Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Wpisy oznaczone ‘Bożena Siemieniec-Bąk’

        Igrzyska OlimpijskieLondyn 2012  pozostały tylko wspomnieniem, nadszedł czas podsumowań, rozliczeń, walki wyborczej w polskich związkachsportowych  letnich dyscyplin olimpijskich. I właśnie wczoraj 6.10.2012 w Sali konferencyjnej budynku Kolmexu odbył się Krajowy Zjazd Sprawozdawczo Wyborczy Polskiego Związku Badmintona. Jako Honorowy Prezes tego Związku mam obowiązek krótkiego poinformowania o tym, co się działo podczas zjazdu.

Po pierwsze goście: Podsekretarz stanu w MSiT pan Jacek Foks, Wojciech Fortuna złoty medalista XI Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Sapporo 1972. Specjalnie dla Was wynalazłam piękny film o panu Wojciechu, który polecam:

http://www.youtube.com/watch?v=prDmOExyMu0

http://www.youtube.com/watch?v=rkD1XbyoAxc&feature=related

Zapytacie dlaczego Wojtek Fortuna był obecny  na zjeździe badmintona? Pan Wojciech od lat mieszka na Suwalszczyźnie, gdyż zakochał się w pięknej dziewczynie, która została Jego żoną i mieszkają pod Suwałkami, stąd kontakty ze sportem z władzami Suwalszczyzny i z badmintonem. Zresztą jesteśmy ze ślubnym od lat zaprzyjaźnienie z panem Wojciechem a także ponownie zaproszeni do pana Wojtka i skorzystamy z tego zaproszenia, ponieważ bardzo chcę wam  opowiedzieć  Jego historię nie tylko złotego medalisty w skokach narciarskich z roku 1972,ale też historię  o górach, o Zakopanem, o pobycie w USA oraz o tym jak łatwo zapomnieć o medalu, człowieku i ile trzeba przeżyć aby pozbierać swoje życie znowu „do kupy” i nie dać się nie tylko zapomnieć ale robić wiele fanstastycznych rzeczy dla sportu  i dla młodzieży. Ta historia czeka na moje opisanie, a będzie bardzo interesująca.

Gośćmi Zjazdu byli równie Prezesi Honorowi Andrzej Szalewicz i Jadwiga Ślawska Szalewicz. Na sali  wśród delegatów zauważyłam byłych zawodników obecnie działaczy Bożenę Siemieniec- Bąk panią prezes OZBad Opole i Jarosałwa Bąk z Opolskiego Związku Badmintona czy też Dorote Danielak z Piotrkowa Trybunalskiego, Joannę Szleszyńską Łogosz z Suwałk.

Po powitaniach ustępujący prezes Marek Krajewski zaproponował Piotra Kalinkowskiego na przewodniczącego obrad, zaś z sali padła propozycja kontr kandydata p. Tadeusza Brzozowskiego. Krótka dyskusja na temat czy wybór przewodniczącego ma być jawny czy tajny, zjazd przegłosował wybór jawny i za chwilę wszystko jest jasne. Przewodniczący Zjazdu Piotr Kalinkowski zastępcą wybrano Lecha Szargieja z Białegostoku. Z chwilą wyboru przewodniczącego właściwie jasnym się staje, kto zostanie prezesem związku i czyja frakcja wygra.  Wybór prowadzącego zjazd zawsze( a sama uczestniczyłam we wszystkich zjazdach Polskiego Związku Badmintona, również Polskiego Komitetu Olimpijskiego) jest odzwierciedleniem atmosfery panującej na Sali, pierwszych emocji, podziału głosów a także jest demonstracją siły kandydata na prezesa. Dlatego po wyborze prowadzącego zjazd wiedzieliśmy z Andrzejem, że większą determinację w nadchodzącej walce oraz liczbą delegatów dysponuje ustępujący prezes, co zresztą w dalszej części obrad było widoczne.  Zawiązana przed zjazdem opozycja z byłym prezesem Michałem Mirowskim dysponowała siłą około 26-30 głosów, ale przy uprawnionych do głosowania 99 delegatach, ta ilość nie była wystarczająca. I teraz mogłabym już zakończyć moje sprawozdanie, jednak pozwólcie mi na kontynuowanie, gdyż nie wszyscy czytający uczestniczyli w takich obradach i mogą nie znać procedur, a ja chciałabym pokazać jak funkcjonuje polski związek sportowy nie tylko w mojej dyscyplinie, ale też w innych, gdyż procedury obrad zawsze są takie same, lub tylko nieco różnią się.  Nie bójcie się nie będę omawiała wszystkich wystąpień, nie, nie byłam i nie jestem stenografką, ani protokólantką, tym niemniej nieco uchylę rąbka obrad.

Pan Jacek Foks przedstawiciel MSiT życzył zjazdowi udanych obrad.   Po tym wystąpieniu zjazd przystąpił do swojej pracy. Wybrano Komisję Mandatowo Skrutacyjną ( w składzie: Sł. Moździoch, J. Jagodziński, J.Ociepa, A.Bunio, J.Kurkowski, K.Augustyn), która miała za zadanie stwierdzić prawomocność obrad a także obliczała głosy w głosowaniach zarówno jawnych jak i tajnych. Musicie wiedzieć, że tajne głosowanie obowiązuje zawsze przy wyborze prezesa, członków zarządu oraz członków komisji rewizyjnej.

