Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Wpisy oznaczone ‘Opowiadanie’

– Jak to rozumie „po naszemu”? – dziwi się przewodniczący. – Ano zwyczajnie. Rozumie i koniec. Widocznie taki już jest sprytny i wyszczekany w różnych językach. – Tak powiedział o sobie, że jest sprytny i wyszczekany? – pyta mnie przewodniczący. – No, tego nie powiedział. To ja mówię… Wystarczy zresztą popatrzeć. – Ty tutaj nie komentuj – surowo powiada przewodniczący. – Ty lepiej tłumacz dokładnie. Widzicie go, znalazł się komentator… – Mogę nic nie mówić – odpowiadam zirytowany.  – Ostatecznie sam się nie prosiłem. – Dobra, dobra – łagodnieje przewodniczący – coś się taki raptem honorowy zrobił? Wybadaj go lepiej, czego chce. Na szczęście Amerykaniec nie słyszy naszej sprzeczki i cały czas wśród ludzi nurkuje. Tego poklepie po plecach, tamtemu jakieś do żucia paskudztwo w gębę wciśnie. Słowem, zadomowił się, skubaniec. – Wybadać go mogę – odpowiadam niechętnie. – Ale serca do tej całej transakcji nie mam. – Sercem tu się kierować nie można – mówi przewodniczący. – Interes jest interesem. – Brawo! – wrzeszczy Amerykaniec, który zjawił się obok nas. – Biznes is biznes! – Co on mówi? Nagli mnie przewodniczący. – Mówi, że interes jest interesem, obywatelu przewodniczący. Słowem, poglądy ma z wami jednakowe. – Ty znowu komentujesz – obraża się przewodniczący – a to są za skomplikowane sprawy na twój rozum. Ty lepiej tłumacz, czego on chce. – Ja chcę wiedzieć – powiada Amerykaniec – czy ten was mister Bułyciński. Pastor…nie, jeszcze fru!…fru!… – i szczerzy te swoje zębiska w uśmiechu! – Mister Bułyciński, obywatelu kapitalisto – odpowiadam poważnie – nie jest żadnym tam pastorem, tylko naszym batiuszką. Batiuszka, protojerej. Pop prawosławny… – O! Wery łel! Rozumiem – odpowiada Amerykaniec. – Batiuszka, ksiądz, pop – to dla mnie wszystko jedno! Ale czy on jeszcze fru… fru… to nie jest wszystko jedno! – Widzisz go, jaki tolerancyjny się znalazł! – pomyślałem w duchu, ale głośno odpowiadam: – Jeśli wam o to chodzi, to batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, już piąty dzień fru…fru…Tfu!… nad miasteczkiem. – Łonderfol – rży ze szczęścia Amerykaniec. – Wery interesting. A gdzie on sobie? Fru… fru? Ja koniecznie zobaczyć pastor Bułyciński. – Pop! – Może być pop – zgadza się Amerykaniec. – Gdzie jest on? – Tam – pokazał przewodniczący, szczęśliwy, że wreszcie coś rozumie. – Tam – powtórzył Małynicz. – Tam – ponuro przyświadczyłem, czując się, jakbyśmy naszego Igora Iwanowicza już sprzedali, za judaszowskie srebrniki. – Łonderfol! – zarżał po raz drugi Amerykaniec i pędem puścił się w stronę wzgórza. A my za nim! Amerykaniec sapie i dyszy, wspinając się jarem. Wielką chustą pot z czoła ociera. A nam też nielekko, bo raz, że upał wszystko oblepia od rana, a dwa, że na sercu jakoś ciężko. Wreszcie dobiegamy prawie szczytu, gdy nagle krzyk się z tyłu wielki uczynił! To Jemiołuszka telepie się za nami pokracznie i wrzeszczy: – Wracajcie, bracia! Wracajcie! – Czego się drzesz, Jemiołuszka? – pyta go przewodniczący. – Gościa nam wystraszysz! – Wracajcie – powiada cicho Jemiołuszka. – Igor Iwanowicz na plebanii przy boku Jewdokii Iwanownej smacznie chrapie. – Nie może być! – wścieka się przewodniczący. – Łżesz jak pies, Jemiołuszka. – A co mi na tym zależy? – hardo odpowiada pomocnik diaka. – Sam na własne oczy widziałem. – Nikomu z was na niczym nie zależy! – denerwuje się przewodniczący. – Taki biznes nam koło ucha przeleciał! Hotele, autostrady, lotnisko! I co teraz robić? – zwrócił się do mnie.  A mnie tymczasem w sercu wszystkie chóry cerkiewne się z radości rozśpiewały i tylko jedno jedyne słowo przyszło mi w tym momencie na myśl, które w skrytości ducha do Boga wypowiedziałem, w dziękczynieniu największym: – Łonderfol!

