W chwili gdy jakiś rozszalały automobilista (czytaj psychol!) wjeżdża na sopocką ulicę Monte Cassino oraz molo – rozpędzonym samochodem, raniąc po drodze wiele osób – warto przypomnieć jak wyglądał przed sześćdziesięciu laty, spokojny i bezpieczny spacer sopockim „Monciakiem w Perle Bałtyku”. Bez karetek pogotowia, rannych i policji (której zresztą brakowało, w tym mieście).
Pisze o tamtych dawnych czasach Zbigniew Adrjański, w „Pochodach donikąd”, książce która w znacznym stopniu dotyczy dawnego Sopotu:
Nowa książka Zbigniewa Adrjańskiego dotyczy kultury i obyczajów, rozrywki i estrady, pieśni i piosenki – w czasach PRL-u. Jest to ciekawy opis tej epoki (1944/1989), nie pozbawiony wielu osobistych refleksji i wspomnień. A przy okazji ciekawe „tworzywo” teatralne na widowisko w stylu np. „Z biegiem lat – A. Wajdy”, wystawianym kiedyś w Teatrze Starym w Krakowie. Z tym, że widowisko takie odbywać się powinno tym razem, w dawnym Sopocie, z pierwszych lat powojennych. Kto wie? Może właśnie na dawnym „Monciaku!”, który wtedy jeszcze nazywa się ulicą Rokossowskiego . Trwa tu „towarzyskie corso” z cyklu „Sopot latem”. Albo „Perła Bałtyku” – latem, gdzie od kawiarni „Złoty Ul” – aż do końca mola, rozgrywa się szereg działań teatralnych i parateatralnych, performerskich i estradowych. Towarzystwo, które wówczas przybywa do Sopotu, stanowi tzw. przekrój ówczesnego PRL-u.
Są tu: robotnicy, chłopi (często po raz pierwszy nad morzem) , tzw. inteligencja pracująca, mnóstwo tak zwanej prywatnej inicjatywy, wycieczki szkolne i wycieczki z zakładów pracy. Są i popularni aktorzy sceny polskiej, przybyli na nadmorskie wywczasy i letnie chałtury. Dominują aktorzy tak zwanych „spalonych teatrów” z Warszawy („aktor spalonego teatru” to określenie już powojenne ) i gwiazdy przedwojennego kina: Adolf Dymsza otworzył właśnie popularny „Bar pod Kotwicą” – naprzeciwko lodziarni „U Włocha”, który cieszy się ogromnym powodzeniem, ale popularny komik nie bardzo się tym swoim barem przejmuje. Zajmuje się raczej witaniem znajomych aktorów idących „Monciakiem”. Lubi też bywać w kinie Polonia, które służy za salę do występów estradowych.
Występuje tam słynna orkiestra Zygmunta Karasińskiego z programem „1000 taktów jazzu” . Z orkiestrą występuje Zbigniew Kurtycz, w charakterystycznych batle-dresie, jakie noszą byli żołnierze Andersa. Ulubiony popis pana Dodka (Adolfa Dymszy) polega na tym, że gdy maestro Karasiński, gra na tle czarnego okotarowania sceny, na tak zwanych „nafosforyzowanych skrzypcach”, Dymsza, siedzący na widowni zrywa się nagle z miejsca i z głośnym komentarzem: „Paganini to on nie jest – wychodzi z sali! Za nim wychodzi Karol Hanusz i obaj z Dymszą udają się do baru „Pod Kotwicą”. Obecność w Sopocie Karola Hanusza, oznacza, że już tu jest (lub wkrótce pojawi się w Sopocie!) Ludwik Sempoliński, który rywalizuje z Hanuszem o względy sopockiej widowni. Obaj „mistrzowie sceny polskiej” nie lubią się bardzo! O tym wie, cały Sopot. Ich przypadkowe spotkania np. na sopockim molo zamieniają się w pantomimę, kunsztownie manifestowanej niechęci. Sempoliński, udaje, że nie widzi Hanusza. Ten przechylony przez poręcz mola udaje, że śledzi jakieś rybki morskie albo karmi łabędzie? Kiedy wreszcie sytuacja staje się nie do zniesienia, trzeba ruszyć z miejsca oraz iść dalej – Sempoliński nagle promieniuje uśmiechem i woła dostrzegając „śmiertelnego wroga”:
– Dobry wieczór: panie Karolu. I wymachuje wytwornym słomkowym kapeluszem.