Następny punkt porządku obrad to odznaczenia dla osób, które pomagały związkowi oraz starały się pomóc w organizacji imprez krajowych i zagranicznych a także dla klubów, które osiągnęły znaczące sukcesy. I tak dyplomy otrzymali przedstawiciele Firm Yonex, Sportimpex za pomoc w dostarczeniu lotek, organizatorzy międzynarodowych zawodów Marek Zwadka, który zorganizował Międzynarodowe Mistrzostwa Polski 2012 w Lubinie, zaś Wiesław Chrobot Międzynarodowe Mistrzostwa Polski Juniorów 2012 w Płocku. Ponadto kluby UKS Hubal Białystok, UKS  Kiko Zamość, LKS Technik Głubczyce, Orlicz Suchedniów otrzymały wyróżnienia za pracę z młodzieżą. Pan Zbyszek Wojciechowski otrzymał dyplom za wszechstronną działalność w badmintonie, zaś Andrzej Szalewicz za współpracę w sprawach dotyczących Igrzysk Olimpijskich a także pozyskaniu dla związku badmintona funduszy z Solidarności Olimpijskiej. Pan Podsekretarz Stanu wręczył Krzyż Kawalerski O O Polski Krzysztofowi Englanderowi za całokształt działalności w badmintonie od roku 1957, zaś zawodnicy Nadieżda Zięba i Robert Mateusiak otrzymali wyróżnienia za zdobyty tytuł Mistrzów Europy 2012 w grze mieszanej, a także medale pamiątkowe PKOL i dyplomy za zajęcie piątego miejsca na IO Londyn 2012.  Na tym zakończono część oficjalną i zjazd przystąpił do swoich obrad.

Prezes odczytał sprawozdanie z działalności zarządu za ostatni rok (pamiętamy przecież, że rok temu w Październiku obradował Nadzwyczajny Krajowy Zjazd Delegatów, zwołany przez kluby w celu wyboru w trybie nadzwyczajnym nowych władz Polskiego Związku Badmintona, zainteresowanych odsyłam do stosownego wpisu z dnia 2.2012011 r.) . Poszczególni członkowie zarządu sprawozdawali ze swojej działalności.

I tu na odnotowanie zasługuje wystąpienie A. Kaweckiego, który w swojej wypowiedzi krytycznie odniósł się do sławetnej uchwały nr 43 Zarządu Polskiego Związku Badminton, (uchwała ta Zarząd PZBad ukarał olimpijczyków  startujacych w IO Londyn 2012 w badmintonie, zainteresowanych odsyłam do strony www.badmintonzone.pl gdzie jest dyskusja na ten temat, )w krókich słowach broniąc stanowiska zarządu związku. Stwierdził, że uchwała ta z punktu widzenia PR nie była dobra, oraz nie dała prawa do skonsumowania w należyty sposób sukcesu odniesionego na Igrzyskach Olimpijskich naszej pary mieszanej Nadia Zięba /Robert Mateusiak, a wręcz przyniosła szkodę dla wizerunku dyscypliny. Ja w dalszym uważam, że wszelkie sprawy dyscyplinujace powinno załatwiać sie w zaciszu gabinetów. Rozmowa jest najlepszą formą wyjaśniania wszelkich sporów. W okresie mojej prezesury zawodnicy również  nie byli „aniołkami”, ale ja zawsze starałam się w sposób „pokojowy” rozwiązywać nasze różnice zdań. Sposób ten był bardzo dobry, gdyż nie niszczył dobrego wizerunku związku i w ten sposób sponsorzy Polskiego Związku Badmintona tacy jak: NOKIA, Towarzystwo Bankowo Ubezpieczeniowe HEROS, później Towarzystwo Ubezpieczeniowe WARTA, Huta Szkła IRENA, Kompania Browarska (LECH), Zakłady Piwowarskie w Sierpcu (Piwo Kasztelańskie) WOT, Warmia Olsztyn, Sunset Suits i inni pomniejsi sponsorzy chętnie wiązali sie z  badmintonem.  Czasami trzeba się głęboko  zastanowić  aby nie wylać „dziecka z kąpielą” a śpieszyć się należy przy łapaniu pcheł, jak mawiała moja babcia.  W tym działaniu zabrakło wyobraźni, jakie skutki poczyni taka uchwała. Wiemy, że w dzisiejszych czasach sponsorzy nie rosną jak grzyby po deszczu, że firmy cenią swój wizerunek i wiążą się tylko i wyłącznie ze związkami sportowymi, które dbają o swój image, a sprawy trudne związki załatwiają przy drzwiach zamkniętych. Wtedy efekt jest większy a kompromitacja mniejsza, a także jest szansa na pozyskanie bogatego sponsora. No cóż nauka kosztuje, czasami zbyt dużo.

Krajowy Zjazd Delegatów obradował przez 10 godzin. Moja informacja nie jest oficjalnym sprawozdaniem tylko zbiorem moich własnych uwag i przemyśleń, które nasunęły mi się w czasie obrad.

Oczywiście zjazd uchwalił nowy statut związku, a komisja wniosków i uchwał odnotowała wszystkie zgłoszone ważne sprawy, które będą wytycznymi dla badmintona w pracy w nowym czteroleciu.

Prezesem Polskiego Związku Badmintona na nową czteroletnią kadencję wybrano Marka Krajewskiego, wybrano również zarząd związku w składzie A. Kawecki, P. Kalinkowski, W. Adamczyk, Z. Wojciechowski ,Stańko oraz trzy osobową komisję rewizyjną w składzie Z. Szałagan, M. Czapliński, L. Szargiej.

Nowym władzom życzymy siły, wytrwałości, rozwagi w podejmowaniu wszelkich decyzji i uchwał a także sukcesów sportowych w kolejnych czterech latach pracy dla dobra polskiego badmintona!