Było, minęło. Rozpamiętywać nie ma, co! Czas i tak wszystko zatrze. A od myślenia głowa puchnie. Słowo, honoru, że puchnie! Znałem ja – na przykład – kiedyś szewca… Znakomity to był fachowiec, ale co z tego! Myśliciel i wyznawca teorii Darwina. Jak chciał, to zrobił takie buty, ze dziś ze świecą szukać. Mięciutkie, wygodne, kurdybanki… Powiadam wam, cudo nie buty! W takich butach całe życie przejdziesz i nie zedrą się. I wygląd mają! I połysk! Słowem: artysta! Zazdrościli mu wszyscy tego fachu, a już najwięcej to ja sam zazdrościłem, bo żadnego wykształcenia w młodości swojej nie zdobyłem, a teraz to i tak za późno. Ale, bywało, zajdę na robotę mojego ziomka popatrzeć, a ten siedzi nad kopytem zgięty w pałąk; tyle, że w kopytko nie stuka, ale gapi się w okno i myśli. – Dzień dobry! – mówię. – Jak się żyje? Co słychać? A ten mi nie odpowiada, tylko myśli. Przyzwyczaiłem się do tego i nie obrażam. Myśli niech… myśli! Siadam w kącie, do piecyka suchych szczap podrzucę i czekam! A ten myśli… Wreszcie i moja cierpliwość ma granice! Więc mówię: – I o czym ty tak myślisz, Grzegorzu? A ten mi na to: – Wiesz co, Mikołaju? Porządny z ciebie człowiek, a też ród swój od małpy wywodzisz. – Jak to od małpy? – pytam zaciekawiony. – Jak do tego doszedłeś, bracie? Wytłumacz! – Ano, zwyczajnie! Sam do tego doszedłem – powiada – ludzi obserwując. Jak widzisz, okienko mam nieduże, ale sporo przez nie zobaczyć można. Trzeba tylko umieć popatrzeć. Przysuń się do mnie, bracie małpoludzie i patrz! – To ty również, Grzegorzu – od małpy pochodzisz? – A cóżeś myślał – powiada z niezadowoleniem Grzegorz. – Wszyscyśmy z jednego drzewa, bracie, i nie ma, co udawać, że ktoś lepszy lub gorszy. Proszę cię jednak, nie przeszkadzaj mi pytaniami, tylko patrz! Oto widzisz, sąsiad mój z naprzeciwka, rzeźnik, na spacer z żonką idzie. Małpa to czy nie małpa? Pomyśl intensywnie! No, i co wymyśliłeś? – pyta mnie Grzegorz. – Chyba małpa o odpowiadam niepewnie. – Ale dlaczego? Nalega Grzegorz. – Widzisz – nie wiesz! Bo nie myślisz! Brak ci wyobraźni. A teraz popatrz! Jak stąpa ten mój sąsiad, jak się giba w tych swoich butach, które mu na obstalunek zrobiłem. Szkoda mojej pracy, bracie! Takiemu i buty pazurów nie zakryją. Koślawiec! Niedawno z drzewa zlazł. Albo jego żonka?! Czyż to nie małpiszon  z wydętym zadkiem? Małpiszon wyjątkowy. A tu masz jeszcze lepszy przykładzik! Nasz posterunkowy z mandacikami na jarmark sunie. Popatrz na ten kadłubek małpoluda, na te rączki – do iskania przyzwyczajone! Sam go w łaźni obserwowałem. Obrzydzenie, powiadam ci, bierze. – Żadnego ty szacunku dla władzy nie masz – westchnąłem, choć to patrzenie z okienka szewskiej sutereny coraz bardziej mi się podobało. – A władza, bracie, od kogo pochodzi? Czyżby również od małpy? – Ty nie prowokuj! – surowo powiedział Grzegorz – ty patrz lepiej i sam wnioski wyciągaj! Oto, widzisz, następny przykład. Osobnik znany ci zapewnie i powszechnie szanowany. Ale dzisiaj spił się… I wyszła jego prawdziwa natura. Nie trzeba wiele myśleć nad postawieniem diagnozy. Małpolud i basta! – Wiesz co Grzegorzu – powiedziałem zirytowany – w twojej teorii są jednak luki. Każdemu może się zdarzyć chwila słabości. Tobie i mnie, nie przymierzając. A ty zaraz – małpa! Małpolud! Spił się! Znam go nie od dziś i ty znasz go dobrze. Człowiek jest godny, szlachetny, na stanowisku! Jakoś mi on do twojej teorii nie pasuje! – Oponować możesz, ale racji nie masz – powiada myśliciel – zresztą małpa małpie nierówna, choć to się może komuś nie podobać. Byłeś ty na przykład, w zwierzyńcu? – Nie byłem – odpowiadam, zgodnie z prawda. – A widzisz! – triumfuje Grzegorz – no, a ja byłem! I stwierdzam, że małpa małpie nierówna. Nie ma tu, bracie, żadnej demokracji! Co innego, bowiem goryl, co innego szympans czy pawian. Są to, bracie, różne gatunki małp. A jednym z tych gatunków jest człowiek…

