Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Wpisy oznaczone ‘Instytut Lwowski Warszawa’

– Jak to rozumie „po naszemu”? – dziwi się przewodniczący. – Ano zwyczajnie. Rozumie i koniec. Widocznie taki już jest sprytny i wyszczekany w różnych językach. – Tak powiedział o sobie, że jest sprytny i wyszczekany? – pyta mnie przewodniczący. – No, tego nie powiedział. To ja mówię… Wystarczy zresztą popatrzeć. – Ty tutaj nie komentuj – surowo powiada przewodniczący. – Ty lepiej tłumacz dokładnie. Widzicie go, znalazł się komentator… – Mogę nic nie mówić – odpowiadam zirytowany.  – Ostatecznie sam się nie prosiłem. – Dobra, dobra – łagodnieje przewodniczący – coś się taki raptem honorowy zrobił? Wybadaj go lepiej, czego chce. Na szczęście Amerykaniec nie słyszy naszej sprzeczki i cały czas wśród ludzi nurkuje. Tego poklepie po plecach, tamtemu jakieś do żucia paskudztwo w gębę wciśnie. Słowem, zadomowił się, skubaniec. – Wybadać go mogę – odpowiadam niechętnie. – Ale serca do tej całej transakcji nie mam. – Sercem tu się kierować nie można – mówi przewodniczący. – Interes jest interesem. – Brawo! – wrzeszczy Amerykaniec, który zjawił się obok nas. – Biznes is biznes! – Co on mówi? Nagli mnie przewodniczący. – Mówi, że interes jest interesem, obywatelu przewodniczący. Słowem, poglądy ma z wami jednakowe. – Ty znowu komentujesz – obraża się przewodniczący – a to są za skomplikowane sprawy na twój rozum. Ty lepiej tłumacz, czego on chce. – Ja chcę wiedzieć – powiada Amerykaniec – czy ten was mister Bułyciński. Pastor…nie, jeszcze fru!…fru!… – i szczerzy te swoje zębiska w uśmiechu! – Mister Bułyciński, obywatelu kapitalisto – odpowiadam poważnie – nie jest żadnym tam pastorem, tylko naszym batiuszką. Batiuszka, protojerej. Pop prawosławny… – O! Wery łel! Rozumiem – odpowiada Amerykaniec. – Batiuszka, ksiądz, pop – to dla mnie wszystko jedno! Ale czy on jeszcze fru… fru… to nie jest wszystko jedno! – Widzisz go, jaki tolerancyjny się znalazł! – pomyślałem w duchu, ale głośno odpowiadam: – Jeśli wam o to chodzi, to batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, już piąty dzień fru…fru…Tfu!… nad miasteczkiem. – Łonderfol – rży ze szczęścia Amerykaniec. – Wery interesting. A gdzie on sobie? Fru… fru? Ja koniecznie zobaczyć pastor Bułyciński. – Pop! – Może być pop – zgadza się Amerykaniec. – Gdzie jest on? – Tam – pokazał przewodniczący, szczęśliwy, że wreszcie coś rozumie. – Tam – powtórzył Małynicz. – Tam – ponuro przyświadczyłem, czując się, jakbyśmy naszego Igora Iwanowicza już sprzedali, za judaszowskie srebrniki. – Łonderfol! – zarżał po raz drugi Amerykaniec i pędem puścił się w stronę wzgórza. A my za nim! Amerykaniec sapie i dyszy, wspinając się jarem. Wielką chustą pot z czoła ociera. A nam też nielekko, bo raz, że upał wszystko oblepia od rana, a dwa, że na sercu jakoś ciężko. Wreszcie dobiegamy prawie szczytu, gdy nagle krzyk się z tyłu wielki uczynił! To Jemiołuszka telepie się za nami pokracznie i wrzeszczy: – Wracajcie, bracia! Wracajcie! – Czego się drzesz, Jemiołuszka? – pyta go przewodniczący. – Gościa nam wystraszysz! – Wracajcie – powiada cicho Jemiołuszka. – Igor Iwanowicz na plebanii przy boku Jewdokii Iwanownej smacznie chrapie. – Nie może być! – wścieka się przewodniczący. – Łżesz jak pies, Jemiołuszka. – A co mi na tym zależy? – hardo odpowiada pomocnik diaka. – Sam na własne oczy widziałem. – Nikomu z was na niczym nie zależy! – denerwuje się przewodniczący. – Taki biznes nam koło ucha przeleciał! Hotele, autostrady, lotnisko! I co teraz robić? – zwrócił się do mnie.  A mnie tymczasem w sercu wszystkie chóry cerkiewne się z radości rozśpiewały i tylko jedno jedyne słowo przyszło mi w tym momencie na myśl, które w skrytości ducha do Boga wypowiedziałem, w dziękczynieniu największym: – Łonderfol!