O Krajowym Zjeździe Delegatów obradującym wczoraj w Warszawie informowała Honorowa Prezes PZBad

Jadwiga Ślawska Szalewicz

Gdyby ktos był zainteresowany albumem zdjęć oraz innymi bardzo ciekawymi refleksjami na temat badmintona zapraszam

www.badmintonzone.pl

Wiadomość z ostatniej chwili

W dniu 8.10.2012 o godz.5.00 rano zmarł trener badmintona z Piotrkowa Trybunalskiego pan  Zbyszek Morawiec

Cześć Jego Pamięci!

 

 

Codziennie wieczorem Renata i Koen oczekiwali na nasz powrót, aby otrzymać pełen raport z wydarzeń na hali. A było wiele do opowiadania. Hala Selatan jest ogromna. Czy widzieli państwo halę sportową mieszcząca 20 tysięcy widzów, na której brak było jakichkolwiek wolnych miejsc, a w przejściach stało następne ileś osób, co daje na parterze i na piętrze kolejne 6 tysięcy? Ja takiej widowni nie widziałam. Nie widziałam tego tłumu przed halą, tych setek stoisk na których można było kupować najtańsze koszulki bawełniane świata, na kilogramy, nie na sztuki, oczywiście z nadrukiem badmintonowy. Nie, nie są państwo w stanie wyobrazić sobie tej ilości sprzedawców, różnych gadżetów, koszulek, czapeczek i innych rzeczy, które były wtedy do nabycia. Indonezja, biedny kraj, gdzie tylko 25 milionów ludzi miało pracę, a populacja wynosiła 180 milionów. Fakt, klimat równikowy nie wymagał specjalnie ubiorów. Klapki, koszulka i spodnie cienkie z bawełny to wszystko  czego potrzeba. Jedno należy stwierdzić, w roku 1989 ryż był tani, koszt 1 kg wynosił około 500 rupii. Nie wiem oczywiście, ile należy zapłacić za kilogram ryżu dzisiaj, ale polityka państwa była taka, że na ryż każdego było stać. Oprócz tego warzywa, na każdym targu, na który jeździłyśmy z Renią, wybór warzyw był ogromny. Wiele takich jak w Polsce, a ile takich, których nazw nie znałam, nie mówiąc o tym, że widziałam je pierwszy raz w życiu. Któregoś dnia rano Renia zapowiedziała, że pojedziemy na targ w góry. Rano to nie jest rano w Europie. To jest bardzo rano, około 6 rano, zaraz po wschodzie słońca, które wstaje o 6.00 i o 18.00 zachodzi. Wtedy jest przyjemnie, nie ma upału i jazda nie jest tak męcząca. Pojechaliśmy do Puncaku, w góry. Im wyżej jechaliśmy, tym piękniejsze widoki były przed nami. Nie wiem, na jakiej wysokości w końcu się znaleźliśmy, ale rzeczywiście targ był wspaniały, warzywa świeżuteńkie, wielkie. Renia kupowała całymi wielkimi pękami. Tył samochodu był wypełniony po brzegi. Na koniec powiedziała, że teraz jedziemy do fabryki herbaty. To było niedaleko i żal byłby wielki gdybyśmy nie zobaczyli jak zbiera się herbatę na Jawie. Nie ma problemu, dla nas to jeszcze jedno wspaniałe doświadczenie. Graliśmy tego dnia po południu, więc nic nas nie zatrzymywało i spokojnie pojechaliśmy do Fabryki. No tak, tak naprawdę to z okna samochodu widziałam góry z pięknymi widokami pól z krzakami, a wśród tych krzaków uwijały się kobiety ubrane w sarongi, kolorowe jak ptaki, z koszami zawieszonymi na plecach. Zbierały listki herbaty z najwyższych partii krzewów. Renata stwierdziła, że one zbierają liście, z których będzie wyprodukowana najlepsza herbata. Postaliśmy, popatrzyliśmy i weszliśmy do hali, w której stały trzy ogromne stoły takie po 20 metrów długości każdy, i  szerokości 2 metrów każdy (oczywiście na oko). Na te stoły przynoszono zebrane liście. Kilka osób przeglądało je, czy są odpowiedniej wielkości, czy nie są zanieczyszczone. Ale jak mogły być zanieczyszczone, skoro my znajdowaliśmy się wysoko w górach, coś 1000 – 1200 metrów n.p.m, a w okolicy nie było żadnego przemysłu? Żadnego. Nic, tylko pola krzewów herbacianych. Po sprawdzeniu stoły ruszyły w ruch, a nad nimi dmuchawy plujące gorącym powietrzem. Hałas nie do opisania. Zanim dokonaliśmy zakupów, poczęstowano nas herbatą. Była wspaniała. Może fakt, że piliśmy ją na dworze, z widokiem na krzewy, na poranek, na unoszące się mgły nad krzewami herbacianymi sprawił, że była taka nadzwyczajna?  Proszę nie pytajcie mnie, jaka to była herbata i jakiej firmy. Nie pamiętam. Ale wiem, że nie była bardzo droga. Kupiliśmy tej w najlepszym gatunku po kilogramie. Renia kupiła dla siebie, ale też dla mamy i siostry. Tę miałam zabrać ze sobą, a wiadomo, limit wagi nie mógł być zbyt przekroczony. Powrót do domu, do piekła. Upał w Dżakarcie niemiłosierny. Ruch takoż, każdy jeździ jak chce i gdzie chce, nie bardzo używając kierunkowskazów za to bez przerwy używając klaksony. Harmider nie do opisania. Wstępujemy jeszcze do Centrum Handlowego Senayan. Nie, to nie takie centrum jak na Mokotowie, czy Promenada. To taki rodzaj wielkiej hali z tysiącem różnych stoisk. My szukamy cienkich koszulek t -shirtów na ten upał. I nagle stojąc na środku placu, nie wiem skąd  spada ogromny deszcz, ulewa trwa 40 minut. Nie ma się gdzie schować, kierowca odjechał, bo ma przyjechać dopiero za godzinę, lub półtorej, a deszcz leje. No to co myślę sobie, a niech leje. W końcu jesteśmy w tropiku, głowę umyję, a jak skończy padać to szybko wyschnę. Strumienie wody zamieniają się w rwąca rzekę, ja w klapkach typu „japonki” idąc po kolana ! w wodzie chlapię sobie na głowę. Zdejmuję więc moje obuwie i idę na bosaka. Nie bardzo się spieszymy, bo i po co. Niech leje. Wchodzimy na targowisko mokrzy do przysłowiowej „suchej nitki”, a raczej „mokrej nitki”. Jest bardzo ciepło i ubranie schnie w ekspresowym tempie. Robimy zakupy kilkanaście t-shirtów za dwa lub trzy dolary i szybko wracamy na zewnątrz, bo może jest już nasz kierowca. Jest! Przyjeżdżamy do domu jest 10.30, piękny, słoneczny dzień. Renia krzyczy do służby, aby wypakowywała warzywa, owoce i wszystko to co kupiliśmy. Przed domem stoi Sarini, kucharka i zrywa listki z płotu. Ja zadziwiona biegnę do Reni i mówię, słuchaj, Sarini na dworze skubie płot, o co chodzi? Liście zżółkły, choroba je dopadła, trzeba je oskubać, czy co? Porządki robi? O co chodzi? Nic, spokojnie – odpowiada Renia. Dzisiaj na obiad będzie „pager” po indonezyjsku ,po polsku znaczy płot! Acha! Płot, no dobrze ale dlaczego płot? Nie możemy jeść czegoś innego? Tyle warzyw kupiliśmy. Nie, płot jest pyszny i przypomina w smaku naszą zupę szczawiową. No nareszcie zrozumiałam, o co chodzi. U nas płot, to płot, tutaj płot jest do jedzenia. Niech będzie. Kilka razy jeszcze łapałam się na cudach, jakich tutaj doświadczałam. Oczywiście cuda te dla Indonezyjczyków cudami nie były, była to ich rzeczywistość, ich świat, gdzie wszystko miało swoje miejsce i nie było cudem. Tylko ja to tak nazywałam.

