Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Wpisy oznaczone ‘Stanisław Cat-Mackiewicz’

Z radości życia Halina Konopacka autorka Maria Rotkiewicz

Od kilku dni czytam wspaniałą książkę Marii Rotkiewicz – Z radości życia Halina Konopacka. Pani Halina, sportsmenka, lekko atletka w dniu 31 lipca 1928 zdobyła złoty medal Igrzysk Olimpijskich ustanawiając rekord w rzucie dyskiem wynikiem 39,62 m. Pierwszy złoty medal Igrzysk Olimpijskich dla Polski. W dziewięćdziesiątą rocznicę wydarzenia odbyła się w Polskim Komitecie Olimpijskim promocja książki. Brali w niej udział medaliści igrzysk olimpijskich, mistrzostw świata i Europy.
Pani Maria Rotkiewicz autorka (lat 91), osoba najważniejsza, najwspanialsza kobieta- autorka, jaką znam, Tadeusz Olszański, Jacek Wszoła, red. Przeglądu Sportowego Maciej Petruczenko, spotkanie prowadził red. Henryk Urbaś. Na sali w PKOL obecni byli członkowie rodziny Heleny Konopackiej siostrzenica i bratankowie oraz wielu mistrzów, którzy aktualnie są już zasłużonymi działaczami, ale wiele lat temu zachwycali na arenach sportowych. Obecni byli m.in. prof. dr hab. Wojciech Zabłocki architekt -szermierz, olimpijczyk, dwukrotna złota medalistka Igrzysk Olimpijskich Renata Mauer- Różańska, Mieczysław Nowicki,  a także Janusz Szewiński, mąż niedawno zmarłej siedmiokrotnej medalistki Igrzysk Olimpijskich, członkini MKOL Ireny Szewińskiej.

Halina Konopacka Amsterdam 1928 r. w stroju reprezentacji Polski

Widząc salę zapełnioną po brzegi, Pani Maria Rotkiewicz podziękowała wszystkim za obecność, a także tym którzy pomogli w wydaniu książki a szczególnie: Katarzynie Deberny redaktor prowadzącej, Katarzynie Straszewicz, Monice Myszkowskiej, Grażynie Rabsztyn, Kajetanowi Hądzelkowi, Robertowi Gawkowskiemu, Iwonie Marcinkiewicz oraz rodzinie Heleny Konopackiej: siostrzenicy Haliny pani Krystynie Koteckiej za udostępnienie zdjęć z archiwum rodzinnego i udzielenie zgody na przedruk poezji Haliny Konopackiej, a także pracownikom Muzeum Sportu i Turystyki w Warszawie za życzliwą pomoc przy powstaniu książki.

„Z radości życia Halina Konopacka” to jedyna w Polsce tak obszerna biografia Haliny Konopackiej bohaterki zbiorowej wyobraźni, heroicznej kobiety, która hołdowała radości życia i entuzjazmowi”. Książka wydana przez BOSZ ukazała się na pamiątkę zdobycia pierwszego złotego medalu olimpijskiego dla Polski oraz w ramach obchodów stulecia Polskiego Komitetu Olimpijskiego (1919-2019).