Było, minęło. Rozpamiętywać nie ma, co! Czas i tak wszystko zatrze. A od myślenia głowa puchnie. Słowo, honoru, że puchnie! Znałem ja – na przykład – kiedyś szewca… Znakomity to był fachowiec, ale co z tego! Myśliciel i wyznawca teorii Darwina. Jak chciał, to zrobił takie buty, ze dziś ze świecą szukać. Mięciutkie, wygodne, kurdybanki… Powiadam wam, cudo nie buty! W takich butach całe życie przejdziesz i nie zedrą się. I wygląd mają! I połysk! Słowem: artysta! Zazdrościli mu wszyscy tego fachu, a już najwięcej to ja sam zazdrościłem, bo żadnego wykształcenia w młodości swojej nie zdobyłem, a teraz to i tak za późno. Ale, bywało, zajdę na robotę mojego ziomka popatrzeć, a ten siedzi nad kopytem zgięty w pałąk; tyle, że w kopytko nie stuka, ale gapi się w okno i myśli. – Dzień dobry! – mówię. – Jak się żyje? Co słychać? A ten mi nie odpowiada, tylko myśli. Przyzwyczaiłem się do tego i nie obrażam. Myśli niech… myśli! Siadam w kącie, do piecyka suchych szczap podrzucę i czekam! A ten myśli… Wreszcie i moja cierpliwość ma granice! Więc mówię: – I o czym ty tak myślisz, Grzegorzu? A ten mi na to: – Wiesz co, Mikołaju? Porządny z ciebie człowiek, a też ród swój od małpy wywodzisz. – Jak to od małpy? – pytam zaciekawiony. – Jak do tego doszedłeś, bracie? Wytłumacz! – Ano, zwyczajnie! Sam do tego doszedłem – powiada – ludzi obserwując. Jak widzisz, okienko mam nieduże, ale sporo przez nie zobaczyć można. Trzeba tylko umieć popatrzeć. Przysuń się do mnie, bracie małpoludzie i patrz! – To ty również, Grzegorzu – od małpy pochodzisz? – A cóżeś myślał – powiada z niezadowoleniem Grzegorz. – Wszyscyśmy z jednego drzewa, bracie, i nie ma, co udawać, że ktoś lepszy lub gorszy. Proszę cię jednak, nie przeszkadzaj mi pytaniami, tylko patrz! Oto widzisz, sąsiad mój z naprzeciwka, rzeźnik, na spacer z żonką idzie. Małpa to czy nie małpa? Pomyśl intensywnie! No, i co wymyśliłeś? – pyta mnie Grzegorz. – Chyba małpa o odpowiadam niepewnie. – Ale dlaczego? Nalega Grzegorz. – Widzisz – nie wiesz! Bo nie myślisz! Brak ci wyobraźni. A teraz popatrz! Jak stąpa ten mój sąsiad, jak się giba w tych swoich butach, które mu na obstalunek zrobiłem. Szkoda mojej pracy, bracie! Takiemu i buty pazurów nie zakryją. Koślawiec! Niedawno z drzewa zlazł. Albo jego żonka?! Czyż to nie małpiszon  z wydętym zadkiem? Małpiszon wyjątkowy. A tu masz jeszcze lepszy przykładzik! Nasz posterunkowy z mandacikami na jarmark sunie. Popatrz na ten kadłubek małpoluda, na te rączki – do iskania przyzwyczajone! Sam go w łaźni obserwowałem. Obrzydzenie, powiadam ci, bierze. – Żadnego ty szacunku dla władzy nie masz – westchnąłem, choć to patrzenie z okienka szewskiej sutereny coraz bardziej mi się podobało. – A władza, bracie, od kogo pochodzi? Czyżby również od małpy? – Ty nie prowokuj! – surowo powiedział Grzegorz – ty patrz lepiej i sam wnioski wyciągaj! Oto, widzisz, następny przykład. Osobnik znany ci zapewnie i powszechnie szanowany. Ale dzisiaj spił się… I wyszła jego prawdziwa natura. Nie