką. Batiuszka, protojerej. Pop prawosławny… – O! Wery łel! Rozumiem – odpowiada Amerykaniec. – Batiuszka, ksiądz, pop – to dla mnie wszystko jedno! Ale czy on jeszcze fru… fru… to nie jest wszystko jedno! – Widzisz go, jaki tolerancyjny się znalazł! – pomyślałem w duchu, ale głośno odpowiadam: – Jeśli wam o to chodzi, to batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, już piąty dzień fru…fru…Tfu!… nad miasteczkiem. – Łonderfol – rży ze szczęścia Amerykaniec. – Wery interesting. A gdzie on sobie? Fru… fru? Ja koniecznie zobaczyć pastor Bułyciński. – Pop! – Może być pop – zgadza się Amerykaniec. – Gdzie jest on? – Tam – pokazał przewodniczący, szczęśliwy, że wreszcie coś rozumie. – Tam – powtórzył Małynicz. – Tam – ponuro przyświadczyłem, czując się, jakbyśmy naszego Igora Iwanowicza już sprzedali, za judaszowskie srebrniki. – Łonderfol! – zarżał po raz drugi Amerykaniec i pędem puścił się w stronę wzgórza. A my za nim! Amerykaniec sapie i dyszy, wspinając się jarem. Wielką chustą pot z czoła ociera. A nam też nielekko, bo raz, że upał wszystko oblepia od rana, a dwa, że na sercu jakoś ciężko. Wreszcie dobiegamy prawie szczytu, gdy nagle krzyk się z tyłu wielki uczynił! To Jemiołuszka telepie się za nami pokracznie i wrzeszczy: – Wracajcie, bracia! Wracajcie! – Czego się drzesz, Jemiołuszka? – pyta go przewodniczący. – Gościa nam wystraszysz! – Wracajcie – powiada cicho Jemiołuszka. – Igor Iwanowicz na plebanii przy boku Jewdokii Iwanownej smacznie chrapie. – Nie może być! – wścieka się przewodniczący. – Łżesz jak pies, Jemiołuszka. – A co mi na tym zależy? – hardo odpowiada pomocnik diaka. – Sam na własne oczy widziałem. – Nikomu z was na niczym nie zależy! – denerwuje się przewodniczący. – Taki biznes nam koło ucha przeleciał! Hotele, autostrady, lotnisko! I co teraz robić? – zwrócił się do mnie.  A mnie tymczasem w sercu wszystkie chóry cerkiewne się z radości rozśpiewały i tylko jedno jedyne słowo przyszło mi w tym momencie na myśl, które w skrytości ducha do Boga wypowiedziałem, w dziękczynieniu największym: – Łonderfol!