Zacznijmy jednak od początku. Helena urodziła się 26 lutego 1900 r. w Rawie Mazowieckiej w rodzinie mieszczańskiej Jakuba Konopackiego i Marianny z Raszkiewiczów. Cała rodzina uprawiała sport, tenis był ulubioną dyscypliną ojca oraz siostry Czesławy i brata Tadeusza, lekkoatlety i piłkarza, instruktora późniejszego Warszawskiego Centralnego Instytutu wychowania Fizycznego czyli późniejszej Akademii Wychowania Fizycznego (AWF Warszawa). Halina karierę sportową rozpoczęła od narciarstwa. Jako studentka Wydziału Filologii Uniwersytetu Warszawskiego trafiła do sekcji lekkoatletycznej AZS Warszawa gdzie w 1923 wypatrzył ją francuski trener Maurice Baquel. Była zawodniczką tylko tego jednego klubu – AZS Warszawa. Uprawiała wiele konkurencji lekkiej atletyki: rzut dyskiem, rzut oszczepem, pchnięcie kulą, skok wzwyż, skok w dal. Już w 1926 roku zdobyła tytuł mistrzyni Polski w rzucie dyskiem i pchnięciu kulą, a w 1926 ustanowiła pierwszy ze swoich rekordów świata w rzucie dyskiem wynikiem 34,15 m. Była kompletną zawodniczką, a o jej wszechstronności świadczy 27 tytułów mistrzyni Polski zdobytych w kilku konkurencjach. Znakomicie grała w piłkę ręczną, jeździła konno, pasjonowała się automobilizmem, wspaniale jeździła autem. Po zakończeniu kariery grała w tenisa, jako partnerka Czesława Spychały. Podczas swoich startów lekkoatletycznych, czy gry w tenisa zawsze występowała w czerwonym berecie, i dlatego komentatorzy sportowi nadali jej przydomek Czerbieta pochodzący od zbitki słów czerwona kobieta. „… Dążąc do wyróżnienia najbardziej wybitnego a zarazem najwartościowszego czynu sportowego indywidualnego czy zespołowego”, Dyrektor Państwowego Urzędu Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego (PUWFiPW) ustanowił w 1927 roku przyznawaną corocznie wielką honorową Nagrodę Sportową w postaci pucharu, dyplomu i medalu…” Halina Konopacka zdobyła tę nagrodę dwukrotnie w latach 1927 i 1928, dwukrotnie też zwyciężała w plebiscycie Przeglądu Sportowego na najlepszego sportowca Polski (1927, 1928).
Do końca swojej kariery nie została pokonana w rzucie dyskiem w żadnych zawodach. W 1931 r. wycofała się z czynnego życia sportowego. Działała w strukturach sportowych. Członkini Zarządu Międzynarodowej Federacji Sportów Kobiecych, była prezesem Oddziału Warszawskiego Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej Kobiet.
Poza nartami, lekką atletyką, było coś, co zajmowało wyjątkowe miejsce w jej życiu. To była poezja i malarstwo. Publikowała w Wiadomościach Literackich i Skamandrze. Była wszechstronnie uzdolniona. W 1929 wydano zbiór jej wierszy „Któregoś dnia”. W latach dwudziestych bohema warszawska interesowała się sportem nie tylko z zatłoczonych trybun stadionów. Wspaniały Adolf Dymsza czy magnetyczna Hanka Ordonówna ściągają tłumy do kabaretu Qui pro quo, który funduje puchar w meczu Polonia – Legia. Dyrektor teatru jest skarbnikiem Polonii, a Dymsza przez jakiś czas piłkarzem tego klubu. Halina w gronie artystów, poetów członków literackich ugrupowań, osób takich jak Jan Lechoń, Bolesław Wieniawa Długoszowski, Antoni Słonimski, Jarosław Iwaszkiewicz, Kazimierz Wierzyński i Julian Tuwim, siostry Kossakówny, oraz muza Skamandrytów Maria Morska czuje się swobodnie. Pełna elegancji, dowcipu i humoru, pierwsza dama sportu lubi teatr, kino, kawiarnię i dansing. Sama gra na fortepianie i gitarze. Mówi kilkoma językami jest starannie wykształcona oraz bardzo inteligentna. Jej urok osobisty fascynuje wielu.

„…Wśród wielbicieli Haliny znalazł się pewien dyplomata. Zawrócił jej w głowie i to bardzo. W wieku 28 lat postanowiła wyjść za niego za mąż. Szczęśliwym wybrankiem był pułkownik Ignacy Hugon Matuszewski (1981-1946). Kim był mąż Haliny? Poseł Rzeczypospolitej Polskiej w Budapeszcie, późniejszy prezes Towarzystwa Kredytowego, publicysta i redaktor „Gazety Polskiej”. Wkrótce został ministrem skarbu(1929-1931), dzięki czemu Helena weszła do bohemy międzywojennej Warszawy. Podobno ujmowało ją podobieństwo Matuszewskiego do Kmicica, nie z wyglądu ale charakteru.

Ignacego, starszego od niej o dziewięć lat, poznała na zawodach w Krakowie. Był synem krytyka literackiego, studiował architekturę we Włoszech i rolnictwo w Warszawie, i co najważniejsze dla Heleny był piłsudczykiem. Był wielkim miłośnikiem literatury a także znawcą sportu. W latach 1928 – 1946 zasiadał w Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim.

