Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Wpisy oznaczone ‘badminton’

Aby dobrze przygotować zawodników do sezonu, który w badmintonie rozpoczynał się we wrześniu i trwał do maja następnego roku potrzebne były zgrupowania krótsze i dłuższe, konieczne było zgrupowanie lecznicze (na te jednak początkowo pieniędzy nie mieliśmy), starty w zawodach oraz szkolenie i doszkalanie trenerów. W miarę posiadanych środków staraliśmy się tak zorganizować okres letni tak, aby kadra narodowa miała zgrupowanie w górach oraz trzytygodniowe zgrupowanie bezpośrednio przygotowujące do sezonu, a więc zajęcia specjalistyczne na hali, szkolenie techniki, gry. W latach osiemdziesiątych wybór nasz padł na Suwałki. Dlaczego właśnie Suwałki?

Odpowiedź była prosta, w Suwałkach  znajdowała się nowo wybudowana Hala OSiR, na której były wymalowane korty do badmintona, tak, że można było odbyć trening techniczny, mecze a także pobiegać w terenie na tyłach hali, gdzie jak okiem sięgnąć rozciągały się pola. Poza tym niedaleko hali znajdował się stadion lekko atletyczny i tam można było odbyć trening szybkościowo wytrzymałościowy. Przy hali stał hotel Hańcza, co bardzo ułatwiało sprawę i rezerwując halę i hotel mieliśmy pewność, że w lecie będziemy mieli gdzie trenować. Pamiętajmy, że wtedy badminton nie był dyscypliną przygotowującą się do Igrzysk Olimpijskich a więc nie mieliśmy szans na korzystanie z takich sportowych ośrodków jak COS OPO Spała, COS Giżycko, COS Cetniewo, COS Zakopane, COS Wałcz, czy COS Wisła. Do COS Spała trafiliśmy ładnych kilka lat później i tylko, dlatego, że dyrektor tego ośrodka był naszym znajomym, który ukochał sport a w nas zobaczył potencjalnych partnerów dobrej roboty.

Suwałki posiadały jeszcze jedna zaletę, a mianowicie dyrektor hali pan Lech Nowikowski był wielkim fanem badmintona i zaraził prawie wszystkich swoich pracowników tym hobby. Od roku 1975 na hali grano w badmintona, a w okresie późniejszym namalowano linie boisk badmintonowych.  Aby było jeszcze fajniej na miejscu okazało się, że ówczesny prezydent miasta oraz dyrektor wydziału sportu Urzędu Wojewódzkiego też lubią grać w badmintona, czyli znaleźliśmy całkiem przypadkowo bazę dla naszej dyscypliny dalekood Warszawy, a warunki, jakie tam znaleźliśmy jawiły nam się wspaniale. Hala i hotel, czego więcej potrzeba. Odbyłam jazdę PKS-em do Suwałk, (wtedy nie miałam jeszcze własnego samochodu) a spraw do uzgodnienia z władzami miasta i hali było sporo do załatwienia. Jadąc do Suwałk nie wiedziałam, że w roku 1976 w turnieju wojewódzkim TKKF startowali suwalscy zawodnicy w tym Alicja Regucka i Lech Nowikowski oraz W. Letkiewicz, J. Dudek, J. Łaniec, B. Lamirowski, i G. Maleszewski. Suwalczanom pomagał wtedy Lesław Markowicz zawodnik KKS Warmia Olsztyn, jeden z najlepszych w owym czasie w Polsce. OSiR Suwałki był zarejestrowaną sekcją badmintona w Okręgowym Związku Badmintona w Olsztynie ( 1980 r).

Jedno, co wiedziałam to to, że w terminie 10-29 sierpień musimy mieć zgrupowanie, aby występy na zawodach międzynarodowych w pierwszej połowie sezonu były udane, ale też, aby nie było kompromitacji na naszych listopadowych mistrzostwach międzynarodowych w Warszawie. Tym bardziej, że Ryszard Lachman nasz wice prezes ds. propagandy, (taką miał funkcję w Zarządzie Związku) po rozmowach z TVP powiedział, że transmisja z zawodów badmintonowych weszła do ramówki i jest prawie pewna. No cóż, nie mieliśmy prawa nie wierzyć Ryśkowi oraz Zdzisławowi Zakrzewskiemu naszemu zaprzyjaźnionemu telewizyjnemu sprawozdawcy Redakcji Sportowej.