Było, minęło. Rozpamiętywać nie ma, co! Czas i tak wszystko zatrze. A od myślenia głowa puchnie. Słowo, honoru, że puchnie! Znałem ja – na przykład – kiedyś szewca… Znakomity to był fachowiec, ale co z tego! Myśliciel i wyznawca teorii Darwina. Jak chciał, to zrobił takie buty, ze dziś ze świecą szukać. Mięciutkie, wygodne, kurdybanki… Powiadam wam, cudo nie buty! W takich butach całe życie przejdziesz i nie zedrą się. I wygląd mają! I połysk! Słowem: artysta! Zazdrościli mu wszyscy tego fachu, a już najwięcej to ja sam zazdrościłem, bo żadnego wykształcenia w młodości swojej nie zdobyłem, a teraz to i tak za późno. Ale, bywało, zajdę na robotę mojego ziomka popatrzeć, a ten siedzi nad kopytem zgięty w pałąk; tyle, że w kopytko nie stuka, ale gapi się w okno i myśli. – Dzień dobry! – mówię. – Jak się żyje? Co słychać? A ten mi nie odpowiada, tylko myśli. Przyzwyczaiłem się do tego i nie obrażam. Myśli niech… myśli! Siadam w kącie, do piecyka suchych szczap podrzucę i czekam! A ten myśli… Wreszcie i moja cierpliwość ma granice! Więc mówię: – I o czym ty tak myślisz, Grzegorzu? A ten mi na to: – Wiesz co, Mikołaju? Porządny z ciebie człowiek, a też ród swój od małpy wywodzisz. – Jak to od małpy? – pytam zaciekawiony. – Jak do tego doszedłeś, bracie? Wytłumacz! – Ano, zwyczajnie! Sam do tego doszedłem – powiada – ludzi obserwując. Jak widzisz, okienko mam nieduże, ale sporo przez nie zobaczyć można. Trzeba tylko umieć popatrzeć. Przysuń się do mnie, bracie małpoludzie i patrz! – To ty również, Grzegorzu – od małpy pochodzisz? – A cóżeś myślał – powiada z niezadowoleniem Grzegorz. – Wszyscyśmy z jednego drzewa, bracie, i nie ma, co udawać, że ktoś lepszy lub gorszy. Proszę cię jednak, nie przeszkadzaj mi pytaniami, tylko patrz! Oto widzisz, sąsiad mój z naprzeciwka, rzeźnik, na spacer z żonką idzie. Małpa to czy nie małpa? Pomyśl intensywnie! No, i co wymyśliłeś? – pyta mnie Grzegorz. – Chyba małpa o odpowiadam niepewnie. – Ale dlaczego? Nalega Grzegorz. – Widzisz – nie wiesz! Bo nie myślisz! Brak ci wyobraźni. A teraz popatrz! Jak stąpa ten mój sąsiad, jak się giba w tych swoich butach, które mu na obstalunek zrobiłem. Szkoda mojej pracy, bracie! Takiemu i buty pazurów nie zakryją. Koślawiec! Niedawno z drzewa zlazł. Albo jego żonka?! Czyż to nie małpiszon  z wydętym zadkiem? Małpiszon wyjątkowy. A tu masz jeszcze lepszy przykładzik! Nasz posterunkowy z mandacikami na jarmark sunie. Popatrz na ten kadłubek małpoluda, na te rączki – do iskania przyzwyczajone! Sam go w łaźni obserwowałem. Obrzydzenie, powiadam ci, bierze. – Żadnego ty szacunku dla władzy nie masz – westchnąłem, choć to patrzenie z okienka szewskiej sutereny coraz bardziej mi się podobało. – A władza, bracie, od kogo pochodzi? Czyżby również od małpy? – Ty nie prowokuj! – surowo powiedział Grzegorz – ty patrz lepiej i sam wnioski wyciągaj! Oto, widzisz, następny przykład. Osobnik znany ci zapewnie i powszechnie szanowany. Ale dzisiaj spił się… I wyszła jego prawdziwa natura. Nie trzeba wiele myśleć nad postawieniem diagnozy. Małpolud i basta! – Wiesz co Grzegorzu – powiedziałem zirytowany – w twojej teorii są jednak luki. Każdemu może się zdarzyć chwila słabości. Tobie i mnie, nie przymierzając. A ty zaraz – małpa! Małpolud! Spił się! Znam go nie od dziś i ty znasz go dobrze. Człowiek jest godny, szlachetny, na stanowisku! Jakoś mi on do twojej teorii nie pasuje! – Oponować możesz, ale racji nie masz – powiada myśliciel – zresztą małpa małpie nierówna, choć to się może komuś nie podobać. Byłeś ty na przykład, w zwierzyńcu? – Nie byłem – odpowiadam, zgodnie z prawda. – A widzisz! – triumfuje Grzegorz – no, a ja byłem! I stwierdzam, że małpa małpie nierówna. Nie ma tu, bracie, żadnej demokracji! Co innego, bowiem goryl, co innego szympans czy pawian. Są to, bracie, różne gatunki małp. A jednym z tych gatunków jest człowiek…

No i gadaj z takim!

cdn (ostatnia część)