trzeba wiele myśleć nad postawieniem diagnozy. Małpolud i basta! – Wiesz co Grzegorzu – powiedziałem zirytowany – w twojej teorii są jednak luki. Każdemu może się zdarzyć chwila słabości. Tobie i mnie, nie przymierzając. A ty zaraz – małpa! Małpolud! Spił się! Znam go nie od dziś i ty znasz go dobrze. Człowiek jest godny, szlachetny, na stanowisku! Jakoś mi on do twojej teorii nie pasuje! – Oponować możesz, ale racji nie masz – powiada myśliciel – zresztą małpa małpie nierówna, choć to się może komuś nie podobać. Byłeś ty na przykład, w zwierzyńcu? – Nie byłem – odpowiadam, zgodnie z prawda. – A widzisz! – triumfuje Grzegorz – no, a ja byłem! I stwierdzam, że małpa małpie nierówna. Nie ma tu, bracie, żadnej demokracji! Co innego, bowiem goryl, co innego szympans czy pawian. Są to, bracie, różne gatunki małp. A jednym z tych gatunków jest człowiek…

No i gadaj z takim!

cdn (ostatnia część)

– Nigdy na to nie pozwolę – odpowiedziałem. – Batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, nie potrzebuje takiej reklamy. – Ty się lepiej zastanów – mówi Tielegin – zanim mi coś odpowiesz. Znasz powiedzonko: Kuj żelazo póki goreje. – Też mi myśliciel się znalazł – odpowiadam. – Pewnie, że znam. Ale co ty Tielegin, chcesz przez to powiedzieć? – to chcę powiedzieć, durna pało – wrzeszczy mój sąsiad – że jesteś ciemny, jak tabaka w rogu! Ty analfabeto od deszczu i gradobicia! Ty cumulusie parszywy! – i Tielegin siada na pieńku z wyczerpania. – Daj się lepiej coś napić – mówi po chwili – bo mnie szlag od twego nieuctwa trafi! Daję mu pociągnąć łyk spirytusu, który na wszelki wypadek przezornie pod belkę chowam. Trochę mi głupio. Radia rzeczywiście nie słucham od kiedy chóry skasowali. W pierwszych latach po wojnie słuchałem. Dużo wtedy pieśni nadawano wojskowych i różnych takich… Szczególnie rosyjskich. Sam kiedyś w basach przeszło czterdzieści lat śpiewałem. Od tego stania w cerkwi na klirosie, przed głównym ołtarzem, to mi żylaki do dziś zostały. Śpiew więc ocenić umiem. Ale kiedy zamiast chórów różne takie krzyki nadają, nasza „toczkę” na karmnik zamieniłem. I wróble w niej teraz domek mają. Przynajmniej pożytek z tego jest jakiś. Co się tyczy telewizji – to nie lubię jakoś i przyzwyczaić się nie mogę! Szewc Stiepaszkin telewizor ma, a żonę bije. – Przestałbyś, Stiepaszkin, żonę tłuc – powiadam mu kiedyś grzecznie. A on mi na to: – Co cię to obchodzi… Ty kineskopie! – Może i jestem kineskopem – powiadam – ale braku kultury nie znoszę. Jak ktoś jest chamem, to mu i telewizor nie pomoże. I od tej pory do niego nie zachodzę. Toteż Tielegin mocno mnie zawstydził i dawaj go po jednym kieliszku i drugim wypytywać, co i jak. Pił chętnie i opowiadał rzeczy takie, że wierzyć się nie chce. – Cała Europa – powiada – trąbi o naszym Igorze Iwanowiczu! Nadano nawet specjalną audycję, w której pokazano, jak Igor Iwanowicz lata ptakiem. No i twoja baba też była widoczna, jak pyzy turystom sprzedaje! – Tu cię mam! – pomyślałem zirytowany. – Do telewizji – głupia – ci się zachciało!