Halina i Ignacy Matuszewscy

Ich ślub odbył się w 20 grudnia 1928 roku w Rzymie.
Helena Matuszewska dzięki mężowi weszła w świat dyplomacji stając się prawdziwą kosmopolitką. Podczas pobytu w Budapeszcie uczestniczyła w życiu towarzyskim pełniąc obowiązki towarzyskie i reprezentacyjne. Była piękną kobietą, co sprzyjało nawiązywaniu wielu kontaktów. Brylowała na rautach, przyjęciach, wystawach. Jako żona dyplomaty nosiła się jak wytworna, światowa dama, wielce świadoma swej roli. Kochała modę, była wysoka, elegancka, co sprawiało, że stawała się ozdobą każdego balu.
Pełniąc wiele funkcji społecznych oraz reprezentacyjnych chętna była do spotkań z koleżankami i kolegami z AZS-u. Jej przyjaciółką była Wanda Jasieńska, (matka Władysława Komara).
Grała w tenisa, wspaniale jeździła na nartach, była świetnym kierowcą.
Po zakończeniu kariery sportowej była uważnym kibicem, oklaskiwała rzuty dyskiem jej następczyni Jadwigi Wajsówny, czy tez biegi Janusza Kusocińskiego.
Została działaczką sportową na rzecz sportu kobiet. Mistrzyni olimpijska uczestniczyła w obradach zarządu Międzynarodowej Sportowej Federacji Kobiet, wchodząc w skład Komisji Technicznej, a od 1929 r. zasiadała w Zarządzie Centrali Polskich Akademickich Związków Sportowych. W 1932 roku, jako członkini tej komisji weszła do Rady Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej Kobiet. Od 1935 r pełniła funkcję redaktora naczelnego dwutygodnika sportowego dla kobiet START. Funkcje przejęła po Kazimierze Muszałównej, dziennikarce, która studia ukończyła we Francji. Matuszewska wiedziała, że nie jest dziennikarką, ale była olimpijką zdobywczynią złotego medalu igrzysk. Znała się na sporcie i zasiadała w wielu organizacjach sportowych. Postanowiła zmienić pismo, nowym wydawcą stało się Towarzystwo Krzewienia Kultury Fizycznej Kobiet.
Redagowanie pisma nie było jedynym zajęciem Haliny. U boku męża działała w polskim i międzynarodowym ruchu olimpijskim. W latach 1938-1939 była, jako pierwsza i jedyna kobieta członkinią Zarządu Związku Polskich Związków Sportowych- Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Uczestniczyła w obradach tego gremium, któremu przewodniczył Juliusz Ulrych. W skład zarządu wchodził także delegat MKOL jej mąż Ignacy Matuszewski.
, „…Kiedy Niemcy wkroczyli w 1939 r. do Warszawy państwo Matuszewscy byli już dawno poza granicami kraju. Wyruszyli bowiem w jedną z najbardziej niebezpiecznych wypraw wojennych, jaka kiedykolwiek stała się z udziałem mistrzów olimpijskich. …”
We wrześniu 1939 pod osłona nocy wyjechali z kolumną piętrowych autobusów miejskich, za kierownica jednego z nich siedziała Halina Matuszewska. Identyczny autobus prowadził jej mąż. Była to niezwykle ryzykowna podróż, ponieważ wszystkie pojazdy wyładowane były sztabkami złota. Po wybuchu
wojny jedyną szansą na uratowanie zasobów złota Banku Polskiego było natychmiastowe wywiezienie ich za granicę. To niezwykle odpowiedzialne zadanie prezes Banku Polskiego Adam Koc powierzył odpowiedzialnym ludziom: majorowi Henrykowi Floryanowi Rajchmanowi i pułkownikowi Ignacemu Matuszewskiemu. Obydwaj w podróż zabrali swoje żony, które odegrały znaczące role w tej podróży.
Cytuję”…Wyruszono nocą 7 września 1939. Skarb schowany był w wielu skrzyniach drewnianych. Położono je po prostu na siedzeniach kilku miejskich czerwonych autobusów pewnie dla niepoznaki. Była to długa kawalkada. Mężowi i mnie towarzyszył minister Rajchman z żoną i córką, była oczywiście eskorta, ponadto kilku najbardziej energicznych pracowników Banku Polskiego. Zamykałam całą kawalkadę. Jechaliśmy na południowy wschód. Kierunek granica z Rumunią. Niemcy byli coraz bliżej. Wokół pożary po bombardowaniach. Nocowaliśmy w lasach, po stodołach, w stajniach na gołej ziemi. Przykrywaliśmy samochody gałęziami, by nie dostrzegły ich niemieckie samoloty…”
Jechali w kierunku Śniatynia, gdzie 13 września dotarły transporty ze złotem z banków terenowych… Po kilku dniach tej trudnej wyprawy, zmęczeni dotarli do Rumunii…
