Zawody są w toku. Skończyliśmy rozgrywki drużynowe, które trwały cały tydzień. Zaczynamy turniej indywidualny. Losowanie już znamy. Moja „mała” podopieczna przeżywa katusze. Oczy zapuchnięte, czerwone. Widzę, że nocami nie śpi. W końcu odbywam z nią długą rozmowę i mówię: „Kochana co ma być to będzie, jak już w końcu otrzymamy informacje, to będziemy się martwić. Teraz musimy się skupić na grze i na tym, aby jak najlepiej wypaść w zawodach indywidualnych”. Łatwo mówić, trudniej zrobić. Roger widząc mnie tylko się uśmiecha, ani on, ani nikt nie może nic zrobić. A ja? No cóż, jem tę żabę razem z Andrzejem i Ryśkiem, choć Ryszard ma na głowie gry indywidualne, treningi z zawodnikami, którzy zaczynają później, odprawy z sędzią głównym, czyli huk roboty, którą dzielimy w miarę możliwości między siebie. Oprócz tego jest kongres, czyli Annual General Meeting, na który przyjeżdżają z całego świata prezesi i sekretarze generalni poszczególnych związków badmintona. W owym czasie IBF liczyło około 110 członków dzisiaj liczy 170.
Nie pamiętam dokładnie całego Kongresu. Byłam zarówno przy ekipie jak i starałam się towarzyszyć prezesowi w najważniejszych spotkaniach robiąc notatki. Przyjazd wszystkich najważniejszych osób na Kongres to jedyna możliwość bezpośredniego spotkania oraz wymiany zdań dotyczących przyszłej współpracy. Kuluary Kongresu były zawsze najważniejsze, a ilość wypitych kaw, czy herbat była miarą sukcesów dyplomatycznych, gdyż wtedy można było spokojnie porozmawiać o konkretnych sprawa dotyczących trenerów i zawodników. Pamiętajmy, że Azja funkcjonuje zupełnie inaczej niż Europa. Tam spotkanie jest planowane z wyprzedzeniem, uzgodnione, konkretna godzina ustalona przed przylotem na drodze wymiany telexowej, spotkanie musi być przygotowane i ważne = korzystne dla obu stron. Stąd wiele godzin spędzałam na przygotowaniu trzech, czterech spotkań z przedstawicielami najważniejszych związków: CHRL, Indonezji, Korei Płd, czy też Japonii. No i jeszcze jedna ważna rzecz: Prezes Związku – Andrzej Szalewicz był osobą znaną w badmintonie ,a więc aranżowanie spotkań nie było zbyt uciążliwe. Z przedstawicielami państw europejskich spotykaliśmy się w hotelu, bądź przy śniadaniu, bądź na hali przy herbacie. Robiliśmy zawsze następujące założenie: z każdych dużych zawodów musieliśmy wrócić z podpisanym planem współpracy z największymi związkami badmintona na minimum kolejny rok ,a najlepiej na dwa lata. W przypadku Chin pomagała nam Ambasada ChRL w Warszawie. Również po naszym pierwszym wyjeździe do Indonezji bardzo pomocna dla Polskiego Związku Badmintona była Ambasada Indonezji w Warszawie. Można powiedzieć, że byliśmy jej częstymi gośćmi, a jeden z Ambasadorów przez okres pobytu w Polsce zawsze brał udział w zawodach Międzynarodowych Mistrzostwach Polski, gdziekolwiek one były organizowane. Te kontakty bardzo pomagały w codziennej pracy, ale też i w kontaktach ze związkiem na drodze dyplomatycznej. Ale wracamy do Dżakarty.
Pamiętam, to był wtorek 6 dni po sławetnym badaniu. Jestem na hali- w pobliżu kortu na którym debel kobiet gra z zawodniczkami z Tajlandii. Hałas okropny, temperatura na hali w granicach 48 stopni Celsjusza bez klimatyzacji !!!!!!!!!! Nasze wygrały pierwszego seta. Ja cała rozkrzyczana, czerwona i cholernie zdenerwowana, no bo może wygramy choć raz, choć pierwszy raz z Azjatkami? Nie zauważyłam Rogera Johanssona, który podszedł przytrzymał mnie za łokieć i usłyszałam ciche, bardzo ciche: „… Jadwiga, don’t worry, everything is ok..” i ja, która wróciłam w tym momencie z dalekiej podróży: „… ok? Roger, Are you sure? Yes, I have got official information from Perth, your player is ok. The A probe is all right. Official information you are going to get very soon. Thank you Roger, thank you very much, indeed!…”
Cholera, cholera, cholera, krzyczę na cały głos, którego i tak nikt nie słyszy. Rzucam się na szyję Rogera, całuje go w policzek! O Matko Moja, o Matko wszystkich, o Boże , dziękuję, jesteśmy uratowani! Moje dziewczyny spoglądają na mnie, na boisku akurat jest przerwa pomiędzy pierwszym a drugim setem, tylko kilkadziesiąt sekund. Moja dziewczynka patrzy na mnie, a ja uśmiechnięta od ucha do ucha. Zrozumiała! Już wie! Jest dobrze. Dzięki. Komu ja właściwie dziękuję? Jej, sobie, Bogu, komu? Wszystko jedno, wszystkim.