No i gadaj z takim!

cdn (ostatnia część)

Przedstawiam Państwu opowiadanie Zbigniewa Adrjańskiego, o którym pisałam na blogu 18 stycznia tego roku. Opowiadanie przepisałam wiernie z książki (za zgodą autora oczywiście) – „O batiuszce co ptakiem latał opowiadania i gawędy znad Horynia i Bugu”, Instytut Lwowski, Warszawa. Przytoczę je w kilku częściach, ponieważ jest dość długie, ale za to niezwykle zajmujące.

Miłej lektury!
Jadwiga

Z.Adrjański "O batiuszce, co ptakiem latał"O batiuszce, co ptakiem latał

Batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, wielki miłośnik i znawca safianowych butów, tudzież pięknych kobiet – latał już trzeci dzień nad miasteczkiem. Był to zresztą zachwycający widoczek, można powiedzieć nawet, że kryła się w tym jakaś głębsza metafora, lub – jak kto woli – aluzja, gdyż batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, latał…ptakiem.
 – Za pozwoleniem – zapytał ktoś oburzony lub nawet zgorszony – czyście się przypadkiem zbytnio nie zagalopowali? Cóż to w ogóle znaczy: latać ptakiem? Wszystko to zakrawa na wierutne łgarstwo i kpinę ze zdrowego rozsądku! Wszak człowiek jako taki, i to – w dodatku jeszcze – osoba, bądź co bądź duchowna, nie może tak ni z tego ni z owego latać… ptakiem.  – Ja również wypraszam sobie podobne „banialuki” – powie groźnie ktoś inny. – Latanie ptakiem, Obywatelu Opowiadający, nie mieści się, jak dotąd, w powszechnie stosowanych kategoriach racjonalnego myślenia oraz postępowania. Uprzejmie proszę o wyjaśnienie: co obywatel chciał przez to powiedzieć?  – Widzisz go jaki słodziutki?… Tacy są najgorsi! Ostatecznie mogę zawsze dożyć samokrytykę, ale nie znoszę takiego paskudnego gadania! A jeśli nic nie chcę przez to powiedzieć? Wolno mi? Wolno! Konstytucja nie zabrania. Już wy mnie do filozofii ani tym bardziej do polityki nie mieszajcie! Zresztą – powiem otwarcie – co tu filozofować, skoro batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz  Bułyciński, wielki miłośnik i znawca safianowych butów, tudzież pięknych kobiet, lata już trzeci dzień nad miasteczkiem i- to się nie da ukryć !- lata ptakiem.
Za rogatkami od południa na wzgórzu, skąd widać doskonale, jak batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, lata ptakiem zgromadził się tłumek ciekawych. Zjawili się nawet przedstawiciele powiatu, chociaż początkowo nasza władza terenowa  chciała ukryć cały ten incydent przed okiem wyższych czynników. Ale jak tu ukrywać, skoro batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, latał… wysoko.
Nie jestem, rzecz jasna malarzem ani fotografem, lecz spróbuję Wam to wszystko opisać. Otóż Igor Iwanowicz unosił się lekko ponad polami uprawnymi i łąkami pełnymi zdziwionego – nie mniej niż ludzie – bydła, a poły jego ciemnozielonej rewerendy rozwiewały się na wietrze niczym skrzydła jakiegoś olbrzymiego ptaka. Do tego dodajmy wspomniane już buty z czerwonego safianu – tak połyskliwe, że od butów tych zaczerwienił się cały horyzont i niebo od południowej strony stało w łunach.