„…Kluczowa noc z 13 na 14 września, kiedy to zapas złota Banku Polskiego został załadowany pośpiesznie do wagonów towarowych i pociąg odjechał ze Śniatynia do położonej nad Morzem Czarnym Konstancy. Tam znów własnymi rękami solidarnie mężczyźni i kobiety przeładowywali skrzynie na angielski tankowiec EOCENE, który zmierzał do Konstantynopola. Płynęli zygzakiem przez Morze Czarne, unikając łodzi podwodnych. Dopłynąwszy do miasta, które od niemal dekady oficjalnie nazywało się Istambułem, dokonano przeładunku skrzyń do pociągu, odtąd podróżowali już koleją, przez Syrię do Libanu. W asyście tureckich żołnierzy dotarli do Bejrutu. Tam Halina rozdzieliła się z mężem, który ze złotem popłynął dalej. Skrzynie przeładowane tym razem na okręty francuskiej marynarki wojennej dotarły do Tulonu, a stamtąd do Sevres nad Loarą, gdzie skarb polski został zdeponowany w skarbcu oddziału Banku Francuskiego…”
Stanisław Cat-Mackiewicz w książce Zielone oczy opisał cała akcję następująco: ”Matuszewski uratował złoto Banku Polskiego, kwotę olbrzymią, bo wynoszącą około miliarda franków szwajcarskich w złocie, przewożąc to złoto pomimo interwencji dyplomatycznej niemieckiej przez Rumunię, uciekając po kryjomu z olbrzymim balastem złotym z Konstancy na zakontraktowanym statku angielskim, fingując przeładowanie złota na statku w Konstantynopolu, wioząc go koleją do Bejrutu i wreszcie przewożąc odważnie, z wykręcaniem się od łodzi podwodnych, aż do Marsylii. To była brawurowa akcja Polaków…”
„… Tymczasem w hotelu w Bejrucie Halina spotkała generała Maxime’a Weyganda- dobrze jej znanego z czasów przedwojennych- byłego szefa misji wojskowej w Polsce. Generał poruszony postawą ministrowej i pozostałych kobiet biorących udział w niebezpiecznej misji, uważał, ze wszystkie Francuzki powinny dowiedzieć się o ich bohaterstwie. Rzeczywiście, nazajutrz wiadomość o bezprecedensowej akcji szturmem zdobyła nagłówki paryskich gazet….
Po przetransportowaniu polskiego złota do Francji Ignacy Matuszewski został odsunięty od polityki i spraw kraju przez generała Władysława Sikorskiego, premiera rządu emigracyjnego. Matuszewski był wierny Józefowi Piłsudskiemu. Jego zgłoszenie do służby wojskowej również zostało odrzucone. Zgorzkniały, rozczarowany i przytłoczony nie mógł się z tym pogodzić. On, patriota, zmuszony do bezczynności?
Po kapitulacji Francji Matuszewscy musieli uciekać dalej przed Niemcami. Najpierw pojechali do Nicei, skąd chcieli przedostać się do Hiszpanii. Na granicy Matuszewskich aresztowano, a mąż Haliny przez dwa tygodnie przebywał w więzieniu w Madrycie. Ona sama zwolniona z aresztu wcześniej, szukała pomocy wśród wszystkich dawnych przyjaciół.
Trudno sobie wyobrazić jak potoczyłyby się losy Matuszewskich, gdyby nie pomoc Ignacego Paderewskiego, słynnego po obu stronach oceanu pianisty. Jego interwencja u prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Franklina Delano Roosevelta sprawiła, że Ignacemu Matuszewskiemu udało się opuścić więzienie i wraz z małżonką przez Portugalię wyjechać do Stanów Zjednoczonych. Zaopatrzeni w specjalna wizę wsiedli w Lizbonie na amerykański statek Excelsior i 2 września 1941 roku dopłynęli do Nowego Jorku. Akcja, w której uczestniczyła Halina wraz z mężem, a także jego usytuowanie polityczne, na długo uniemożliwiła im powrót kraju. Zresztą Matuszewski został przez przeciwników oskarżony niesłusznie o defraudacje majątku bankowego i rozrzutność podczas prowadzenia akcji. Informacje z tym związane, sztucznie pompowane, przyczyniły się do znacznego pomniejszenia jego zasług i spotęgowaniu kłopotów na emigracji.
W czasie tej wojennej tułaczki zginęły (bądź zostały skradzione) wszystkie kosztowności Haliny Konopackiej, w tym najcenniejszy dla niej złoty medal olimpijski z Amsterdamu. (Wtedy medale były wykonane rzeczywiście z prawdziwego złota przyp. Aut). Strata to była symboliczna, gdyż los osobisty Konopackiej wpisał się tym samym w losy narodu i państwa. Sama Halina, pomimo akcji pełnej dramaturgii, a przy tym, której powodzenie zależało od odwagi i umiejętności podejmowania decyzji, w jej wspomnieniach brzmi jak wakacyjna przygoda. Taka była pierwsza złota medalistka olimpijska, z natury rozważna, ale też poszukująca radości życia nawet w trudach. Krzepkość ciała i sportowa charyzma pomagały jej stale iść do przodu, z uwagą dbając o ważne sprawy. A one były związane z Polską. Z pewnością, dlatego małżeństwo Matuszewskich było udane, bo obydwoje byli wielkimi patriotami…”