Trzeba było sumiennie przygotować się do sezonu. Spotkanie z działaczami OSiRu było bardzo miłe i szybko doszliśmy do porozumienia. Termin został zaklepany, choć początkowo było trochę kłopotów z koszykarzami Legii Warszawa, którzy w tym samym czasie planowali swoje zgrupowanie na hali. Ten problem postanowiliśmy rozwiązać pokojowo będąc na miejscu i uzgadniając godziny treningów tak, aby obie dyscypliny, zawodnicy i trenerzy mogli zrealizować swoje plany szkoleniowe. Zresztą zaprzyjaźniliśmy się z zawodnikami koszykówki i często wyzywaliśmy ich na pojedynki badmintonowe, było dużo zabawy i śmiechu i to pozwalało nam zbudować fajne relacje z renomowanym zespołem.

Badminton w Suwałkach rozwijał się szybko i w roku 1984 został założony okręgowy związek badmintona z siedziba w Suwałkach, prezesem został Lech Nowikowski a członkami zarządu byli R. Truszkowski, J. Taudul, G. Chodkiewicz, G. Maleszewski, , A. Tobolski, M. Litwiniuk. Trzy kluby utworzyły ten właśnie okręg a były to LZS Suwałki (na bazie sekcji OSiRu), RKS Ruciane Nida i LZS Świętajno Olecko. Warto odnotować również działalność sekcji „Magistratus” przy Urzędzie Miejskim w Suwałkach, gdzie badmintona uczyli się i z powodzeniem grali członkowie władz miejskich. W tej sytuacji należało zorganizować kolejny kurs instruktorski, który prowadził Lesław Markowicz, a
uprawnienia zdobyło 18 instruktorów i 20 sędziów. Badminton w Suwałkach trafił na podatny grunt, ludzie pokochali tę dyscyplinę sportu a my działacze związkowi staraliśmy się robić różne akcje na rzecz miasta i jego mieszkańców. Zresztą o tym napiszę jeszcze. Czy możecie sobie wyobrazić jak wielkimi pasjonatami byliśmy skoro przekonaliśmy Rodzinę Jurka Szulińskiego do przeprowadzki z Bukowna do Suwałk, gdyż Jerzy był trenerem a Suwałkom bardzo potrzebny był dobry trener. Nie dość, że Jurek był trenerem badmintona, to jego żona Jadzia była też instruktorem badmintona a jedyny syn planował studia na AWF (dzisiaj jest dyrektorem szkoły SP 10 w Suwałkach). Rodzina Szulińskich przeniosła się w latach osiemdziesiątych do Suwałk i od tamtej pory kilkukrotnie już dobyła tytuł Drużynowego Mistrza Polski, a zawodnicy klubu należą do czołówki Polski i świata. Michał Łogosz, Joanna Szleszyńska, Jacek Niedźwiedzki to tylko kilka nazwisk z licznej plejady zawodników wychowanych w Suwałkach, nazwiska o których warto wspomnieć w kontekście startów w mistrzostwach świata i Europy.(ale osoby o których wspomniałam znacznie później zostały wysokokwalifikowanymi zawodnikami).

Tam właśnie w roku 1982 zrobiliśmy zgrupowanie, a ja w tych trudnych czasach podjęłam się funkcji kierownika zgrupowania, na które zaprosiliśmy następujących zawodników kadry narodowej z całej Polski:

