Tegoroczny Dzień Matki był niewątpliwie miłym dniem. W południe niespodziewany dzwonek do furtki wywołał moją synową, która odebrała przesyłkę od kuriera – piękny bukiet kwiatów. Ja w tym czasie nieświadoma niczego byłam na basenie i spokojnie basenowałam zaliczając kolejne długości. W sumie 30 plus pół godziny w jaccuzi tak dla odprężenia, oraz dla podratowania moich steranych życiem kolan. W sumie na pływalni spędziłam półtorej godziny robiąc coś dla siebie i własnego zdrowia. Dzień Matki spędziłam miło, nie siedząc i nie zamartwiając się kolejną życiowa sprawą, jaką załatwiłam lub nie, a powinnam była załatwić. Od pewnego czasu basen gości mnie codziennie, a ja staram się odzyskać nadwątloną formę po operacjach, szczególnie stawów kolanowych.
Powrót do domu, a tu miła niespodzianka, kwiaty bez bileciku, ale szybko wykonany telefon był strzałem w dziesiątkę. Sprawcami miłej przesyłki były Dzieci. Później smsy od syna i synowej oraz miła wizyta Nuśki z wnukami, róża i upominek zapowiadały kolejną niespodziankę. Po odpakowaniu okazało się, że dostałam książkę i to z tych ulubionych najbardziej. Książkę o gotowaniu, autorami są Zofia Nasierowska i Janusz Majewski. Zofia Nasierowska, czyli „Annie Leibovitz Peerelu” najbardziej wzięta portrecistka gwiazd lat 60. i 70. Każdy chciał mieć zdjęcie od Nasierowskiej i …zostać u niej na obiedzie. Rzuciła fotografię dla kuchni. Jej dobry smak wychwala każdy, kto u niej gościł. Janusz Majewski, scenarzysta, arystokrata kina, reżyser „CK Dezerterów”, „Zaklętych rewirów”, niedawnej „Małej matury 1947”, lubiący dobrze jeść mąż Zofii Nasierowskiej. Książka nosi tytuł ”Fotografia smaku”, czyli 24 obiady dla tych, którzy lubią i nie lubią przyjmować gości Wydawnictwa Marginesy, Warszawa 2011. Noc była za krótka, ale jednak nad ranem skończyłam ją czytać i dlatego postanowiłam napisać. Co tu dużo gadać, zacytuję obszerny fragment wstępu pt.: „Jeszcze kuchnia nie zginęła?”:
„… Czy możecie sobie wyobrazić, że w jakimś ponadmilionowym mieście jest tylko kilka (!) restauracji, w których można coś od biedy zjeść, kilkadziesiąt natomiast, w których na pewno Was strują?… Tak wyglądała Warszawa jeszcze dwadzieścia lat temu. Ale przecież nie wyginęliśmy, przeżyliśmy, a to za sprawą kuchni domowej, której strzegły nasze babcie, mamusie i ciocie, przekazując sobie z pokolenia na pokolenie rodzinne sekrety dobrych przepisów kulinarnych. Mieliśmy wszak swoje zawody (fotografia i film), które trzymały nas w Warszawie, jadaliśmy wtedy w domu (gosposia!) lub u mamy/teściowej, bywaliśmy zapraszani do znajomych, gdzie delektowaliśmy się potrawami, które przygotowywały inne mamy-ciocie-gosposie. Należało także zapraszać przyjaciół do domu i wówczas szlachetna ambicja rywalizacji wyzwalała konieczność zgłębiania tajemnic kuchni osobiście. …