Wchodząc do domu powiedziałam do Reni: „Wiesz, ja jeszcze nigdy nie jadłam kokosu, nawet nie wiem, jak to wygląda”. I to była najprawdziwsza prawda. Przecież w Warszawie kokosy nie rosły, teraz można dostać owoc tej palmy na niektórych straganach na targu, ale w roku 1989? Nie, takich rzeczy jeszcze nie było. Mówiąc o tym zajęłam się przygotowaniem herbaty a przede wszystkim szybka kąpielą w swojej łazience, gdzie woda w cebrzyku akurat nadawała się do polewania, do schłodzenia rozgrzanego narastającym upałem ciała. Sarini podała nam herbatę i zapytała, co oprócz „pageru” będziemy jedli. Ja bez zastanowienia odpowiedziałam ryż i tempe, sos chili, lub czosnkowo- słodki. No i woda. Dużo wody. Wyjaśniam, co to jest tempe: są to placuszki smażone na oleju, placuszki z soi, po usmażeniu drobno pokrojone. Proste smaczne, a z ryżem ugotowanym na parze z dodanymi sosami, jakimi kto chce, potrawa na taki upał wystarczająca. W ogóle należy stwierdzić, że kuchnia indonezyjska jest prosta, smaczna, a ze względu na religię je się kurczaki, ale nie codziennie.  Mnie smakowało bardzo nasi-goreng, to znów ryż ugotowany al dente, odcedzony, odparowany.