Dedykacja Pani Marii Rotkiewicz, która zdobyłam podczas spotkania

Tekst opracowany przeze mnie na podstawie książki, Marii Rotkiewicz – Z radości życia Halina Konopacka – obszerne cytaty pochodzą z również z książki.
Zachęcam do zakupu tej wspaniałej pozycji, gdzie znalazłam wiele ciekawych informacji o których nie mówiono, a sama postać Haliny Konopackiej okryta była w latach powojennych zmową milczenia. Była trzykrotnie w Polsce w 1958, 1970 i 1975 roku. Witana przez kolegów sportowców, znajomych. Spotkania urządzano w Klubie Olimpijczyka w Hotelu Grand.
Jestem zafascynowana panią Haliną Konopacką tak samo jak autorką książki panią Marią Rotkiewicz.
Moja recenzja jest tylko marną namiastką tego co można znaleźć i przeczytać na kartach książki.

Rozmowę ze Zbigniewem Adrjańskim prowadzi Weronika Gołębiowska  cz.2

W.G.: Co było tak magicznego w owych Kresach? 

Z.A.: Wszystko! Przyroda, krajobraz, ludność, zabytki, obyczaje… To był jakiś stan zauroczenia tą krainą, rozkochania się w Kresach. Marszałek Józef Piłsudski mówił, że „Polska podobna jest do obwarzanka – wszystko, co wartościowe jest na Kresach, a w środku pusto”. I marszałek miał wiele racji. Kresy to ojczyzna wspaniałych ludzi. Kresy dały Polsce wielkich pisarzy, poetów, polityków, wodzów narodowych i artystów. To ciekawe, że rodzili się oni właśnie na Kresach, jest w tym chyba jakiś Genius loci… W każdy razie: Tadeusz Kościuszko, Adam Mickiewicz, Stanisław Moniuszko, Romuald Traugutt, Eliza Orzeszkowa, Maria Konopnicka, Maria Rodziewiczówna, Melchior Wańkowicz to Kresowianie, a ściślej mówiąc, Poleszucy. Ale tę listę nazwisk można mnożyć jeszcze. A przecież są jeszcze: Lwów, Wilno, Krzemieniec, Podole, Ukraina, Wołyń ze swoim dawnym osadnictwem polskim – ziemie, gdzie narodziło się wielu innych sławnych Polaków, nie tylko artystów i pisarzy, ale np. matematyków ze sławnej szkoły lwowskiej prof. Banacha. Z tym, że Lwów nie był tak prawdę mówiąc miastem kresowym. Ja też wyrosłem w kulcie „Kresów Wschodnich”. Mój ojciec, Stanisław Adrjański, wychowywał się zresztą na dawnych Kresach Wschodnich, jeszcze w mohylowskiej guberni. Tam, chodził do gimnazjum. Wiele zawdzięcza znanej na kresach rodzinie Łaszkiewiczów, kuzynom mojej babci Stefanii, w których majątku się wychował.

W.G.: Czy Pański stosunek do Brześcia nie jest roszczeniowy albo rewizjonistyczny? 

Z.A.: Jaki tam ze mnie rewizjonista albo roszczeniowiec? Nie chcę niczego zabierać Łukaszence. Nie załatwiłem sobie nawet do tej pory swoich roszczeń zabużańskich za dom mojej babci, który tam pozostał. Wspominam tylko moje dzieciństwo w Brześciu nad Bugiem. I Brześć, jaki wtedy był! A że był wtedy miastem polskim, nic na to nie poradzę. Powiem też rzecz dziwną – po wojnie byłem tam naprawdę tylko raz, choć przejeżdżałem tamtędy 17 razy. Po prostu: nie chcę „zmieniać taśmy Brześcia, jaką mam w oczach”. Te lata już nie wrócą, a mego Brześcia już nie ma! Chciałbym tylko odnaleźć jeszcze grób mojego dziadka, Antoniego Adrjańskiego, w Brześciu nad Bugiem na cmentarzu miejskim, jeśli ten cmentarz jeszcze istnieje oraz grób mojego drugiego dziadka, Józefa Grudzińskiego pochowanego w tym samym miejscu. I to chyba wszystko!  

W.G.: Proszę coś jeszcze opowiedzieć o atmosferze domu, w którym się Pan wychowywał i o przeczuciu zbliżającej się wojny.