… Dam ja ci pracę w branży turystycznej, artystko jedna! – i mimowolnie – rzemień u portek pomacałem. Ale zaraz mi się  Stiepaszkin przypomniał i wstyd mi było. – To jeszcze nie wszystko – mówi Tielegin. – Jutro do nas Amerykańcy przyjeżdżają. Na własne oczy chcą zobaczyć Igora Iwanowicza. Pewnie nas zakupią z całą parafią. – Jak to zakupią? – mówię przerażony. – Czy można kupić dusze chrześcijańskie i ich duszpasterza? Tielegin, odpowiadaj, bo mnie diabli wezmą. Cóż to, pańszczyzna? Mamy przecież XX wiek! Mów, Tielegin – do jasnej cholery! Skąd ci takie myśli do łba przychodzą? A co na to Rada i sekretarz? Nie dopuszczą chyba do takiej agresji? – Prawidłowo rozumujesz, bracie – odzywa się Tielegin. – Ale Amerykańcy mogą nam hotele, drogę i lotnisko dla samolotów wybudować. – Droga by się przydała – mówię po namyśle – ale po co zaraz hotel, to mi się mniej podoba. Byłem ja, bracie, w Petersburgu i widziałem jeden taki niby „hotelik”. Rozpusta i tyle! – Co było, a nie jest – przerywa mi znowu Tielegin – nie pisze się w rejestr. Hotele będą dla różnych takich panów i damulek dostępne. A my z tobą w charakterze dekoracji do fotografii pozować będziemy. Zamiast niedźwiedzi lub innej turystycznej atrakcji. – I na co nam przyszło? – myślę sobie po odejściu Tielegina. – Żyliśmy spokojnie, po ludzku i tak byłoby zawsze, gdyby nie ty, Igorze Iwanowiczu, i nie ta twoja pycha! Może rację ma ksiądz proboszcz, że cię o pychę oskarża? A teraz masz! Masz reklamę! Masz to, czego chciałeś! Tylko, czy chciałeś tego, Igorze Iwanowiczu? Czy do tego dążyłeś, żeby nas zamieniono – jak powiada Tielegin – w białe niedźwiedzie, które do fotografii pozują? Czy o to ci chodziło, protojereju nasz prawosławny i ojcze Igorze Iwanowiczu? Wierzyć się nie chce! Ja wiem, że ci się tu ckniło czasem za szerokim światem, za życiem innym  niż nasze, bo człowiek już taki jest, że jak ma to, co ma, chce czegoś więcej. Rozumiem! Wszystko rozumiem. W tajemnicy ci nawet powiem, Igorze Iwanowiczu – jak na spowiedzi świętej – że ja też, gdybym mógł latać, polatałbym. Taka już we mnie natura i nie ma w tym nic dziwnego. Poleciałbym daleko, znacznie dalej niż ty, Igorze Iwanowiczu, może dalej niż do Petersburga, gdzie w młodości bywałem – a może jeszcze dalej… Przyznać się wstydzę! Ale nie gubże ty nas, nieszczęsny, bo i siebie zgubisz! Wróć, ojcze duchowny, bo jakoż to nam żyć w tym świecie hoteli, autostrad i samolotów. Czy nie żyliśmy z tobą jak trzoda z pasterzem? Czy wymawialiśmy tobie twoje fanaberie i fiu-bździu, dopóki nie zaczęła się ta Sodoma i Gomora. Czy narzekaliśmy na chciwość albo łakomstwo żonki twojej, Jewdokii Iwanownej – na temat której niejedno można powiedzieć? I na to, że Małynicz nosa zadziera twoim teściem będąc. Ale teraz przebrała się miarka! I za dużo tego wszystkiego! Jeśli nie posłuchasz mnie, Igorze Iwanowiczu, zostaniesz sam. Bez swojej owczarni, sam jak palec. Odwrócą się od ciebie wszyscy. Wszyscy tobą gardzić będą.