 Na patelnię lejemy trochę oliwy, lub oleju, może być kilka kropli oleju sezamowego, dodajemy cebulkę drobno pokrojoną, sos sojowy słodki, sambal olek (można u nas dostać w supermarketach, tam gdzie są przyprawy kuchni azjatyckiej), sól do smaku. Smażysz, do tego na drugiej patelni smażysz szybko omlet z jajek z solą, pieprzem i szczypiorkiem, wymieszaj i wylej na patelnię, usmaż, przełóż na deskę pokrój w cienkie paseczki i ułóż na ugotowanym ryżu polej sosem. Półmisek, na którym podajemy nasi-goreng można udekorować świeżym ogórkiem, który jest skrobany widelcem, aby był bardziej ozdobny. (Ogórek obieramy, kroimy na cztery i z każdej ćwiartki z góry na dół jedziemy widelcem, aby uformowały się piękne ozdoby). Ta potrawa w wydaniu wykwintnym podawana była ze smażonymi obranymi krewetkami oraz z omletem, ale wydanie codzienne też było pyszne. Do ryżu Sarini podawała surówkę z kapusty pekińskiej lub jej odmiany z sosem popularnie nazywanym gado-gado. W skrócie gado-gado jest ostrym sosem orzechowym. Kapustę pekińską rwiemy na drobne kawałki, marchew obieramy, kroimy wzdłuż na cztery części i jeszcze w środku na pół, mamy teraz osiem słupków, które kroimy na zapałkę, wrzucamy na wrzątek i szybko blanszujemy. Kroimy świeży ogórek w kostkę, jajko na twardo też kroimy i w Indonezji mamy gotowy sos orzechowy, w Europie nie ma go, czasami można, (ale raczej nie) dostać orzech sprasowany w kostkę, który po rozpuszczeniu jest sosem orzechowym, ale czego nie można wymyśleć. Ja do gado- gado używam masło orzechowe, które w sklepach można dostać, po rozrobieniu w ciepłej wodzie dodaniu oleju, chili, usmażeniu na patelni z pokrojona trawą cytrynową mam już gotowy sos- tego nauczyła mnie Ibu Bożena – siostra Reni, która w Indonezji mieszkała kilka lat. Do porwanej kapusty pekińskiej dodajemy kiełki fasoli mung, pokrojony w kostkę pomidor oraz zielony groszek, może być z puszki, polewamy przygotowanym sosem gado-gado i potrawa gotowa.  Sarini była wytrawną kucharką, zaś jej mąż był nadwornym „praczem”. Codziennie raniutko przed świtem zabierał naszą „garderobę” do prania. Robił to skrupulatnie i wieczorem nasze ubrania leżały równo poukładane na łóżkach, były uprasowane, a że schły na słońcu to pięknie pachniały. Sarini nie znała języka polskiego, ale pracowała u Reni wiele lat, chyba 14, więc ze względu na dziewczynki i Renię wiele rozumiała. Następnego dnia rano była chyba 6, a może wcześniej, usłyszałam jakieś walenie nad głową, Zupełnie nie wiedziałam, co się stało. Wróciliśmy przecież z hali bardzo późno, więc nie spodziewałam się porannego budzenia. Pobiegłam do Reni, która już była na nogach, z niemym pytaniem, o co chodzi. Renia śmiejąc się mówi: „wczoraj Sarini usłyszała, że nie jadłaś jeszcze kokosu, więc Koko – jej syn, wlazł na drzewo i właśnie ścina dla nas kokosy! Cholera nie można się odezwać, bo już masz faceta na drzewie, a jakby w łóżku”. Uśmiałyśmy się obydwie. O dalszym spaniu nie było mowy, ale za to zobaczyłam, jak Koko rozbija kokos i wylewa z niego płyn do garnka. Sarini wygarnęła miąższ, ale nie cały, tylko to co można zjeść i dodała do płynu, który jest o dziwo przezroczysty. Wszystko zostało wstawione do lodówki, aby po schłodzeniu było dobre do picia.

Skoro o kokosie mowa, to podam jeszcze jeden przepis na kurczaka w kokosie, jakiego gotowała Sarini. Kurczak został pokrojony na drobne części, włożony do miski, wysmarowany czosnkiem i solą, zostawiony na kilka godzin, aby się zmacerował. Po kilku godzinach obsmażamy kurczaka na patelni na oliwie, przekładamy do garnka, zalewamy mlekiem kokosowym z puszki i na małym ogniu nasz kurczaczek pyrka się wolniutko. Gdy już jest miękki, podajemy go z ryżem ugotowanym na sypko z szafranem. Nie wiem czy wszystkie potrawy zapisałam w należytej kolejności, ale proszę mi uwierzyć, że w klimacie tropikalnym warzywa i owoce oraz trochę ryżu w zupełności wystarczą do życia. Ja powiem jeszcze, że wtedy właśnie nauczyłam się jeść papaję i przepadam za jej smakiem do dziś. Zdrowa, tania, świetna na żołądek, ale zjedzenie większej ilości powoduje kłopoty. W południe znowu ruszamy na halę. Jednocześnie Renia prosi o umówienie całej ekipy na wyjazd na sug, ponieważ zakupy w takim miejscu są dużą frajdą. Ponadto jest tam wiele ciekawych miejsc i dużo atrakcji dalekiego wschodu. Po uzgodnieniu z Ryszardem wszyscy jedziemy trzema samochodami na wielki bazar, czyli sug i zaczyna się zabawa. Dziewczyny wraz z Sitą i Devi oczywiście lądują przy torebkach z wężowej i krokodylowej skóry (wtedy nie obowiązywał jeszcze zakaz przywozu takich wyrobów) oraz takich samych butach. Panowie wraz z Koenem idą oglądać inną część bazaru. Ja, Andrzej i Renata idziemy do jej znajomego rzeźbiarza, który sprzedaje piękne produkty własnoręcznie wykonane. Oczywiście po długich targach, trwały może godzinę, przy herbacie, kilkukrotnym wychodzeniu ze sklepu, nabywam dwie rzeźby prawie za bezcen. Mam je do dzisiaj i są pięknym wspomnieniem z naszych podróży do Indonezji. Po zakupach czeka nas niespodzianka. Koen, jako głowa Rodziny, zaprasza nas wszystkich do domu na specjalnie dla nas przygotowaną kolację. Radość i ciekawość zarazem. Gry mamy za sobą, przed nami jeszcze jeden dzień wolnego, a więc takie miłe zaproszenie jest przyjęte z radością. Dojeżdżamy do domu późnym popołudniem, wszyscy chodzimy na bosaka, dziewczyny w moim pokoju myją się, chłopcy odświeżają w pokoju Andrzeja.  Do kolacji zasiadamy po turecku na podłodze w dużym pokoju na wielu rozłożonych poduszkach. Potrawy są porozstawiane na podłodze, kolorowe, bajkowe, już wiem, dlaczego Sarini dzisiaj mówiła, że jest koniec Ramadanu. Zawsze po 30 dniowym poście, zwanym w islamie Ramadan, jest wielka świąteczna kolacja, która oznajmi koniec tego miesięcznego postu. I choć Ramadanu nie było Sarini i Koko wraz ze wszystkimi przygotowywali uroczystą kolację łącznie z wyplatanymi z liści bananowca koszyczkami, w które wkładało się ryż i w takich sakiewkach gotowało. Ta jedna właśnie potrawa jest przygotowywana wyłącznie z okazji zakończenia Ramadanu, ale dzisiaj też jest. W domu Koena spotkały się dwie religie islam i katolicyzm, Koen pozostał przy swojej, Renia z dziewczynkami są katoliczkami. Jednak zwyczaje pozostają wspólne. Święta Bożego Narodzenia świętują wszyscy, le baran również świętują wszyscy no i zakończenie Ramadanu także świętują wszyscy. Niezwykle miło upływa nam wieczór. Koen siada do pianina, przyjeżdżają Jego dalsi i bliżsi krewni i dopiero wtedy rozpoczyna się prawdziwy koncert. My z Koenem śpiewamy polskie piosenki, a Jego Rodzina śpiewa indonezyjskie, gamelan im towarzyszy. Jest bardzo miło, radośnie, uroczyście. Na zakończenie wieczoru wręczamy wszystkim drobne upominki, aby przypominały o naszym tutaj pobycie. Rozmowom nie ma końca, chyba do 2.00 W nocy rozstajemy się z naszą ekipą, która zostaje odwieziona do hotelu. My jeszcze trochę rozmawiamy i w końcu idziemy spać. Pojutrze odlot do Warszawy. Często korzystałam z pomocy Reni i Koena i ich gościnności. Na miesięcznych stażach w najlepszym Ośrodku pod Jakartą ćwiczyli nasi zawodnicy, a spanie, spanie zawsze było u Renaty i Koena. Tak odbył swoją podróż i staż Darek Zięba (dzisiaj jeszcze świetny zawodnik, mąż Nadii Kostiuczyk dzisiaj Zięba), tak swój pobyt miała zorganizowany Kaśka Krasowska. W ten sposób Renia miała kontakt z krajem, a ja wiedziałam, że choć moi zawodnicy są wysłani daleko, będą w dobrych rękach, bo Renata nie pozwoli, aby im się cokolwiek złego przytrafiło.