Z.A.: Rodzice moi prowadzą „dom otwarty”. Są młodzi, sympatyczni, towarzyscy. Jest to prawdziwy dom kresowy. Bywa w nim wiele ciekawych osób, przyjaciół rodziców i znajomych, spośród miejscowej inteligencji. Odwiedzają nas również znajomi z całego Polesia, którzy zajeżdżają w różnych sprawach do Brześcia i przy okazji odwiedzają państwa Adrjańskich. Nie było wtedy takich jak obecnie przedziałów pokoleniowych, więc wśród znajomych moich rodziców zdarzają się prawdziwe „żubry kresowe” pamiętające jeszcze „czasy cara Mikołaja”. Na przysłowiowych „herbatkach” u pani Zosieńki – jak nazywano moja mamę – albo na tzw. „żurfiksach” dyskutowano o ważnych sprawach: o polityce, literaturze, modzie i oczywiście… o zbliżające się wojnie z Niemcami. O czym utwierdzał wszystkich pakt Ribbentrop-Mołotow. Dominował wtedy dość powszechny pogląd, że w razie wojny „czapkami ich nakryjemy”. Ale nie spodziewano się raczej uderzenia sowieckiego na Polskę (17 września 1945), chociaż mój ojciec, który bywał wtedy w licznych rozjazdach przy granicy sowiecko-polskiej, opowiadał, że pińska marynarka wojenna jest w nieustannym pogotowiu, a Korpus Ochrony Pogranicza wyłapuje mnóstwo sowieckich szpiegów przekradających się na terytorium Polesia. W naszym domu jest mnóstwo gazet, które prenumeruje ojciec, ze „Słowem Wileńskim” na czele. Ojciec czyta „Słowo Wileńskie” dla felietonów Stanisława Cata-Mackiewicza. Wszystkie nagłówki tych gazet są niespokojne. Mama preferuj żurnale i modne czasopisma ilustrowane. Ale i one jakoś posmutniały w roku 1939.

            W moim domu są dwa gramofony. Jeden z ogromną zieloną tubą firmy Pathe Marconi, drugi tzw. walizkowy (na korbkę), który zabieramy z mamą na wyprawy kajakiem po Muchawcu. Podczas jednej z takich wypraw nastawiliśmy płytę Mieczysława Fogga z piosenką: „Skrwawione serce zdeptane w tłumie, o poniewierce zapomnieć umie”. Kajak uderzył dziobem o jakiś korzeń. Akurat stał tam gramofon, który zsunął się do wody, zabulgotał i zamilkł. Mama była niepocieszona. Ja również, bo lubiłem te nasze muzyczne wyprawy kajakiem, kiedy „patefończyk”, jak pieszczotliwie mówiła moja mama, przygrywał nam modne przeboje. Krążyliśmy zresztą jeszcze długo w miejscu, gdzie do wody zanurkował nam patefon. Mama mówi, że z dna rzeki chyba jeszcze słychać Fogga. Ale to tylko złudzenie. Wracamy na przystań i do domu, bardzo zmartwieni. W kilka dni później dwóch rosłych tragarzy przydźwigało do domu z dworca kolejowego olbrzymi odbiornik z magicznym okiem marki Telefunken. Jak się okazało, był to prezent ojca dla mamy na 15 maja (imieniny Zofii). Dla mnie też jest specjalna paczuszka z radiem na kryształki! Mam już jedno radio na kryształki zrobione przez Lutka Krasowicza, w pudełku po paście do butów marki Lux. Ale nowe radio na kryształki zrobione jest profesjonalnie – ma specjalną antenę, słuchawki i „zwojnicę”. Słychać nawet na nim Radio Baranowicze i sowieckie Radio Mińsk. Natychmiast przestaje mnie interesować Telefunken, którym cieszą się rodzice. Wchodzę do ogrodu, włażę po drabinie na ogromną lipę, która ma konary nad werandą babci, i tam mam swoje miejsce na słuchanie Radia Baranowicze. Wysoko na konarach owej lipy „radyjko an kryształki” złapało kiedyś nawet transmisję parady wojskowej za pośrednictwem rozgłośni w Mińsku. Nadają wojenne pieśni: „Jeśli zawtra wojna” („Jeśli jutro na wojnę…”) oraz inne utwory. Mam widocznie, po tej audycji, nie tęgą minę, bo do akcji wkracza moja babcia i zabrania słuchania „radia na kryształki” i sowieckich pieśni. W dodatku na konarach drzewa nad dachem, z którego można zlecieć na „łeb i szyję”… 

W.G.: W Pańskich wspomnieniach wiele miejsca zajmuje babcia – Stefania Grudzińska, primo voto Andryańska?

Z.A.: Bo tak pisane jest w wielu dokumentach nasze nazwisko: Andryańscy albo nawet Andryjańscy. Później, w roku 1922, w czasie ucieczki z Rosji sowieckiej przekręcono w dokumentach to nazwisko i tak już zostało. A Grudzińska, to drugie nazwisko, babcia nosiła po drugim mężu, za którego wyszła po 25 latach wdowieństwa, Józefie Grudzińskim, moim drugim dziadku, którego bardzo lubiłem. A w ogóle moja babcia była osobą wspaniałą, córką holenderskiego osadnika i polskiej szlachcianki z okolic Topczewa, Boczek i Andryjanek na Podlasiu. Babcia moja rzeczywiście była osobą niezwykłą, której życie zasługuje na oddzielną książkę. 