Przesądni – a  gdzie ich nie brak! – mówili nawet, że to nie wróży nic dobrego i krzyczeli: –Bułyciński! Hej Bułyciński! Wracaj na ziemię! Igor Iwanowicz! Dosyć tych figli! Po dobroci ci to mówimy!… Ostatecznie, chciałeś sobie polatać – polatałeś! Przyznaj obiektywnie, że nikt ci w tym nie przeszkadzał, chociaż teraz różnie to może być komentowane. Ale co za dużo – batiuszka ty nasz! – to niezdrowo! I tak stanowczo przeholowałeś! Nie wypada przecież osobie duchownej demonstrować swojej pogardy dla odwiecznych praw natury, która nieprzypadkowo inne zadania stawia ludziom, jeszcze inne rybom – a zupełnie inne owadom i ptakom. Słowem, krótko mówiąc cała parafia stanowczo domaga się twojego powrotu na ziemię. Oddzielną grupę obserwatorów tworzyli nasi wolnomyśliciele i ateiści. – Gdyby obywatel Bułyciński wyleciał ptakiem – dajmy na to – w rezultacie zobowiązania w czynie społecznym, najlepiej na 1 maja lub z okazji innego święta państwowego – mówili – „to co innego”. A tak samowolne i nieuzasadnione latanie ptakiem przedstawiciela kleru wygląda na szkodliwą demonstrację metafizyki i tym podobnych podejrzanych ideologii. Ale batiuszka nasz prawosławny Igor Iwanowicz albo nie słyszał tych głosów, albo udawał, że nie słyszy, i dalej latał ptakiem. Jego – można powiedzieć – powietrzne ewolucje stawały się bardziej zuchwałe i skomplikowane. Nie jestem wprawdzie wielkim znawcą tego tematu, lecz zaryzykuję twierdzenie, że nasz Igor Iwanowicz latał nadzwyczajnie! Nawet najstarsi ludzie w okolicy nie widzieli czegoś podobnego, chociaż opowiadali, że kiedyś, przed laty, młody i egzaltowany diak Gawrilo przeleciał dla eksperymentu przez cztery zagony kapusty, nie licząc – oczywiście głośnego incydentu z ryżym Prokopczukiem, który przyłapany na czułym „tetatet” z aptekarzową, wyleciał z balkonu – tak jak go Pan Bóg stworzył – przeleciał ze strachu całą szerokość rynku i wylądował szczęśliwie w otwartych drzwiach piekarni, gdzie pracował. Ryży ma zawsze szczęście!
Wracajmy jednak do tematu. To, co demonstrował nasz Igor Iwanowicz Bułyciński, to była wyższa szkoła pilotażu, była – bez przesady! – wyższa szkoła latania ptakiem. Początkowo batiuszka jakby tylko poruszał się w powietrzu, zawieszony między niebem i ziemią, leniwie przebierając palcami u rąk jak człowiek, który z lubością – a nawet znawstwem – zażywa orzeźwiającej kąpieli. Później widocznie jednak zasmakował w swoim położeniu, oswoił i nabrał odwagi, bo nagle zaczął zataczać esy i floresy, koła, pętle, ósemki, wreszcie pikował prosto na nas z poszumem krótko strzyżonej, gęstej brody, to znowu przewracał