10 sierpnia 2010 Renia zadzwoniła do mnie i powiedziała: Wiesz, dwie godziny temu zmarł Koen. Nie mam komu opowiedzieć o tym. Siostra na wakacjach, gdzieś w Polsce, nie mam nikogo, tylko Ciebie. Muszę o tym porozmawiać po polsku, nie umiem mego żalu wypowiedzieć po malajsku. Tylko po polsku, nie będę płakała. Chcę tylko  porozmawiać. Reniu, w imię naszej wieloletniej przyjaźni, mów, kochana, mów moja droga, moja przyjaciółko. Wiem, że to pomoże, Tobie i mnie”. Rozmawiałyśmy długo. Wiedziałam, że Koen był bardzo chory na cukrzycę. Przeszedł kilka operacji, bardzo cierpiał. Była przy nim  cała Jego Rodzina, dalsi i bliżsi krewni, pani Sari Loppies Dyrektor Zjednoczenia Producentów Produktów Zbożowych na Indonezję , siostrzenica Koena była wsparciem dla Reni, a on? On miał jedno wielkie marzenie: powrót do Polski, którą ukochał bardzo. Tu chciał pozostać do końca swoich dni i o tym tylko mówił, gdy był już bardzo bardzo chory.

Renia jego wierna piękna żona powiedziała:”… Kunuś musisz choć trochę wydobrzeć i wrócimy do Polski, do Warszawy na ul. Solidarności, tam gdzie do mnie przychodziłeś, tam gdzie opowiadałeś mi o Indonezji i o Dżakarcie oraz o swojej Rodzinie. Tam gdzie urodziły się nasze dziewczynki Sita i Devi… Kunuś,  musisz…” Ale Koen już tego nie usłyszał. Już nie mógł usłyszeć nic. Odszedł  od nas na zawsze z marzeniami o swojej drugiej Ojczyźnie.

Raden Mas Koenhendrarso  Soerjosoeharto,

Jego Wysokość Książe Koenhendrarso Soerjosoeharto.

O mojej Przyjaciółce Renacie, Jej Mężu, oraz o Reprezentacji Polski w Dżakarcie w roku 1989

biorącej udział w Mistrzostwach Świata „Sudirman Cup” opowiadała

Wasza Jadwiga

Wielki Chiński Mur i Jadwiga16.01.1986

No i śpię, ale o 6.40 Szalewicz mnie budzi przez pomyłkę. Nie napiszę tego co mu powiedziałam. Przecież Rysiek ma nas obudzić o 8.00, więc dlaczego myli się o półtorej godziny? Oczywiście sen odleciał, więc wstaję, mycie i przygotowanie do wyjazdu na Chiński Mur – po raz pierwszy w życiu. Śniadanie: jajka sadzone, grzanki, dżem, kawa i mleko. Wyjeżdżamy o 9.30. Jazda 60 km zajmuje nam jakieś dwie godziny autostradą z szybkością 50-60 km na godzinę. Zadziwiające, bo na drogach II kategorii jeżdżą jak wariaci, reprezentacja Polski w badmintonie na Chińskim Murze-1986 rna trzeciego, na szóstego, okropnie. Chiński Mur jest rzeczywiście imponujący, widać go jak wężykiem układa się na górach, ale żeby go zobaczyć trzeba wspiąć się na kilka górek, co oczywiście jest moim marzeniem. Ale idę. Robimy zdjęcia, dużo zdjęć, pogoda, słonecznie, tylko wiatr szaleje. Do hotelu wracamy autokarem, ja ze zmęczenia i tej wspinaczki śpię w drodze powrotnej. Jest takie powiedzenie, kto nie widział Chińskiego muru i pandy, nie pił małtaj i nie jadł kaczki po pekińsku, ten nie był w Chinach. Właściwie od lewej Bożena Siemieniec -Bąk, Ja, Andrzejzostała nam tylko degustacja kaczki.