Mówiłem tak jeszcze w zapamiętaniu dość długo i popłakałem się nawet, ale cóż z tego, kiedy batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, już czwarty dzień latał nad miasteczkiem.

Nazajutrz skoro świt raban się wielki uczynił, że Amerykaniec, który hotele i autostrady chce nam budować, nadjeżdża. Pędzą wszyscy na rynek, pędzę i ja, zmęczony po bezsennej nocy i obolały, bo złe przeczucia mnie trapią i spać nie dają. Na dzwonnicy, Małynicz na prośbę przewodniczącego czatę wystawił. Czata w osobie Jemiołuszki nieźle się spisuje, bo raz po raz Jemiołuszka alarm podnosi, drąc się, jakby go ze skóry obdzierano. – Jedzie, bracia! Jedzie! Ale nikt jakoś nie jedzie, poza bryczką, Tielegina, który uroczyście na rynek zajechał. Wreszcie, z daleka, kurzawa się wielka podniosła, z tej kurzawy czarny wóz wyskoczył. Limuzyna ogromna, jak smok, na rynek pędzi. Ledwo żeśmy uskoczyć pod ścianę zdążyli. Jemiołuszka mordę teraz na całego drze, ktoś po Małanicza pognał, ktoś gorączkowo przewodniczącego szuka, który tymczasem spocony i blady po drugiej stronie rynku kartkę z napisanym przemówieniem jeszcze raz czyta. Wreszcie drzwi limuzyny otwierają się z trudem, bo ludzie wokół się ścisnęli i wysiada z nich pryk rudy jak Judasz, w słomkowym kapeluszu z szarfą, w ogromnych binoklach na nosie. Wypisz, wymaluj, Amerykaniec! Nasz przewodniczący godnie chce się znaleźć i mowę palnąć, a ten bezceremonialnie owłosioną łapę wyciąga i szur…szur…coś zagaduje. Przewodniczący aż spąsowiał z przerażenia, tym bardziej, że po ichniemu ani w ząb nie rozumie. Wypychają, więc mnie, żebym tłumaczył wszystko dokładnie… Sam zresztą jestem sobie winien, bom niepotrzebnie w knajpie język strzępił na temat jednego Anglika, którego jeszcze będąc w wojsku poznałem. Anglik ten w cyrku Smoleńskiego występował. Dobry był z niego chłop, choć dziwny. Do wódki – na przykład – wody sodowej dolewał. Jadł mało i tylko rzeczy słodkie. Aż obrzydzenie brało patrzeć! A do wszystkich mówił: „Hał du ju du”. Od niego się właśnie nauczyłem tego: „hał du ju du”, – co po naszemu „jak się masz” oznacza. Ale co innego Anglik, a co innego – obecny tu – Amerykaniec! Anglik – na przykład – był chudy i mizerny, ale uśmiech za to miał przyjemny. A ten zębiska takie do mnie szczerzy, że mu chyba kobyła Tielegina pozazdrościć może. Anglik pracował przy koniach w charakterze masztalerza, stąd i zapach miał przyjemny. A ten jakimś obcym tytoniem śmierdzi… Przepychali mnie jednak do niego, więc co było robić: – Hał  du ju du – grzecznie powiadam. – Du ju spik inglisz – ucieszył się Amerykaniec i poklepał mnie po plecach. Zdenerwowałem się jeszcze bardziej, ale również go klepię zapamiętale, bom w porę sobie przypomniał, że ich zwyczaj tak każe… Klepiemy się, więc tak z dobre pięć minut, aż wreszcie Amerykaniec pierwszy tych poufałości zaprzestał i powiada: – Ja też mówić trochę po ruski, trochę po polski. Moja babcia być z Białegostoku!  – Co on mówi? – niecierpliwi się przewodniczący. Kamień mi z serca spadł, że cośkolwiek jednak rozumiem, więc tłumaczę przewodniczącemu wyniośle: – On mówi, że trochę rozumie po naszemu.