się na boki, brzuch, plecy, aż strach było patrzeć! Najwyraźniej dawał tym samym do zrozumienia, że kpi sobie z nas – podobnie jak i z prawa ciążenia – oraz, że on, nasz dotychczasowy batiuszka i protojerej, powszechnie znany i szanowany Igor Iwanowicz Bułyciński, ani myśli wracać do nas na ziemię. Toteż wokół zapadła męcząca cisza. Wszyscy intensywnie zadzierali głowy do góry, medytując, jak zmusić Igor Iwanowicza do powrotu.
Nawet mnie ogarnęła złość, a później jeszcze apatia.
Ktoś zaproponował, że należy uderzyć w dzwony i ogłosić stan wyjątkowy. Niewykluczono także użycia siły. Trzydniowy lot Igora Iwanowicza Bułycińskiego wywołał bowiem panikę i spowodował zakłócenia w gospodarce. Latający batiuszka wypłoszył z całej okolicy wrony, kawki i wróble. W świeżych skibach ziemi zalęgły się dżdżownice. Nie mówiąc już o innym paskudztwie. A miasteczko nasze przecież słynęło z uprawy warzyw, ogórków i kapusty. Ba! Nawet miedzianą cebulę cerkiewki toczył jakiś czerw smutku. A już sam jej widok co wrażliwszym wyciskał łzy z oczu. Tym bardziej, że od trzech dni stała na niej dorodna i tak zwykle wesoła popadia Jewdokia Iwanowa, która przesłoniwszy oczy dłonią od blasku zachodzącego słońca, a może i łez – wołała łamiącym się głosem: – Igor Iwanowicz! Wracaj, sokole ty mój, na kolację! Ot, widzisz, przyniosłam ci faskę bigosu! A Małanicz świniaka zabił! Chcesz, to zrobię ci kindziuk albo skwarek nasmażę? Dosyć już! Wracaj, ukochany!  To było wzruszające, lecz Igor Iwanowicz serce miał z kamienia, zniżył się tylko w stronę, gdzie wyglądała go Jewdokia Iwanowa i burknął: – Daj spokój, kobieto! Zostaw faskę na dzwonnicy i idź spać! Sam wiem, kiedy mam wrócić. Czy nie widzisz, głupia, że ziściły się moje marzenia?! Popatrz, jak latam ptakiem! I dalej szybował po niebie. – A ja nie mogłabym polatać z tobą, Igorze Iwanowiczu? – błagała Jewdokia – już trzecią noc czekam na ciebie w naszej sypialni! Nie godzi się tak zostawiać żony w opuszczeniu! Ludzie śmieją się ze mnie! Na szczęście, stary, kulawy diak Małynicz, przybrany ojciec popadii, pierwszy obruszył się na podobne ciągotki. – Też mi coś – powiedział i splunął. – Jeszcze tego tylko brakowało, żeby baba latała nad miastem. Tfu!… Wstydu za grosz nie masz! Nie tak cię chyba chowałem Jewdokio Iwanowo. A teraz, masz ci los, doczekałem!… Nie ma co! Mało jeszcze zgorszenia, to i ty, głupia, gołym tyłkiem po niebie chcesz świecić?! Idź lepiej spać, jak ci mąż przykazał!…Po czym z trudem  zlazł  z dzwonnicy i zaczął rozniecać wokół cerkwi cztery ogromne ogniska, aby Igor Iwanowicz mógł sobie spokojnie wylądować w ciemnościach. Zaraz po tym wzeszedł nów, psy w całej okolicy wyły niespokojnie, zrobiło się zimno, wietrzno i nieprzyjemnie, ale batiuszka nasz prawosławny Igor Iwanowicz Bułyciński nadal latał ptakiem.