 

Biegiem na górę, przebieram się w kostium, białą bluzkę, biorę przygotowane upominki i szybko na dół. I już jesteśmy w restauracji o wdzięcznej, wiele mówiącej nazwie Pekińska Kaczka. Obecni: Zhou Zen – Prezydent Chińskiego Związku Badmintona (najsilniejszego związku badmintonowego na świecie), przedstawiciel polskiej ambasady, Lu Shengrong (późniejszy Prezydent Międzynarodowej Federacji Badmintona IBF), sekretarz generalny Chińskiego Związku Badmintona, Xiao Taowu, Jurek, Rysiek, Andrzej, Szi od lewej Ryszard Borek trener kadry narodowej w badmintonie i Andrzej Szalewicz Prezes PZBad 1986 rPin i ja, zawodnicy przy dwóch okrągłych stołach. Światowo, pięknie i elegancko. Restauracja to 5 pięter różnej wielkości sal, które są wynajmowane w zależności od ilości osób biorących udział w biesiadzie. U nas zamawiamy stół dla czterech osób, tam salę na 12, 16 czy 20 osób.

 

Kelnerzy serwują: jajko gołębie, kaczkę smażoną, pędy, kapustę, kurczaka, wołowinę, mątwę, żołądek, krewetki smażone, krewetki duże  i oczywiście kaczkę po pekińsku, hodowaną przez 40 dni (tuczoną), specjalnie pieczoną na ogniu z drewna owocowego. Kroi ją sam szef kuchni, używa do tego ogromnego tasaka, którym włada tak, jakby miał w ręku mały nożyk, a oprawa kaczki zajmuje mu kilka minut. Do kaczki podają maleńkie naleśniczki, drobniutko krojone pory, specjalny sos śliwkowy, jabłka w lukrze, słodkie koszyczki, a my polską wódkę. Kaczkę jemy w sposób następujący – naleśniczek smarujemy sosem śliwkowym, nakładamy trochę porów pokrojonych na zapałkę, do tego plasterek kaczuchy, zawijamy w rulonik i ten cudownego smaku naleśnik ląduje w naszej buzi. Jest pyszny, nic mu nie może dorównać. Majstersztyk.  

Podczas kolacji załatwiamy:

przyjazd trenera chińskiego na minimum dwa lata,

przyjazd ekipy polskiej na mistrzostwa Świata w 1987 r. do Pekinu (na koszt organizatorów, czyli Chińskiego Związku Badmintona),

przyjazd ekipy chińskiej na międzynarodowe mistrzostwa Polski w roku 1986 ! UFFFFFFFFF, jestem spocona z wrażenia, że tyle spraw udało nam się załatwić.

ekipa i mur 1986W czasie całego pobytu naszej reprezentacji powtarzałam: od naszego zachowania, wywołanego wrażenia na gospodarzach we wszystkich miejscowościach, od naszej postawy, a także postępowania, wyrażania opinii na tematy szkolenia w badmintonie zależeć będzie kilka istotnych spraw po które pojechaliśmy. Zrealizowaliśmy plan maksimum!  

Na zakończenie uroczystej kolacji wręczamy upominki dla Lu Shengrong: piękne lustro oprawione w srebro (cały czas latało w moim bagażu), wszyscy otrzymali proporczyki, te pięknie haftowane, Prezydent Zhou ja, sekr.gen Chinskiego Badmintona. Xiao Taowu, Shi Pin tylemZen wspaniałą inkrustowaną tacę, sekretarz generalny i Xiao Towu duże tace srebrne na owoce, oczywiście wszyscy otrzymali też polską wódkę. Mój bagaż znacznie zmniejszył swoją objętość oraz ciężar. Nawet przedstawiciel polskiej ambasady został uhonorowany naszymi upominkami. W tym miejscu warto zaznaczyć, że nasi polscy sponsorzy LOT i FSO przygotowali nam wiele drobiazgów, które mogliśmy wręczyć gospodarzom w poszczególnych miastach. Jurek Szuliński niespodziewanie podarował Madame Lu czapeczkę i szalik z naszych mistrzostw Europy – Helvetia Cup, zyskując aplauz obecnych. Na zakończenie jeszcze raz poprosiliśmy sekretarza generalnego o pomoc w dalszej współpracy, Mme Lu Shengrong od 1995 Prezes IBF gdyż Xiao powiedział mi, że właściwie wszystkie sprawy od niego zależą. Korzystając z tej informacji powróciłam do zasadniczej rozmowy jak sekretarz z sekretarzem. Madame Lu również obiecała nam pomóc. ( Madame Lu w 1995 r została wybrana Prezydentem Międzynarodowej Federacji Badmintona -IBF) I w ten sposób o 20.15 wylądowaliśmy w hotelu. Shi Pin, nasza Jola, zaczyna wywiad dla Radia Pekin. Co nam się podobało, jaka publiczność, jaki chiński badminton, co zobaczyliśmy? Andrzej jako prezes odpowiada na pytania.  