cdn

Przedstawiam Państwu opowiadanie Zbigniewa Adrjańskiego, o którym pisałam na blogu 18 stycznia tego roku. Opowiadanie przepisałam wiernie z książki (za zgodą autora oczywiście) – „O batiuszce co ptakiem latał opowiadania i gawędy znad Horynia i Bugu”, Instytut Lwowski, Warszawa. Przytoczę je w kilku częściach, ponieważ jest dość długie, ale za to niezwykle zajmujące.

Miłej lektury!
Jadwiga

Z.Adrjański "O batiuszce, co ptakiem latał"O batiuszce, co ptakiem latał

Batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, wielki miłośnik i znawca safianowych butów, tudzież pięknych kobiet – latał już trzeci dzień nad miasteczkiem. Był to zresztą zachwycający widoczek, można powiedzieć nawet, że kryła się w tym jakaś głębsza metafora, lub – jak kto woli – aluzja, gdyż batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, latał…ptakiem.
 – Za pozwoleniem – zapytał ktoś oburzony lub nawet zgorszony – czyście się przypadkiem zbytnio nie zagalopowali? Cóż to w ogóle znaczy: latać ptakiem? Wszystko to zakrawa na wierutne łgarstwo i kpinę ze zdrowego rozsądku! Wszak człowiek jako taki, i to – w dodatku jeszcze – osoba, bądź co bądź duchowna, nie może tak ni z tego ni z owego latać… ptakiem.  – Ja również wypraszam sobie podobne „banialuki” – powie groźnie ktoś inny. – Latanie ptakiem, Obywatelu Opowiadający, nie mieści się, jak dotąd, w powszechnie stosowanych kategoriach racjonalnego myślenia oraz postępowania. Uprzejmie proszę o wyjaśnienie: co obywatel chciał przez to powiedzieć?  – Widzisz go jaki słodziutki?… Tacy są najgorsi! Ostatecznie mogę zawsze dożyć samokrytykę, ale nie znoszę takiego paskudnego gadania! A jeśli nic nie chcę przez to powiedzieć? Wolno mi? Wolno! Konstytucja nie zabrania. Już wy mnie do filozofii ani tym bardziej do polityki nie mieszajcie! Zresztą – powiem otwarcie – co tu filozofować, skoro batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz  Bułyciński, wielki miłośnik i znawca safianowych butów, tudzież pięknych kobiet, lata już trzeci dzień nad miasteczkiem i- to się nie da ukryć !- lata ptakiem.
Za rogatkami od południa na wzgórzu, skąd widać doskonale, jak batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, lata ptakiem zgromadził się tłumek ciekawych. Zjawili się nawet przedstawiciele powiatu, chociaż początkowo nasza władza terenowa  chciała ukryć cały ten incydent przed okiem wyższych czynników. Ale jak tu ukrywać, skoro batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, latał… wysoko.