Zawodnicy: Jarosław Bąk, Kazimierz Ciurys, Jerzy Dołhan, Grzegorz Olchowik, Stanisław Rosko, Ewa Rusznica, Bożena Wojtkowska, Barbara Zimna, Iwona Karwowska,  Marzena Rogula, Bożena Siemieniec  – LKS Technik Głubczyce, Sławomir Dadas- Wilga Garwolin, Elżbieta Grzybek i  Jacek Hankiewicz, Janusz Czerwieniec- Kolejarz Katowice, Małgorzata Kowina- GHKS Bolesław Bukowno, Jacek Prędki -RKS Ursus Warszawa, Brunon Rduch- KS Unia Bieruń Stary, Grzegorz Sawicki, Piotr Sobotka – KS Warmia Olsztyn, doktor Andrzej Morliński, trenerami byli Ryszard Borek – trener kadry narodowej i Jan Cofała KS Kolejarz Katowice. Wyobraźcie sobie, że w stanie wojennym zaprosiliśmy trzy osoby z Anglii Mike’a Harvey’a –trenera, Barrie Burns’a i Debbie Buddley zawodników, i o dziwo otrzymaliśmy zgodę oraz wizy na ich przyjazd. Był to dla nas bardzo ważny kontakt, gdyż Anglicy byli niedoścignionymi mistrzami gry w badmintona a nam potrzeba było kontaktów ze światowym badmintonem.  Mając potwierdzenie ich przyjazdu zaprosiliśmy jeszcze kilka osób w tym Jerzego Szulińskiego oraz B. Flakiewicz  trenerów do udziału w zgrupowaniu. Poza tym udało mi się załatwić magnetowid wraz z obsługą ze Sportfilmu, tak, że materiał szkoleniowy z tego zgrupowania mógł być nie tylko nagrany, ale też kopiowany i przekazywany do klubów. Za tę sprawę odpowiadał Janusz Jagiełlo, zaś Maciej Pietrzykowski pojechał z nami w charakterze masażysty.

Teraz gdy piszę te wspomnienia sprawy wyglądają na proste, łatwe  i  przyjemne a także bezproblemowe, ale wtedy tak to nie wyglądało. Dlaczego pozwalano nam na trochę więcej niż innym? Z perspektywy lat mogę ocenić, że nigdy w naszych ocenach nie kłamaliśmy. Na spotkania do GKKFiS chodziliśmy dobrze przygotowani, Andrzej prezes związku załatwiał sprawy prosząc o wszczęcie procedur, a po jego wyjściu z gabinetu urzędnika ja przychodziłam i kontynuowałam sprawę tak jak byśmy z Andrzejem się umawiali, jak byśmy używali telefonów komórkowych przekazując sobie wiadomości, choć jak wiemy telefonów takich nie było. Postrzegano nas, jako solidnych partnerów wykonujących dobrze swoją pracę. Zresztą w kwietniu 1982 r wystartowaliśmy w Mistrzostwach Europy seniorów, które odbyły się w Boblingen koło Stuttgartu. Nie obiecywaliśmy wielkich fajerwerków, tylko spokojnie ustaliliśmy plan docelowy imprezy, jakim było wygranie grupy i awans do grupy wyższej. Dokonaliśmy tego wygrywając 4 : 1 z Węgrami (mecze wygrali Bożenka Wojtkowska w singlu, Jerzy Dołhan i Staszek Rosko w deblu, Jurek Dołhan i Ewa Rusznica w mikście i Ewa Rusznica/Bożena Wojtkowska w deblu kobiet., z Belgami wygraliśmy 3:2 (mecze wygrali Bożenka Wojtkowska, Ewa Rusznica /Bożena Wojtkowska, i Jurek Dołhan/Ewa Rusznica, ostatni mecz z Finlandią wygraliśmy 3:2, a mecze dla nas wygrali Bożenka Wojtkowska, Ewa Rusznica/Bożena Wojtkowska, Jurek Dołhan/Ewa Rusznica, w ten sposób wygraliśmy swoją grupę i kolejny mecz barażowy z Norwegią o wejście do grupy wyższej wygraliśmy również a mecze dla nas wygrali Bożenka Wojtkowska, Ewa Rusznica/ Bożena Wojtkowska, i Jurek Dołhan/Ewa Rusznica. W ten sposób wykonaliśmy ustalone dla nas zadanie sportowe. Tak, tak ustalano nam zadania i biada temu, kto ich nie wykonał, na rok następny kasy mieli mniej.