– Nigdy na to nie pozwolę – odpowiedziałem. – Batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, nie potrzebuje takiej reklamy. – Ty się lepiej zastanów – mówi Tielegin – zanim mi coś odpowiesz. Znasz powiedzonko: Kuj żelazo póki goreje. – Też mi myśliciel się znalazł – odpowiadam. – Pewnie, że znam. Ale co ty Tielegin, chcesz przez to powiedzieć? – to chcę powiedzieć, durna pało – wrzeszczy mój sąsiad – że jesteś ciemny, jak tabaka w rogu! Ty analfabeto od deszczu i gradobicia! Ty cumulusie parszywy! – i Tielegin siada na pieńku z wyczerpania. – Daj się lepiej coś napić – mówi po chwili – bo mnie szlag od twego nieuctwa trafi! Daję mu pociągnąć łyk spirytusu, który na wszelki wypadek przezornie pod belkę chowam. Trochę mi głupio. Radia rzeczywiście nie słucham od kiedy chóry skasowali. W pierwszych latach po wojnie słuchałem. Dużo wtedy pieśni nadawano wojskowych i różnych takich… Szczególnie rosyjskich. Sam kiedyś w basach przeszło czterdzieści lat śpiewałem. Od tego stania w cerkwi na klirosie, przed głównym ołtarzem, to mi żylaki do dziś zostały. Śpiew więc ocenić umiem. Ale kiedy zamiast chórów różne takie krzyki nadają, nasza „toczkę” na karmnik zamieniłem. I wróble w niej teraz domek mają. Przynajmniej pożytek z tego jest jakiś. Co się tyczy telewizji – to nie lubię jakoś i przyzwyczaić się nie mogę! Szewc Stiepaszkin telewizor ma, a żonę bije. – Przestałbyś, Stiepaszkin, żonę tłuc – powiadam mu kiedyś grzecznie. A on mi na to: – Co cię to obchodzi… Ty kineskopie! – Może i jestem kineskopem – powiadam – ale braku kultury nie znoszę. Jak ktoś jest chamem, to mu i telewizor nie pomoże. I od tej pory do niego nie zachodzę. Toteż Tielegin mocno mnie zawstydził i dawaj go po jednym kieliszku i drugim wypytywać, co i jak. Pił chętnie i opowiadał rzeczy takie, że wierzyć się nie chce. – Cała Europa – powiada – trąbi o naszym Igorze Iwanowiczu! Nadano nawet specjalną audycję, w której pokazano, jak Igor Iwanowicz lata ptakiem. No i twoja baba też była widoczna, jak pyzy turystom sprzedaje! – Tu cię mam! – pomyślałem zirytowany. – Do telewizji – głupia – ci się zachciało!… Dam ja ci pracę w branży turystycznej, artystko jedna! – i mimowolnie – rzemień u portek pomacałem. Ale zaraz mi się  Stiepaszkin przypomniał i wstyd mi było. – To jeszcze nie wszystko – mówi Tielegin. – Jutro do nas Amerykańcy przyjeżdżają. Na własne oczy chcą zobaczyć Igora Iwanowicza. Pewnie nas zakupią z całą parafią. – Jak to zakupią? – mówię przerażony. – Czy można kupić dusze chrześcijańskie i ich duszpasterza? Tielegin, odpowiadaj, bo mnie diabli wezmą. Cóż to, pańszczyzna? Mamy przecież XX wiek! Mów, Tielegin – do jasnej cholery! Skąd ci takie myśli do łba przychodzą? A co na to Rada i sekretarz? Nie dopuszczą chyba do takiej agresji? – Prawidłowo rozumujesz, bracie – odzywa się Tielegin. – Ale Amerykańcy mogą nam hotele, drogę i lotnisko dla samolotów wybudować. – Droga by się przydała – mówię po namyśle – ale po co zaraz hotel, to mi się mniej podoba. Byłem ja, bracie, w Petersburgu i widziałem jeden taki niby „hotelik”. Rozpusta i tyle! – Co było, a nie jest – przerywa mi znowu Tielegin – nie pisze się w rejestr. Hotele będą dla różnych takich panów i damulek dostępne. A my z tobą w charakterze dekoracji do fotografii pozować będziemy. Zamiast niedźwiedzi lub innej turystycznej atrakcji. – I na co nam przyszło? – myślę sobie po odejściu Tielegina. – Żyliśmy spokojnie, po ludzku i tak byłoby zawsze, gdyby nie ty, Igorze Iwanowiczu, i nie ta twoja pycha! Może rację ma ksiądz proboszcz, że cię o pychę oskarża? A teraz masz! Masz reklamę! Masz to, czego chciałeś! Tylko, czy chciałeś tego, Igorze Iwanowiczu? Czy do tego dążyłeś, żeby nas zamieniono – jak powiada Tielegin – w białe niedźwiedzie, które do fotografii pozują? Czy o to ci chodziło, protojereju nasz prawosławny i ojcze Igorze Iwanowiczu? Wierzyć się nie chce! Ja wiem, że ci się tu ckniło czasem za szerokim światem, za życiem innym  niż nasze, bo człowiek już taki jest, że jak ma to, co ma, chce czegoś więcej. Rozumiem! Wszystko rozumiem. W tajemnicy ci nawet powiem, Igorze Iwanowiczu – jak na spowiedzi świętej – że ja też, gdybym mógł latać, polatałbym. Taka już we mnie natura i nie ma w tym nic dziwnego. Poleciałbym daleko, znacznie dalej niż ty, Igorze Iwanowiczu, może dalej niż do Petersburga, gdzie w młodości bywałem – a może jeszcze dalej… Przyznać się wstydzę! Ale nie gubże ty nas, nieszczęsny, bo i siebie zgubisz! Wróć, ojcze duchowny, bo jakoż to nam żyć w tym świecie hoteli, autostrad i samolotów. Czy nie żyliśmy z tobą jak trzoda z pasterzem? Czy wymawialiśmy tobie twoje fanaberie i fiu-bździu, dopóki nie zaczęła się ta Sodoma i Gomora. Czy narzekaliśmy na chciwość albo łakomstwo żonki twojej, Jewdokii Iwanownej – na temat której niejedno można powiedzieć? I na to, że Małynicz nosa zadziera twoim teściem będąc. Ale teraz przebrała się miarka! I za dużo tego wszystkiego! Jeśli nie posłuchasz mnie, Igorze Iwanowiczu, zostaniesz sam. Bez swojej owczarni, sam jak palec. Odwrócą się od ciebie wszyscy. Wszyscy tobą gardzić będą.