Po meczu podchodzi do mnie moje dziecko, moja zawodniczka, moje siedem dni nieszczęść wszelakich, nic nie mówimy, tylko ona płacze w moich ramionach. „No już nic, no już dobrze, córcia, już dobrze. Wiesz, że przeżywałam to razem z tobą, ale Ty tego nie wiesz, przecież Ty nie wiesz, że ja już nawet szukałam nowej pracy, nie tylko dla siebie ale i dla Ryśka. A drużyna ? Przecież byliśmy już w mojej głowie zdyskwalifikowani …”.
Dopiero długo po powrocie do kraju spotkałam się z Piotrem A. sędzią, naszym znakomitym chemikiem pracownikiem naukowym na Uniwersytecie w Poznaniu. Wtedy to Piotr mi wytłumaczył dokładnie, jak to było możliwe, że próbka A, pewnie i B była w porządku. Otóż, proszek z kogutkiem lub z krzyżykiem zawierał wówczas takie składniki chemiczne, które po maksimum 48 godzinach były usuwane z organizmu. Powiedział również, że klimat tropikalny, temperatura, picie wody, aby nie odwodnić organizmu, bardzo duże pocenie spowodowały szybkie usunięcie tego specyfiku z organizmu, założył ,że w ciągu 36 godzin już nie było po nim śladu. Tylko ani ja ani nikt tego w Dżakarcie wtedy nie wiedział! Przecież nie było telefonów komórkowych, aby zadzwonić, zapytać, wyjaśnić! Jedno jest pewne, zdarzenie to odnotowała cała ekipa w swojej pamięci i w kolejnych latach nie słyszałam, aby ktokolwiek cokolwiek brał na ból głowy lub na inne dolegliwości, jeżeli zachodziła taka potrzeba moi zawodnicy chodzili do lekarza z listą leków i substancji zakazanych. Nauczkę mieli wszyscy na bardzo długie lata. Swoją drogą muszę powiedzieć, że w całym światowym badmintonie odnotowano tylko jeden przypadek użycia substancji niedozwolonej. Jak to się mówi specyfika dyscypliny, nie można brać środków dopingowych w dyscyplinie, w której wychodzisz na kort i spędzasz na nim średnio 20 do 40 minut (obecnie), a kiedyś nawet i 90 minut, bo tyle trwał najdłuższy mecz o tytuł mistrza świata w 1983 r. w Kopenhadze pomiędzy Liem Swee King a Icukiem Sugiarto. Zresztą ten mecz był tak dobry szkoleniowo, że wiele pokoleń zawodników na nim szkolono. W mojej bibliotece video jest do dzisiaj, i pomimo tego, że byłam na wszystkich mistrzostwach świata od 1983 nie widziałam takiego perfekcyjnego jak ten.
Wracając do substancji zabronionych. Nie ma takiej, która mogłaby działać w dyscyplinie badminton przez taki czas, i dzięki Bogu, że nie ma. Dlatego tylko ciężka praca, trening, technika, taktyka oraz gra z najlepszymi zawodnikami świata mogą dać efekty. Tak… w roku 1989 sukcesów nie odnieśliśmy. Ale był to jeden z etapów w szkoleniu, w zdobywaniu wiedzy, w drodze ku mistrzostwu.
Dopiero w roku 2010 podczas zawodów Djarum Indonesia Open Super Series Grand Slam 2010, które odbyły się w Dżakarcie prawie w tym samym terminie 22-27.06, polski mixt Robert Mateusiak/Nadia Zięba (Kostiuczyk) zdobyli złoty medal w grze mieszanej. Można powiedzieć w jaskini lwa, w Azji w turnieju z pulą nagród 250.000 $ , ile to lat po naszym wyjeździe ?
Tak 21 lat później. Oczywiście zarówno Nadia jak i Robert wygrywali już silne turnieje, ale ten indonezyjski sukces był bardzo wiele mówiący, przynajmniej dla mnie, Ryszarda i Andrzeja. Trzeba było od 1989 r. jeszcze dwa razy wymienić skład reprezentacji, trzeba było jeszcze zestawić ten mixt w roku 2004, ułatwić im pracę, wyjazdy, aby w końcu sięgnąć po złoto. Tak, ale my już starzy, ciągle zakochani w badmintonie, patrzymy na to od kilku lat, jako najwierniejsi widzowie, wracający wspomnieniami do wszystkich zdarzeń, jakie po drodze należało pokonać, aby wygrać złoto w Dżakarcie. Przecież ten sukces powstawał latami, a nie w ciągu jednego czy trzech lat…
Cdn.