Nam jakoś się szczęściło, ale chyba, dlatego, że realnie ocenialiśmy siłę naszej reprezentacji a także nie mówiliśmy o fantasmagoriach tylko rzetelnie pokazywaliśmy nasze szanse np. mówiąc, że tym razem w turnieju indywidualnym nie osiągniemy sukcesów, gdyż w pierwszych grach trafiamy na rozstawionych zawodników. To zjednywało nam przychylność ludzi pracujących w Urzędzie. Łatwiej wtedy było załatwiać takie sprawy jak zaproszenie na zgrupowanie odbywające się w stanie wojennym dla zagranicznych zawodników i trenera uzasadniając konieczność pracy z najlepszymi.

Wracając na chwilę do tego zgrupowania. Czy wiecie, że wtedy obowiązywały kartki na żywność? Tak, w sporcie ( poza ośrodkami COS) nie mieliśmy dodatkowych przydziałów i byliśmy tak samo traktowani jak inni obywatele. Poprosiłam uczestników naszego zgrupowania, aby zabrali połowę kartek do Suwałk abym mogła załatwić przydział mięsa dla hotelu. Nie powiem, zabrali te świstki, tylko tyle, że przydziału mięsa nie dostaliśmy. Za nic. Zatrzymano wszelkie przydziały i posiadanie kartek nic nam nie pomogło. Wtedy mocno zdesperowana, w pierwszym dniu zgrupowania odbyłam szybką naradę ze wszystkimi uczestnikami i przedstawiłam sytuację. Czy wiecie, że wszyscy zawodnicy i trenerzy jak jeden mąż zdecydowali, że pomimo tego zostajemy i będziemy pracowali w ramach założonych planów zgrupowania? W tej sytuacji, ja obiecałam, że zrobię wszystko, aby zawodnicy przynajmniej mieli świeże warzywa, owoce, mleko. A nasze menu? Było bardzo nieskomplikowane: na śniadanie kluski z jajkami, lub omlety, jeżeli dojechało mleko, na obiad zupa i naleśniki, a na kolację kopytka lub leniwe, sałata, jabłka, arbuzy, lub kluski ze słoninką, a następnego dnia było na odwrót. Ja i Andrzej, który do nas dołączył (przyjechał jakimś starym samochodem) dowoziliśmy wodę i oranżadę z wytwórni pana Kazika, oraz świeże warzywa z różnych prywatnych sklepików a także z targu. Tak…

Na zgrupowanie pojechałam z córką, ponieważ w stanie wojennym nie chciałam narażać jej na nieprzewidziane zdarzenia, oraz z moją przyjaciółką, na dwa dni przed planowanym terminem rozpoczęcia zgrupowania.  Otrzymałam klucze od przydzielonych pokoi i
przez te dwa dni  sprzątałyśmy pokój za pokojem, myjąc domestosem zakupionym za granicą wszystkie sanitariaty tak, aby
nasi zawodnicy mieli odpowiednio przygotowane noclegi. Sprawdziłam każdy pokój, pościel, uprzedziłam wszystkich o stanie sanitariatów, które z Teresą wyszorowałyśmy ( wtedy nie było rękawic gumowych, te nabyłam również za granicą), ale hotel i nasze pokoje błyszczały, jak wyglądały inne..? strach pomyśleć, nasze były czyste i posiadały nieśmiertelny papier toaletowy. To była praca, dzisiaj nazwalibyśmy ją wolontariatem. Wtedy było to zupełnie normalne, ale nienormalnym było, że w hotelu, za który płaciliśmy ciężkie pieniądze był brud, karaluchy, i totalna niemoc. Moje poczucie czystości i odpowiedzialności za grono chyba trzydziestu kilku osób było zdruzgotane.

Dzisiejszy Hotel Hańcza nie przypomina tego marazmu, który panował tutaj w roku 1982.