W.G.: Co Pan pamięta z września 1939?  

Z.A.: Pamiętam dokładnie wrzesień 1939 roku. Ciężkie naloty niemieckie na miasto i twierdzę w Brześciu. Setki zawieszonych nad miastem niemieckich bombowców. Plotka głosiła, że w twierdzy ukrył się Edward Rydz-Śmigły ze sztabem, dlatego Niemcy bombardowali twierdzę niezwykle zaciekle. W ogrodzie mojej babci żołnierze ustawiają dwa działka obrony przeciwlotniczej i strzelają w stronę nadlatujących niemieckich samolotów. Na wiśni przy płocie zawieszono kawał szyny kolejowej, która pełniła rolę „gongu alarmowego”. W czasie nalotu niemieckich samolotów, a właściwie przed nalotem, na sam odgłos, że nadlatują, walę młotkiem w „gong” i wrzeszczę strasznie: Lotnik! Nalot! Kryj się! To „kryj się” oznacza, że moja rodzina wchodzi do kuchni pod długi dębowy stół babci. Jak bomba trafi w nasz dom, deski zatrzymają się na tym stole i może nas nie przysypie. Tak – mówi ojciec – ale są kłopoty z wykonywaniem tego polecenia. Babcia siedzi na taborecie w ogrodzie, odmawia różaniec i nie chce wracać do kuchni. Sztorcuje lekko załogę działka przeciwlotniczego, która właśnie zniszczyła jej piękny warzywnik  Ojciec pali nerwowo papierosa za papierosem, stoi w progu domu patrząc niespokojnie, co wyrabia jego syn, który wali w „gong” i też nie chce chować się pod stół w kuchni. Ojcu przykro jest, że babcia sztorcuje żołnierzy za podeptane grządki i wykopane stanowiska. Mówi: teraz jest wojna, mamo, nie można się na nich gniewać. Ale babcia na to: wojna wojną, ale po co tu grządki niszczyć! Tym bardziej, że chciałam dla nich zrobić obiad i potrzebne są warzywa.

            Potem jest wejście do Brześcia wojski niemieckich, później sowieckich. Nie od razu zresztą, lecz po trudnych walkach, w których broni się bohatersko twierdza w Brześciu i obrońcy miasta pod dowództwem gen. brygady Konstantego Plisowskiego. Obrońcy twierdzy brzeskiej zresztą nie kapitulują tylko opuszczają ten obiekt tajnymi przejściami. Niemcy wchodzą do twierdzy 17 września, Sowieci – 22 września, na zaproszenie Niemców, którzy ustanowili z nimi granice na Bugu. 23 września 1939 na ulicy Unii Lubelskiej odbywa się triumfalna defilada. Otoczony później ponurą sławą, niemiecki generał, Heinz Guderian i sowiecki kombryg, Siemion Kriwoszein przyjmują tę defiladę z okazji wspólnego rozbioru Polski. Moja rodzina tej ponurej uroczystości nie widzi, bo kilka dni wcześniej usiłowano ewakuować nas specjalnym pociągiem do Rumunii, ale nie dojechaliśmy tam, po drodze bombardowani i ostrzeliwani przez niemieckie meserszmity. Na koniec Sowieci zatrzymali nas na dworcu w Baranowiczach. I tylko cudem udało nam się przedostać z powrotem do Brześcia!      

W.G.: A jak wyglądał przebieg wojny niemiecko-sowieckiej w 1942 roku w Brześciu? 