Nie jestem, rzecz jasna malarzem ani fotografem, lecz spróbuję Wam to wszystko opisać. Otóż Igor Iwanowicz unosił się lekko ponad polami uprawnymi i łąkami pełnymi zdziwionego – nie mniej niż ludzie – bydła, a poły jego ciemnozielonej rewerendy rozwiewały się na wietrze niczym skrzydła jakiegoś olbrzymiego ptaka. Do tego dodajmy wspomniane już buty z czerwonego safianu – tak połyskliwe, że od butów tych zaczerwienił się cały horyzont i niebo od południowej strony stało w łunach.
Przesądni – a  gdzie ich nie brak! – mówili nawet, że to nie wróży nic dobrego i krzyczeli: –Bułyciński! Hej Bułyciński! Wracaj na ziemię! Igor Iwanowicz! Dosyć tych figli! Po dobroci ci to mówimy!… Ostatecznie, chciałeś sobie polatać – polatałeś! Przyznaj obiektywnie, że nikt ci w tym nie przeszkadzał, chociaż teraz różnie to może być komentowane. Ale co za dużo – batiuszka ty nasz! – to niezdrowo! I tak stanowczo przeholowałeś! Nie wypada przecież osobie duchownej demonstrować swojej pogardy dla odwiecznych praw natury, która nieprzypadkowo inne zadania stawia ludziom, jeszcze inne rybom – a zupełnie inne owadom i ptakom. Słowem, krótko mówiąc cała parafia stanowczo domaga się twojego powrotu na ziemię. Oddzielną grupę obserwatorów tworzyli nasi wolnomyśliciele i ateiści. – Gdyby obywatel Bułyciński wyleciał ptakiem – dajmy na to – w rezultacie zobowiązania w czynie społecznym, najlepiej na 1 maja lub z okazji innego święta państwowego – mówili – „to co innego”. A tak samowolne i nieuzasadnione latanie ptakiem przedstawiciela kleru wygląda na szkodliwą demonstrację metafizyki i tym podobnych podejrzanych ideologii. Ale batiuszka nasz prawosławny Igor Iwanowicz albo nie słyszał tych głosów, albo udawał, że nie słyszy, i dalej latał ptakiem. Jego – można powiedzieć – powietrzne ewolucje stawały się bardziej zuchwałe i skomplikowane. Nie jestem wprawdzie wielkim znawcą tego tematu, lecz zaryzykuję twierdzenie, że nasz Igor Iwanowicz latał nadzwyczajnie! Nawet najstarsi ludzie w okolicy nie widzieli czegoś podobnego, chociaż opowiadali, że kiedyś, przed laty, młody i egzaltowany diak Gawrilo przeleciał dla eksperymentu przez cztery zagony kapusty, nie licząc – oczywiście głośnego incydentu z ryżym Prokopczukiem, który przyłapany na czułym „tetatet” z aptekarzową, wyleciał z balkonu – tak jak go Pan Bóg stworzył – przeleciał ze strachu całą szerokość rynku i wylądował szczęśliwie w otwartych drzwiach piekarni, gdzie pracował. Ryży ma zawsze szczęście!