CDN

Aby móc przyjąć naszych gości w roku 1982 podczas stanu wojennego już w styczniu zarezerwowałam miejsca w hotelu SOLEC (z siedzibą przy Wisłostradzie), ponieważ w hotelu VERA stacjonowało ZOMO i nie było ludzkiej siły, aby do listopada mogło się stamtąd wyprowadzić. Złożyłam rezerwację na cały hotel, a 6 tygodni przed terminem imprezy miałam dostarczyć szczegółową listę gości przyjeżdżających do Warszawy. Zadanie trudne. Był dopiero początek roku, stan wojenny obowiązywał i nikt w Polsce nie wiedział, co się może wydarzyć w listopadzie, a tym bardziej nikt nie mógł przewidzieć jakie ekipy i czy w ogóle przyjadą do Polski, czy dostaną wizy, czy w ogóle otrzymają przygotowane przeze mnie zaproszenia do udziału w mistrzostwach. Było zbyt dużo  niewiadomych poza naszą chęcią zorganizowania zawodów.

Jak już wspominałam biuro naszego związku oraz kilku innych związków sportowych mieściło się w budynku dawnego PISiTu, (czyli Przedsiębiorstwa Sportu i Turystyki), gdzie dyrektorem był Bolesław Machcewicz (również w przeszłości prezes Polskiego Związku Łyżwiarstwa Figurowego), a następnie Konrad Kaleta późniejszy dyrektor COSTiW, czyli Centralnego Ośrodka Sportu Turystyki i Wypoczynku, późniejszego Centralnego Ośrodka Sportu (tego samego, w którym obecna pani minister Joanna Mucha mianowała zastępcą pana Wieczorka). Tyle tylko, że to było znacznie później, a my teraz wspominamy rok 1982.

Konrad Kaleta, jak pamiętacie, był prezesem Polskiego Związku Szermierczego, w którym pracowaliśmy razem, robiąc wielkie imprezy sportowe jak szermiercze Mistrzostwa Świata Juniorów w Poznaniu w roku 1977 oraz cztery „Turnieje o Szablę Wołodyjowskiego” Barwna, niepowtarzalna i najbardziej pracowita postać ówczesnego sportu, jaką poznałam.

Na drugim piętrze budynku PISiTu (później COSu) było również biuro Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów, gdzie prezesem był Janusz Przedpełski. W roku 1977 Janusz pełnił honorową funkcję przedstawiciela wszystkich związków sportowych z racji wieku i stażu pracy.

„… Był osobą niezwykle popularną, urodził się 9 września 1926 roku w Sochaczewie.  Janusz Przedpełski przez prawie 50 lat pełnił funkcję Prezesa Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów. Po rezygnacji z prezesury w 2006 r., dalej działał, jako aktywny członek Prezydium Zarządu PZPC. W sporcie ciężarowym był od 1952 roku – najpierw w Zrzeszeniu Ludowe Zespoły Sportowe, a od 1956 roku we władzach centralnych Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów. W 1954 roku ukończył kurs instruktorów podnoszenia ciężarów. Rok później zdał egzamin na sędziego tej dyscypliny. W międzynarodowym gronie dał się poznać podczas mistrzostw Europy, jakie w 1957 roku odbyły się w Katowicach. W okresie prezesury Janusza polscy zawodnicy zdobyli ok. 500 medali we wszystkich mistrzowskich imprezach światowej i europejskiej rangi. Janusz był jedynym na świecie sędzią międzynarodowym, który sędziował turnieje w podnoszeniu ciężarów na dwunastu z rzędu Igrzyskach Olimpijskich począwszy od roku 1960, poprzez 1964 Tokio, 1968 Meksyk, 1972 Monachium, 1080 Moskwa, 1984 Los Angeles, 1988 Seul, 1992 Barcelona, 1996 Atlanta, 2000 Sidney, 2004 Ateny włącznie.

Podczas mistrzostw świata i Europy w 1969 roku, które odbyły się w Warszawie, także dzięki jego inicjatywie i usilnym staraniom, powołana została do życia Europejska Federacja Podnoszenia Ciężarów (EWF), a na pierwszego prezydenta wybrano właśnie Janusza Przedpełskiego. Tę funkcję piastował przez 3 kadencje do 1983 roku. Potem otrzymał tytuł Honorowego Prezydenta Europejskiej Federacji Podnoszenia Ciężarów. Przez ponad 10 lat piastował też różne funkcje we władzach Międzynarodowej Federacji Podnoszenia Ciężarów (IWF) – w 1980 roku wybrany został na Wiceprezydenta IWF i pełnił tę funkcję przez 4 lata. Podczas obchodów 100-lecia Międzynarodowej Federacji Podnoszenia Ciężarów, w dniu 3 czerwca 2005 roku w Istambule (Turcja), decyzją Kongresu IWF otrzymał tytuł Honorowego Wiceprezydenta IWF.