 c.d.n.

Ciocia Jadzia

Mam nadzieję, że spodoba się Państwu krótkie opowiadanie, które napisała o mnie Aldona Kraus.

File rysowała TaniaMiłego czytania!
Jadwiga

Ciocia Jadzia

Choinka płonęła tysiącem światełek. Kolędowanie, przeplatane pałaszowaniem pysznych potraw przez rodzinę, dobiegło końca.

– Zabierzcie mnie na górę – zamrugałam do rodziców – Babcia jest śpiąca.Naraz zadzwonił telefon, który postawił babcię na nogi, mimo zapalenia jej nerwów kulszowych. Zostaliśmy na dole i po kilku minutach zapukano do drzwi, a ja poznałam przyszywaną siostrę babci, czyli moją nową,  przyszywaną ciocię Jadwigę. Weszła do nas w futrze, tak rozłożystym, oczywiście jak taty paralotnia, czerwonych pantofelkach, dużo ładniejszych od babcinych tenisówek. Na szyi miała wspaniały medalion,  mogący konkurować z babcinym. Dom ożył, mimo, że było nieco przed północą. Ciocia wpadła, jak mówiła po uścisk babci, na nową drogę życia, którą zaczynała. Panie przyciszyły glos, ale słowo emerytura doszło  do moich uszu.

Trochę się zdziwiłam, pamiętając babci przejścia z ZUS – i z jej  przekroczeniem emerytury, ale ciocia, widać nie zamierzała tego dokonać, bo wyglądała promiennie. Tylko można jej gratulować – pomyślałam. Weszła moja świeżo awansowana na prawnika mama (zrobiła dyplom) i chciała mnie zabrać na górę, ale babcia opowiedziała cioci o maminym sukcesie. Mama odbierała ciocine, owacyjne  gratulacje. –  Możecie się wszyscy  cieszyć –  powiedziała ciocia Jadzia, całując mamę i babcię. Ja poczułam do niej dużą sympatię. Dlatego pokazałam jej wszystko co potrafię. O mały włos nie powiedziałam głośno –  tato –  choć tylko on może tego słowa słuchać. Tak bardzo ja  Zosia chciałam się popisać. Ciocia Jadzia najwyraźniej cieszyła się mną. – Sprawiasz swą obecnością tyle radości, co moje wnuki –  mówiła, i zaczęła opowiadać o swych skarbach: to jest o Tani, Gabrysi, Julce, i Maćku. Babcia znała te dzieci. – Tania to czarodziejka –  powiedziała. – Gabrysia to siłacz, Julka to zefirek, Maciek zaś to wykapany dziadek Andrzej Szalewicz .

Ciocia Jadzia opowiadała i opowiadała. Wszyscy zapomnieli, że dzieci powinny chodzić spać przed północą, zaś  babci i  mnie, spać odechciało się zupełnie. Zaszokowała mnie opowieść o narodzinach Gabrysi,.–  Miała sześć kilo w chwili urodzenia. Urodziła się w dwadzieścia minut – mówiła ciocia –   Ot tak, prztyk, prztyk, i mieliśmy Gabrysię! – Wyobraźcie sobie moje zdumienie –  ciągnęła opowieść –  Poszłam ją zobaczyć, a tu podają mi nie oseska, jak się spodziewałam, a trzymiesięczne dziecko. Omal jej nie upuściłam z wrażenia. – Agnieszko!–  wołałam do mojej córki, a matki tego wielkiego dziecka, co to niby nasze. –  Agnieszko!–  Zamieniono nam dziecko!

Z przestrachu, że można zamienić dziecko, krzyknęłam tak przeraźliwie, że opowiadanie cioci, jak nożem uciął. – Co ja tu robię tak w środku nocy? – zapytała ciocia, ponownie całując babcię i gratulując mamie.

– Jak wy dbacie o Zosieńkę? Jest dobrze po północy! To dziecko krzyczy z niewyspania. Musicie chyba iść spać, wszyscy – siostro! –  zwróciła się do babci.

Czekałam w ponurym milczeniu, co powie babcia. Na szczęście powiedziała, że leci z nóg, usypia na stojąco, tak jak Duża Zosia (moja prawdziwa ciocia, która była u nas w święta i na rekonwalescencji).  To dobrze. Mogę nie krzyczeć, ani, ani. Mogę nie zaprzątać sobie głowy żadną zamianą. Babcia by nie spała na stojąco, nie leciała z nóg, a biegała mimo choroby w poszukiwaniu zamienionej wnuczki, i to jak biegała. Zresztą nie miałam sześciu kiło przy porodzie, jak Gabrysia. Zapewne tylko takie dzieci zamieniają w szpitalu.

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.