Wracajmy jednak do tematu. To, co demonstrował nasz Igor Iwanowicz Bułyciński, to była wyższa szkoła pilotażu, była – bez przesady! – wyższa szkoła latania ptakiem. Początkowo batiuszka jakby tylko poruszał się w powietrzu, zawieszony między niebem i ziemią, leniwie przebierając palcami u rąk jak człowiek, który z lubością – a nawet znawstwem – zażywa orzeźwiającej kąpieli. Później widocznie jednak zasmakował w swoim położeniu, oswoił i nabrał odwagi, bo nagle zaczął zataczać esy i floresy, koła, pętle, ósemki, wreszcie pikował prosto na nas z poszumem krótko strzyżonej, gęstej brody, to znowu przewracał się na boki, brzuch, plecy, aż strach było patrzeć! Najwyraźniej dawał tym samym do zrozumienia, że kpi sobie z nas – podobnie jak i z prawa ciążenia – oraz, że on, nasz dotychczasowy batiuszka i protojerej, powszechnie znany i szanowany Igor Iwanowicz Bułyciński, ani myśli wracać do nas na ziemię. Toteż wokół zapadła męcząca cisza. Wszyscy intensywnie zadzierali głowy do góry, medytując, jak zmusić Igor Iwanowicza do powrotu.
Nawet mnie ogarnęła złość, a później jeszcze apatia.
Ktoś zaproponował, że należy uderzyć w dzwony i ogłosić stan wyjątkowy. Niewykluczono także użycia siły. Trzydniowy lot Igora Iwanowicza Bułycińskiego wywołał bowiem panikę i spowodował zakłócenia w gospodarce. Latający batiuszka wypłoszył z całej okolicy wrony, kawki i wróble. W świeżych skibach ziemi zalęgły się dżdżownice. Nie mówiąc już o innym paskudztwie. A miasteczko nasze przecież słynęło z uprawy warzyw, ogórków i kapusty. Ba! Nawet miedzianą cebulę cerkiewki toczył jakiś czerw smutku. A już sam jej widok co wrażliwszym wyciskał łzy z oczu. Tym bardziej, że od trzech dni stała na niej dorodna i tak zwykle wesoła popadia Jewdokia Iwanowa, która przesłoniwszy oczy dłonią od blasku zachodzącego słońca, a może i łez – wołała łamiącym się głosem: – Igor Iwanowicz! Wracaj, sokole ty mój, na kolację! Ot, widzisz, przyniosłam ci faskę bigosu! A Małanicz świniaka zabił! Chcesz, to zrobię ci kindziuk albo skwarek nasmażę? Dosyć już! Wracaj, ukochany!  To było wzruszające, lecz Igor Iwanowicz serce miał z kamienia, zniżył się tylko w stronę, gdzie wyglądała go Jewdokia Iwanowa i burknął: – Daj spokój, kobieto! Zostaw faskę na dzwonnicy i idź spać! Sam wiem, kiedy mam wrócić. Czy nie widzisz, głupia, że ziściły się moje marzenia?! Popatrz, jak latam ptakiem! I dalej szybował po niebie. – A ja nie mogłabym polatać z tobą, Igorze Iwanowiczu? – błagała Jewdokia – już trzecią noc czekam na ciebie w naszej sypialni! Nie godzi się tak zostawiać żony w opuszczeniu! Ludzie śmieją się ze mnie! Na szczęście, stary, kulawy diak Małynicz, przybrany ojciec popadii, pierwszy obruszył się na podobne ciągotki. – Też mi coś – powiedział i splunął. – Jeszcze tego tylko brakowało, żeby baba latała nad miastem. Tfu!… Wstydu za grosz nie masz! Nie tak cię chyba chowałem Jewdokio Iwanowo. A teraz, masz ci los, doczekałem!… Nie ma co! Mało jeszcze zgorszenia, to i ty, głupia, gołym tyłkiem po niebie chcesz świecić?! Idź lepiej spać, jak ci mąż przykazał!…Po czym z trudem  zlazł  z dzwonnicy i zaczął rozniecać wokół cerkwi cztery ogromne ogniska, aby Igor Iwanowicz mógł sobie spokojnie wylądować w ciemnościach. Zaraz po tym wzeszedł nów, psy w całej okolicy wyły niespokojnie, zrobiło się zimno, wietrzno i nieprzyjemnie, ale batiuszka nasz prawosławny Igor Iwanowicz Bułyciński nadal latał ptakiem.

 c.d.n.

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.