Janusz Przedpełski za swoją ponad półwieczną, niezwykle aktywną działalność w sporcie ciężarowym, za pracę nad jego rozwojem w kraju i na arenie międzynarodowej, otrzymał dziesiątki wyróżnień i odznaczeń państwowych oraz Międzynarodowej i Europejskiej Federacji Podnoszenia Ciężarów, a za wkład w rozwój światowego sportu najwyższe odznaczenie Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego – Order Olimpijski.

Dodajmy, że Janusz Przedpełski był absolwentem warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego. Ukończył specjalizację nauczycielską i podnoszenia ciężarów, mgr wychowania fizycznego, trener I klasy…”. Zmarł nagle 28 sierpnia 2008 r. w kilka dni po tym jak na Lotnisku w Warszawie witał swoich zawodników Szymona Kołeckiego i Marcina Dołęgę wracających z Igrzysk Olimpijskich w Pekinie. Pochowano Go na Wojskowym Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie.

Taki był właśnie Janusz Przedpełski, który w roku 1977 w listopadzie stanął na czele komitetu powitalnego związków sportowych Stadionu X-lecia i przywitał nowo powstały Polski Związek Badmintona a wraz z nim mnie, jako sekretarza generalnego. Janusza znałam już od ponad czternastu lat, gdyż pracowałam w sporcie, a spotkania z sekretarzami generalnymi odbywały się wtedy raz na miesiąc. Na Stadionie X-lecia Janusz był dla wszystkich guru sportowym. Niewielkiej postury, ale wielki duchem! Szanowali i lubili Go wszyscy i wszyscy przychodzili do niego po zasięgnięcie opinii w różnych nurtujących ich sprawach. Do takich osób zaliczałam się również i ja. Często przesiadywałam w jego gabinecie ucząc się trudnych meandrów polskiego sportu. Czasy były trudne, wymagania różnych władz bardzo różne, więc tylko wspólne działanie i podobne  spojrzenie na sport pozwalały nam na osiąganie sukcesów. A ja skromny, młody, nowy w branży badmintona pracownik uczyłam się od najlepszych, bo to, że Janusz był najlepszy nie ulegało kwestii. Dlatego pozwoliłam sobie na przytoczenie części Jego życiorysu, dostępnego na stronie Jego Związku (PZPC) abyście moi drodzy wiedzieli o kulisach sportu znacznie więcej. Czasami wydaje się, że sport ot, takie tam przewalanki, takie tam banialuki, jednak jak dla kogo. W naszym sporcie pracowało wielu pasjonatów i wiele osobowości takich jak Janusz Przedpełski, Edward Serednicki,  Józef Okapiec (PZHL), Staszek Różalski, Janusz Wachowiak,  Tadeusz Ulatowski, Bogusław Ryba, Janusz Pawluk, Jan Ślawski, Józef Wiśniewski, Stefan Gregorczyk,  a ja miałam wielkie szczęście uczyć się od najlepszych. I wcale nie jest mi wstyd przyznać się, że właśnie Ci ludzie odcisnęli swoje piętno na moich późniejszych dużych umiejętnościach. Oni byli mistrzami w swoim zawodzie, w swoich życiowych wyborach, a ja jedną z nielicznych kobiet. Bo w owych latach tylko w Polskim Związku Alpinizmu była pani sekretarz Hanna Wiktorowska od roku 1972 przez wiele lat, (wg mnie to Hania pobiła rekord stażu pracy w charakterze sekretarza) i w Związku Piłki Ręcznej w Polsce pracowała pani Zofia  Węcławska, jako kierownik biura no i ja jako sekretarz generalny najpierw w szermierce teraz w badmintonie. Były nas tylko trzy kobiety, a ja bardzo chciałamim dorównać. Teraz po latach mogę powiedzieć, że chyba mi się udało.