…Potem nastały lata chude, stan wojenny, epoka samotnego octu na półkach. Skończyły się towarzyskie kolacyjki, a na Święta Bożego Narodzenia czy Wielkanocy ciułało się kartki przez wiele tygodni. Niektórzy twierdzą, że to nie cenzura, ucisk władzy komunistycznej, indoktrynacja obywateli, ale puste lodówki stworzyły przeciąg, który wywiał totalitaryzm z naszego kraju. Faktem jest, że wszystko zostało przypieczętowane przy stole, a ten model od wieków, służy przede wszystkim jedzeniu, nawet, jeśli – a może przede wszystkim, jeśli – jest okrągły. W latach osiemdziesiątych na ekranach kin prezentowano amerykański film” Nad złotym stawem” z Jane Fondą i jej ojcem Henrym. Miał ciekawą fabułę, był świetnie grany, sceneria zachwycała – duży drewniany dom nad pięknym jeziorem wśród kanadyjskich gór. Ale myśmy wypatrzyli tam jeden poruszający szczegół: bohaterowie mieszkali na zupełnym odludziu i na zakupy pływali motorówką do malutkiej przystani ze stacją benzynową i sklepikiem, w którym było wszystko. Widok tych półek i scena zakupów wstrząsnął wtedy nami – nieraz myśleliśmy o przeniesieniu się na odludzie, ale martwiło nas, jak się tam zaopatrywać w podstawowe artykuły, jak dawać sobie radę bez warszawskich znajomości, gdzie każdy miał zaprzyjaźnioną ekspedientkę, która „dawała spod lady”. Oczywiście nie za darmo, ja dawałem zaproszenia na premiery, bezpłatne bilety do kina, żona robiła portrety… No i wreszcie stał się cud: zadziałała niewidzialna ręka rynku i zapełniła wszystkie półki nawet w Pipdówce – mogliśmy zrealizować stare marzenia i przenieść się na odludzie. Wyjechaliśmy na Mazury…
… stale odwiedzali nas przyjaciele i znajomi, rozbudowaliśmy dom, w końcu zrozumieliśmy, że musi on zacząć na siebie zarabiać, bo sami nie zdołamy go utrzymać i otworzyliśmy w nim niewielki pensjonat. Zaczęli do niego przyjeżdżać znajomi i znajomi znajomych, a że musieli coś jeść, trzeba było stworzyć dla nich kuchnie. Sławna pani fotografik musiała przedzierzgnąć się w kucharkę, a że wciąż miała ambicje artystyczne, podeszła do sprawy poważnie, zaczęła studiować książki kucharskie z całego świata, wertować babcine zapiski, przypominać sobie, czego ją mama uczyła i tak dalej, aż stworzyła własną kuchnię. Goście, którzy przedtem przyjeżdżali dla wspaniałej ciszy i cudownych zachodów słońca nad jeziorem, teraz ciągnęli do pensjonatu na tobołki ze szpinakiem albo karpia a la Marek Kondrat, a co gorsza zaczęli domagać się przepisów…
Minęły lata, los zechciał, żeśmy porzucili naszą wieś, która przez blisko dwadzieścia lat stała się nasza małą ojczyzną, wróciliśmy do miast, nasz Dwór Mazurski MORENA przestał istnieć, choć po nas przyszli inni. Samo miejsce prawie się nie zmieniło, położenie i przyroda nadal zachwycają, a „nowi” bardzo się starają, żeby nowy duch, który tam teraz zamieszka, był równie przyjazny jak ten stary. My natomiast wierzymy, że genius loci tego cudownego zakątka będzie istniał zawsze, a jeśli zostanie po nas jakaś legenda, to niech nowe wydanie „Fotografii smaku” ją przedłuży…”
Dom i pracownia pani Zofii mieściły się niedaleko Akademii Wychowania Fizycznego, stąd prawie wszystkie studentki właśnie tam robiły zdjęcia do swoich dyplomów, bo przecież Pani Zofia robiła z nas wampy podczas sesji fotograficznych! Każda z nas nie wyobrażała sobie dyplomu ukończenia studiów bez zdjęcia Pani Nasierowskiej, w tym i niżej podpisana. Z tych sentymentalnych względów również polecam tę książkę wszystkim, którzy lubią i nie lubią przyjmować gości.
Wasza Jadwiga