Mówiłem tak jeszcze w zapamiętaniu dość długo i popłakałem się nawet, ale cóż z tego, kiedy batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, już czwarty dzień latał nad miasteczkiem.

Nazajutrz skoro świt raban się wielki uczynił, że Amerykaniec, który hotele i autostrady chce nam budować, nadjeżdża. Pędzą wszyscy na rynek, pędzę i ja, zmęczony po bezsennej nocy i obolały, bo złe przeczucia mnie trapią i spać nie dają. Na dzwonnicy, Małynicz na prośbę przewodniczącego czatę wystawił. Czata w osobie Jemiołuszki nieźle się spisuje, bo raz po raz Jemiołuszka alarm podnosi, drąc się, jakby go ze skóry obdzierano. – Jedzie, bracia! Jedzie! Ale nikt jakoś nie jedzie, poza bryczką, Tielegina, który uroczyście na rynek zajechał. Wreszcie, z daleka, kurzawa się wielka podniosła, z tej kurzawy czarny wóz wyskoczył. Limuzyna ogromna, jak smok, na rynek pędzi. Ledwo żeśmy uskoczyć pod ścianę zdążyli. Jemiołuszka mordę teraz na całego drze, ktoś po Małanicza pognał, ktoś gorączkowo przewodniczącego szuka, który tymczasem spocony i blady po drugiej stronie rynku kartkę z napisanym przemówieniem jeszcze raz czyta. Wreszcie drzwi limuzyny otwierają się z trudem, bo ludzie wokół się ścisnęli i wysiada z nich pryk rudy jak Judasz, w słomkowym kapeluszu z szarfą, w ogromnych binoklach na nosie. Wypisz, wymaluj, Amerykaniec! Nasz przewodniczący godnie chce się znaleźć i mowę palnąć, a ten bezceremonialnie owłosioną łapę wyciąga i szur…szur…coś zagaduje. Przewodniczący aż spąsowiał z przerażenia, tym bardziej, że po ichniemu ani w ząb nie rozumie. Wypychają, więc mnie, żebym tłumaczył wszystko dokładnie… Sam zresztą jestem sobie winien, bom niepotrzebnie w knajpie język strzępił na temat jednego Anglika, którego jeszcze będąc w wojsku poznałem. Anglik ten w cyrku Smoleńskiego występował. Dobry był z niego chłop, choć dziwny. Do wódki – na przykład – wody sodowej dolewał. Jadł mało i tylko rzeczy słodkie. Aż obrzydzenie brało patrzeć! A do wszystkich mówił: „Hał du ju du”. Od niego się właśnie nauczyłem tego: „hał du ju du”, – co po naszemu „jak się masz” oznacza. Ale co innego Anglik, a co innego – obecny tu – Amerykaniec! Anglik – na przykład – był chudy i mizerny, ale uśmiech za to miał przyjemny. A ten zębiska takie do mnie szczerzy, że mu chyba kobyła Tielegina pozazdrościć może. Anglik pracował przy koniach w charakterze masztalerza, stąd i zapach miał przyjemny. A ten jakimś obcym tytoniem śmierdzi… Przepychali mnie jednak do niego, więc co było robić: – Hał  du ju du – grzecznie powiadam. – Du ju spik inglisz – ucieszył się Amerykaniec i poklepał mnie po plecach. Zdenerwowałem się jeszcze bardziej, ale również go klepię zapamiętale, bom w porę sobie przypomniał, że ich zwyczaj tak każe… Klepiemy się, więc tak z dobre pięć minut, aż wreszcie Amerykaniec pierwszy tych poufałości zaprzestał i powiada: – Ja też mówić trochę po ruski, trochę po polski. Moja babcia być z Białegostoku!  – Co on mówi? – niecierpliwi się przewodniczący. Kamień mi z serca spadł, że cośkolwiek jednak rozumiem, więc tłumaczę przewodniczącemu wyniośle: – On mówi, że trochę rozumie po naszemu.

cdn

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.