Ale powróćmy do Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów. Jak już powiedziałam Janusz wiedział wszystko o sporcie, ale też znał wszystkie najważniejsze osoby, które wtedy mogły pomóc w różnych trudnych sprawach. To On podpowiedział mi, że na Ochocie w Urzędzie Dzielnicowym pracuje wielki kibic sportu człowiek, któremu Dzielnica Ochota bardzo leży na sercu, pan Zbigniew Lippe. Najważniejszym był fakt, iż Zbyszek był najserdeczniejszym przyjacielem Janusza.  Nawet nie wiecie jak ja się ucieszyłam z tej informacji. Przecież Hala Mery była na Ochocie, a  poza nią również  Hotel VERA. Pan Zbigniew Lippe kochał swoją Dzielnicę i bardzo dbał o jej rozwój. To on nocami jeździł z kierowcą zaglądał w najodleglejsza dziurę i sprawdzał, co jeszcze da się zrobić, aby Ochota była piękniejsza. Z mojego punktu widzenia, Warszawianina od lat, mogę powiedzieć jedno, w tym czasie Ochota rzeczywiście wyglądała pięknie, ale też miała naprawdę dobre zaopatrzenie. Po prostu miała szczęście mieć dobrego gospodarza. Pan Zbigniew Lippe był finansistą. Warszawa szybko poznała się na Jego umiejętnościach i dlatego przeszedł do pracy w Urzędzie Miasta, gdzie pełnił funkcję  wiceprezydenta Warszawy w latach 1980 – 1989.

Nie będę opisywała szczegółowo, w jaki sposób nieformalny i formalny dotarliśmy do pana Prezydenta. Powiem tylko tak, pan Zbigniew Lippe po oficjalnym spotkaniu z prezesem i sekretarzem wyraził zgodę i został Patronem Polskiego Związku Badmintona oraz przyjął funkcję Przewodniczącego Honorowego Komitetu Organizacyjnego Międzynarodowych Mistrzostw Polski w badmintonie 1982 r.Krótko mówiąc to dzięki Niemu otrzymaliśmy dodatkowe talony na benzynę,  zgodę  na zakup papieru xerograficznego, przepustki umożliwiające poruszanie się w nocy po Warszawie, przepustki na samochody, dodatkowe talony na benzynę dla  samochodów FSO, które obsługiwały imprezę w ramach sponsoringu (wtedy było to nowe słowo, prawie nieznane w słowniku języka polskiego), mogliśmy zakupić niezbędny papier toaletowy na halę, mydło i pozałatwiać inne ogromne ważne dla sprawy rzeczy, a co najważniejsze……

Dzięki naszemu Patronowi wyprowadziliśmy (na tydzień przed terminem zawodów) jednostkę ZOMO (stacjonująca w hotelu ) bagatelka 220 chłopa z hotelu VERA mieszczącego się przy ul. Wery Kostrzewy w Warszawie. Kierowniczka, nasza pani Jadzia przyjęła nas z otwartymi ramionami, przygotowując Hotel do naszej imprezy w ciągu tygodnia.  Z 220 miejsc, jakimi dysponowała „VERA” tylko 10 miejsc, czyli pięć pokoi dwuosobowych wymagało kapitalnego remontu, pozostałe po gruntownym sprzątaniu, myciu okien i sanitariatów mogliśmy zagospodarować. Moje szczęście było nie do opisania, gdyż w tym momencie odpadła mi organizacja transportu, wynajem trzech autokarów o wątpliwym standardzie, a co najważniejsze spore koszty oraz logistyka kursowania po Warszawie z Hotelu Solec na Halę MZKS MERA, gdyż z hali do Hotelu było tylko kilka minut drogi spacerkiem.

Dlatego tak dobrze pamiętam tamten sławetny rok 1982, stan wojenny i perturbacje z nim związane, ale też nasze mistrzostwo w rozwiązywaniu tamtych problemów. Nieocenionymi w tej materii mistrzami, którzy nam pomogli byli niewątpliwie dwaj serdeczni przyjaciele na co dzień, ludzie zakochani w sporcie nieżyjący już pan Janusz Przedpełski i

Jego Wielki Przyjaciel pan Zbigniew Lippe.