Na to Hanusz :
– Dobry wieczór Panie Ludwiku i szczerzy w uśmiechu garnitur nowo-wstawionych zębów, wymachując jednocześnie takim samym kapeluszem.
Po czym idą dalej, nie podając sobie rąk.
Wspaniałe są również przemarsze, w drodze na korty tenisowe, Miry Ziemińskiej albo Stefci Górskiej. Gra się tam akurat „Duby smalone”, na specjalnie zbudowanej w tym celu estradzie. Już nie pamiętam co gra z okazji kanikuły : Tetatr Letni w Sopocie, który akurat prowadzi Aleksander Gasowski. Większość imprez sopockiego lata, organizuje niezmordowany Tymoteusz Ortym, wynajmując do tej pracy stosownych pomocników. Z naszej „budy” u Chrobrego, praktykuje u niego , jako pomocnik Ortyma – nasz kolego Zdzisio Siewruk. W kawiarni „Cyganeria” naprzeciwko obecnego Domu Zdrojowego odbywają się koncerty orkiestry Władysława Hermana albo Jerzego Milnera, z którym śpiewają siostry Bielskie. W Grand Hotelu koncertuje orkiestra braci Łopatowskich z Łodzi, na zmianę z Kazimierzem Turewiczem. Kazimierz Obrembski z siedemnasto-osobowym big bandem , nie ma już gdzie się pomieścić i koncertuje w tzw. „Ujeżdżalni Końskiej” na ulicy Chopina. Akurat zjeżdża się do Sopotu Stanisław Mikołajczyk – którego trębacze z bigband-u Kazimierza Obrembskiego witają dźwiękami piosenki :
„Żołnierz drogą maszerował” . Ten srebrzysty dźwięk trąbek słychać aż przed kościołem „Gwiazda Morza”, gdzie akurat przemawia Kazimierz Jędrychowski, żeby głosować trzy razy „tak”. W kościele „Gwiazda Morza” modli się też demonstracyjnie Bolesław Bierut, w towarzystwie niemieckiego jeszcze biskupa ordynariusza diecezji gdańskiej, Spletta. Chór kościelny śpiewa demonstracyjnie: „ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”. Ulicą Monte Cassino idzie sławny „parasolnik” wydzierając się na całe gardło „parasole do reperacji”. Towarzyszy mu gawiedź miejska, która przerabia ten okrzyk na bardzo brzydko brzmiące: „pierdzisole do reperacji”. Dorożką od dworca jedzie sławny hipnotyzer i czarno mistrz z Krakowa (vide „Zaczarowana dorożka” – K .I. Gałczyńskiego) Ben Ali: Prawdziwe nazwisko: Alojzy Mścichowski . Zapowiadacze sławnego magika zapraszają na „seans hipnozy oraz czarnej i białej magii”, w kinie Polonia, zaraz po występach orkiestry Zygmunta Karasińskiego, Na występy te przychodzi zresztą ze swoją świtą generał Karol Świerczewski. Skąd inąd znany jako generał Walter i „człowiek który kulom się nie kłaniał”. Ben Ali hipnotyzuje pół sali w kinie Polonia, ogłaszając, że „jesteśmy na Saharze i temperatura sięga 45° Celsjusza. Generał Walter i jego świta zaczynają rozbierać się do bielizny. Ktoś z ochrony wstrzymuje jednak ten seans hipnozy, w obawie przed zahipnotyzowaniem bohatera „wojny domowej w Hiszpanii”.,tak, że zostanie na scenie w samych kalesonach.
Takie to były wydarzenia sopockiego lata, na długo jeszcze przed otwarciem w roku 1962 sopockich festiwali w Operze Leśnej, która miała być oknem na świat polskiej piosenki. Ale bursztynowe słowiki przyznawane na tym festiwalu dla najlepszych utworów , nie latały zbyt daleko ani zbyt wysoko.
Zresztą występy artystyczne w Operze Leśnej w Sopocie i historia powojenna tej opery wymaga specjalnego opisu.
autor tekstu Zbigniew Adrjański