Zacytuję Państwu list, który przesłała mi Aldona Kraus.
Dziękuję Aldono,
Twoja Jawdwiga
Jestem pod wielkim wrażeniem napisanego przez Andrzeja Rodopisu Szalewiczów. Dzieje tego pięćsetletniego rodu znalazłam wczoraj pod swoją choinką. Niespodzianka była zupełna. O istnieniu tej książki, wydanej przed rokiem, nic a nic nie wiedziałam. Boże Narodzenie mamy już za sobą. Popatrz, jest niedziela 17 stycznia 2010 roku. Rano byliśmy w Kościele Środowisk Twórczych na Mszy Świętej za Ks. Jana Twardowskiego,w wigilię czwartej rocznicy Jego śmierci. Potem, niestety jeszcze w jednym kapciu, a w drugim bucie – czyli ja, tak po twardowsku Ostry Dyżur Poetycki w Teatrze Narodowym. Uczta dla ducha. Na niej dużo Herberta i Twardowskiego, Szymborskiej i cudowne pogody, pogody, pogody Iwaszkiewicza oraz same aktorskie tuzy.
Późnym popołudniem bal Gabrysi i Stasia w Domu Kultury w Wesołej. O tańcach w moim wykonaniu nie było mowy, choć chciałaby dusza do raju (inne babcie tańczyły). Ja byłam fotoreporterem.
Wieczorem okulistyczna robota, z zadrapanym okiem sąsiada – czyli tak, jak powinno być i TAKI PREZENT, i to, wszystko – 17 stycznia. Znamienna data – dziś i wczoraj. Radości dzisiejsze i zamyślenie nad tamtym 17 stycznia 1945 roku, o którym zawsze myśli się ze smutkiem.
„Wyzwolenie” Warszawy. Lata całe przypominane jako wyzwolenie, a nie początek kolejnej okupacji. Wtedy był tak samo jak dziś, i śnieg, i mróz. W ostrzelanym Aninie na długo przed 17 stycznia stacjonowały radzieckie wojska, które weszły najpierw do lewobrzeżnej Warszawy niszczonej przez uciekających Niemców. Warszawa prawobrzeżna, po Powstaniu zrównana z ziemią, nie istniała. Były groby i ruiny.
Ja miałam wtedy zaledwie siedemdziesiąt jeden dni, a mateńka moja, warszawianka z dziada – pradziada, za kilka dni, po tym niby wyzwoleniu, zostawiając mnie w Konstancinie pod opieką cioci Heli – szarytki (mogła to zrobić, bo po okrutnych przeżyciach nie miała pokarmu i karmiono mnie marchwianką), dążyła czym się dało i dojechała do Ruin Miasta. Przeszła piechotą po zamarzniętej Wiśle na Gocław, na Murmańską, do naszego domu. Stał, nawet nie tak bardzo poraniony kulami. Stacjonował w nim radziecki lekarz. I mieszkało wojsko. Nie znalazła nigdzie żadnej wieści ani od matki, ani od męża, ani od reszty rodziny, jedynie zawiadomiła sąsiadów, że żyjemy. Jak opowiadała: Groza i ból opanowały moje serce. Do domu szłam zastygła niczym Niobe, patrząc na to, co zostało z Ukochanego Miasta. Powrót do Konstancina był jeszcze straszniejszy. Ja, która zawsze kamieniałam w chwilach złych, teraz płakałam bez przerwy. Płacz osłabiał mnie tak strasznie, odbierał chęć do życia, a trzeba było żyć. Czekałaś taka maleńka, czekał Rysio, mój osiemnaście lat młodszy ode mnie brat, ukochana praca lekarza i mimo łez – nadzieja, że rodzina odnajdzie się i Warszawa powstanie z ruin…
Boże! Jak mateńka, tak zawsze delikatna szła przez ruiny i po lodzie Wisły?
Jadziu! Bardzo cieszę się tym prezentem, który smakowałam pół nocy. Zapoznałam się zaledwie ze wstępem, obejrzałam wszystkie zdjęcia i oczywiście przeczytałam o jednym z czterech braci – Stanisławie, synu Adolfa Szalewicza z IX pokolenia rodu, zamordowanym w masakrze wawerskiej.
Za podarek serdecznie dziękuję. Będę smakować go z radością długo, długo.
Twoje żeberka znalezione obok ksiązki pod choinką posmakujemy z Rodziną dopiero dziś. Chcieliśmy z Serżem zjeść je już nocą, ale wizja obrażonej o to reszty rodziny nakazała nocny post w karnawale.
Całusy dla Ciebie i Andrzeja,
Aldona