Z.A.: Pamiętam dokładnie czerwiec 1942 roku. Tej wojny oczekiwaliśmy z dużą nadzieją, że nasza sytuacja, Polaków na Polesiu, trochę się poprawi. Skądże! Było jeszcze gorzej niż za Sowietów. Wart zresztą „pałac Paca i Pac pałaca” – jak mówią na Kresach. Sowieci wywozili nas od dłuższego czasu na Sybir. Wywożono zazwyczaj w nocy całymi ulicami i kwartałami. Zajeżdżały ciężarówki, na które ładowano również sprzęt i dobytek. Potem na dworcu, skąd odchodziły transporty na Sybir, zabierano te wszystkie tranty, lary i penaty… Ładowano ludzi do bydlęcych wagonów, czasem pozwalano tylko na zabranie rzeczy osobistych. Nic więc dziwnego, że w czerwcu 1942 Niemców w Brześciu, którzy bez większego oporu weszli do miasta, przywitaliśmy jak wybawicieli. Sowieci uciekali w ogromnym popłochu, zupełnie zaskoczeni – niektórzy w kalesonach i boso, tak jak zdążyli wyskoczyć z łóżka. Uciekali przede wszystkim oficerowie, urzędnicy sowieccy, funkcjonariusze NKWD, Niemcy strzelali do nich jak do kaczek. Dzielnie broniła się znowu twierdza brzeska – to trzeba przyznać. Broniła się przez wiele tygodni, choć Niemcy byli już w Mińsku i Kijowie. W Brześciu wygłodniała ludność rabowała sklepy, magazyny z żywnością. Rynsztokiem po ulicy Mickiewicza płynęły gruzińskie wina z pobliskiego kasyna oficerskiego. Zrabowano mąkę z dużego młyna na ulicy 11 listopada, pocięto młyńskie pasy skórzane na zelówki. W dawnej sowieckiej dzielnicy oficerskiej założono kwatery dla Niemców. Powstał też burdel pod czerwoną latarnią, w którym zatrudniały się żony sowieckich wojskowych. U mojej babci na stryszku znalazłem zmarzniętego na kość Miszkę,-Tatara, jak go nazywaliśmy, którego matka właśnie tam się zatrudniła, a ten uciekł od niej. Od tej pory stanowiliśmy z Miszką nierozłączną parę przyjaciół i „królów” (za duże słowo – uwaga A.Z.), „szefów gangu” na czarnym rynku w Brześciu nad Bugiem. Oprócz nas istniały zresztą także inne bandy młodzieżowe. Sprzedawaliśmy papierosy i niemieckiego szampana: Nur für Deutsche, który kupowaliśmy od niemieckich żołnierzy. Ja zresztą nie sprzedawałem bezpośrednio, stałem w bramie i trzymałem kasę, to Miszka i pozostali chłopcy biegali po rynku, wrzeszcząc: „Papierosy. Cygaretki, na sztuki i na setki! Komu dać? Komu nie dać? Komu papierosy sprzedać?”. Jednak handel papierosami i szampanem szybko nam się znudził i zabraliśmy się za wymianę przedwojennych srebrnych dziesięciorublówek z marszałkiem Piłsudskim na pistolety, których dostarczali nam włoscy żołnierze. Transporty z Włochami jadącymi na front miały długie postoje na dworcu brzeskim. Włosi za dziesięciorublówki z Piłsudskim gotowi byli sprzedać nawet armatę! Tak zaczynała się moja nowa konspiracyjna przygoda… Ale to już całkiem inna historia.

     Brześć w czasie okupacji niemieckiej to miasto straszne i groźne. Pożary i mordy polskiej ludności. Pijane watahy kozackie w czarnych burkach, podtrzymujące z trudem w czasie przejazdów przez miasto swoich zalanych w sztok esaułów. Są jeszcze jakieś oddziały krymskich Tatarów kolaborujące z Niemcami, którzy gwałcą i mordują. Wędrują bandy młodych kryminalistów z różnych sowieckich poprawczaków, które już nie istnieją, bo zostały przez Niemców rozpędzone. Banda taka, dwieście – trzysta osób, spada na miasto jak szarańcza, tnie na rynku w Brześciu żyletkami, ogałaca stragany i znika. Głód jest wielki. Niemcy zabierają Poleszukom żywność. Wywożą na front. Brześć ratuje się dzięki „skoczkom”, którzy skaczą na transporty z zaopatrzeniem dla wojska. Ryzyko zabawy w „skoczka” jest wielkie, ale ratunek to jedyny, by przeżyć. Chodzę do szkoły różnie – raz jest to szkoła rosyjska, raz – ukraińska. W końcu uciekam ze szkoły ukraińskiej i przystaję do takich „skoczków”.

            Oczywiście, Brześć to wielki teren do działań konspiracyjnych. Działa Związek Walki Zbrojnej i później Armia Krajowa, są jakieś inne jeszcze organizacje podziemne, są ukraińscy i białoruscy nacjonaliści. Nikt nikomu nie wierzy. Więzienie w Brześciu jest przepełnione. Są relacje o torturach. W okolicy mnóstwo obozów dla jeńców sowieckich traktowanych po barbarzyńsku. Codziennie moją ulicą Bema idą tragiczne pochody jeńców do pracy przy torach kolejowych. Zwykle dwóch zdrowych jeńców taszczy w środku trzeciego – tego, który już nie ma siły iść. Jeńcy robią z drzewa jakieś żałosne pajacyki, które wykonują różne fikołki na drucie, chcąc je wymienić na chleb. Ale ludność polska, i moja babcia, rzuca przez płot chleb swoim niedawnym sowieckim prześladowcom bez tych pajacyków, bo po prostu żal na nich patrzeć.

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.