Szybki powrót do pokoju, pakuję rzeczy chyba po raz ostatni na tym wyjeździe. Proszę sobie wyobrazić, że wszystkie delikatne upominki jeździły w moim bagażu, więc chcąc nie chcąc był on wielokrotnie rozpakowywany do samego spodu. Sen niespokojny, czy w domu wszystko dobrze, jak moja córcia? 17 dni w podróży, żyliśmy jak w  kołowrotku, lot, przylot powitanie, rozpakowanie lekkie bagaży, obiad powitalny, targ w Chinachkolacja pożegnalna, 2 treningi codziennie, oficjalne mecze, zwiedzanie, kolacja pożegnalna, pakowanie i dalej. Najgorzej było jak nam się obiad pożegnalny z kolacją powitalną trafiał. W sumie wielkie przeżycia, wymagające ogromnej dyscypliny wewnętrznej. Pakowanie, rozpakowywanie i ekspresowe zakupy, na to było zawsze najmniej czasu. Wszystko kosztem snu, udziału w treningach, a jeszcze dodatkowo prowadzone oficjalne rozmowy lub spotkania, i na każde spotkanie wyprasowana świeża bluzka, odprasowany kostium i tak co dnia. Dzisiaj mogę powiedzieć, że to była podróż mojego życia. Azja, 17 dni, 3 klimaty, przestrzeń, widoki, maleńkie poletka, bieda i dostatek, ale też mogę stwierdzić, że w sklepach było wszystko, czego ludzie potrzebowali do życia, pożegnanie my i upominkia u nas? Za tanio nie było. Zarobki w granicach 90-120 Yuanów, termosy na pompkę kosztowały około 16 Yuanów a koc wełniany 70-120 Yuanów. Tylko oni takich koców nie używali, kołdry bajowe i już, bo ciepłe i tanie.  

Pozwólcie mi wrócić na chwilę do wielkiego chińskiego muru – wybudowany jako mur obronny w czasie panowania dynastii Ming, wysoki miejscami na 10-12 metrów. Otaczał Chiny pasmem około 5000 kilometrów, to jest tak, jakby postawić go na naszych granicach i wtedy dwukrotnie można byłoby je otoczyć. Imponujący, zbudowany z kamieni, ostro w górach, pod górę i w dół, co jakieś 500-600 metrów wieże obronne. W pobliskich górach też postawiono wieże obronne. Zbudowano go jako mur obronny przed wojskami mongolskimi Dżingis Chana. 

17.01.1986 

Godz. 5.55 pobudka. Śniadanie na lotnisku. Oddajemy 18 sztuk bagaży, mamy również bagaże podręczne, trochę szarpaniny, bo nie chcą nas wpuścić z nimi do kabiny. Przepychanka trwa kilkanaście minut, ja powrotny lotniewzruszona, a jednak wchodzimy. Startujemy o 9.50, szybko w górę. Pod nami widać wielki chiński mur. Siedzimy z Andrzejem w trzyosobowym rzędzie. Fotel między nami jest wolny. Pogoda piękna, ale widok raczej zamglony, wielka szkoda.

 

Andrzej czyta China Sport, staram się coś wynotować, dużo informacji dotyczących badmintona. Ludność w Chinach 1 mld 200 mln ludzi, 1/3 uprawia sport, ponad 120 mln ludzi gra w badmintona. Jest ponad 16 000 szkól popularnych, wyższych i uniwersytetów, do tego należy dodać jeszcze 2000 sportowych instytutów oraz zajęcia dla dzieci Chiński Murw szkołach i przedszkolach, a w nich ćwiczy 20 mln młodych potencjalnych mistrzów. Oczywiście podaję dane z roku 1986.

 

Przelatujemy na Irkuckiem i Krasnojarskiem, jest 7.15 czasu moskiewskiego, czyli 12.15 czasu pekińskiego, o godzinie 16.07 mijamy Ural (jest 11.07 czasu moskiewskiego). Podczas lotu spotykamy się z reprezentacją ZSRR, wymiana zdań, dowiadujemy się, że w Szanghaju podczas treningu używają już magnetowidów, kamer, mają opracowane badania naukowe, specjalne badania lekarskie. Jednak od tych tematów nasi gospodarze Rysiek, ja i Andrzejsprytnie uciekali. Lądujemy zgodnie z planem – jest 18.15 czasu pekińskiego czyli 13.30 czasu moskiewskiego, kontrola, bilety, bony obiadowe i już poczekalnia tranzytowa. Przed nami 6 godzin oczekiwania przy lodach, kawie i szampanie. Obiad zamawiam na godz. 16.00. Wszyscy są bardzo zmęczeni, zresztą co tu się dziwić. Nogi spuchnięte, a oprócz tego mam katar (zbyt częsta zmiana klimatów).W tej chwili w Pekinie jest 2.58, w Warszawie 19.58, to już 20 godzina w podróży. Właściwie to od trzech dni podróżujemy, bo ten krótki postój w Pekinie trudno nazwać pobytem. Szybko hotel, szybko spać, szybko śniadanie, szybko wielki mur, szybko przebrać się, szybko na bankiet, szybko, szybko, szybko, cholera trochę za szybko.

W domu kręcę się jakoś ospale, wszystko jest ok. W pracy urwanie głowy, a to sprawy sprzętu nie tak załatwione, a to nie zgadzają się przesłane ilości spodenek, Bilety do Budapesztu inaczej załatwione, a dodatkowo musze pojechać do LOTu do Krzysztofa Ziębińskiego i do FSO do Krzysztofa Panufnika z podziękowaniami i drobnymi upominkami z wyjazdu do Chin. 

A 22 stycznia o 16.00 wylot do Budapesztu. Na lotnisku w Budapeszcie spotykamy całkiem niespodziewanie Andrzeja Żabińskiego i Piotra Nurowskiego. Piotr leci do Maroka na placówkę. Krótka wymiana zdań. Ale pobyt w Budapeszcie to całkiem inna historia, o której jeszcze opowiem.  

Wasza Jadwiga

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.