I za to im serdecznie dziękuję.

Przez wiele lat byli moimi mentorami a dzisiaj mogę powiedzieć jedno –
Panowie chapeau bas !

CDN.

ps. zdjęcia Janusza Przedpełskiego otrzymałam od Janka Rozmarynowskiego, pozostałe z mojego archiwum

Szkoliliśmy sędziów, odbywały się dla nich kursokonferencje prowadzone przez wykładowców zagranicznych, z jednoczesną częścią praktyczną, którą było prowadzenie meczy podczas międzynarodowych zawodów a obserwatorami ich pracy byli ci sami zagraniczni wykładowcy. Na zakończenie takiego szkolenia odbywało się krótkie omówienie pracy sędziowskiej oraz wskazanie najczęstszych błędów.  Kilka razy w Polsce gościł Frank Wilson z Anglii, Owe Wikstrom- vice Prezydent Europejskiej Unii Badmintona EBU w owych latach ze Szwecji, którzy szkolili naszych sędziów prowadzących oraz sędziów liniowych a także udzielali dokładnych informacji dotyczących pracy sędziów na stanowisku sędziego głównego, jego obowiązków i wymogów, jakie musi spełniać.

Aby zorganizować Drużynowe Mistrzostwa Europy gr B w roku 1985 należało wystąpić do Europejskiej Unii Badmintona kilka lat wcześniej z taką aplikacją (wnioskiem). We wniosku należało określić kilka zdawałoby się prostych informacji a mianowicie, termin, (ten był prosty do określenia trzeci tydzień stycznia w latach nieparzystych: i tak 1979 Klagenfurt Austria, 1981 Sandefjord Norwegia, 1983 Bazylea Szwajcaria i 1985 Warszawa) miejsce zawodów, he he, konia z rzędem temu, kto by wiedział czy obecne szefostwo (to był rok 1982) wynajmie nam halę MZKS Mera, przecież w naszej rzeczywistości jeden telefon osoby „postawionej wyżej” mógł zmieść wszystkich pracowników, a co dopiero osoby zarządzające halą Mery. Ale na to też znaleźliśmy sposób. Rzeczywistość, w której przyszło nam żyć powodowała, że z konieczności szukaliśmy rozwiązań irracjonalnych, które dla nas były proste, jasne a nawet stawały się oczywiste. Stare powiedzenie Polak potrafi w latach osiemdziesiątych (zresztą w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w Polsce nabrało innego znaczenia). Umieliśmy rozwiązać prawie każdą durną akcję, lub zapis w regulaminach, umieliśmy ominąć przepis i to, co dało się ominąć, umieliśmy wymyślić sposób na to, co było praktycznie nie do rozwiązania. Tak było również w przypadku hali Mery. O tym napiszę osobny post ponieważ jest to bardzo ciekawa historia.  Muszę wyjaśnić jedną sprawę, hala MZKS Mera mieściła się wówczas przy ul. Bohaterów Września 6a obecnie Bitwy Warszawskiej.  Była to hala klubowa, tenisowa, z trzema kortami tenisowymi wyłożona zielona wykładziną kortową? A może podobną do niej, w każdym bądź razie trenowali na niej zawodnicy klubowi oraz kadra narodowa tenisa. Rozgrywali tam swoje pojedynki prominentni dygnitarze owych czasów. To takie eleganckie grać z innymi biznesmenami w tenisa, więc na Merę przychodziły różne znane osoby. Nie mam do nich oczywiście o to pretensji, gdyż dzięki nim hala była w miarę czysta, oraz „zadbana” jak na tamte czasy, niestety z wyjątkiem sanitariatów(, ale czy wiecie, że  niedawno odwiedziłam ten obiekt, przygotowując ten wpis chciałam pokazać halę, robiłam zdjęcia obiektu, byłam też w WC, i tu muszę stwierdzić, że niestety nic się nie zmieniło, nasza piękna hala tenisowa w zakresie sanitariatów wygląda tak samo jak w latach osiemdziesiątych!). Wracamy do roku 1982. Podczas jednej kolejnej wizytacji zauważyliśmy, że na hali jest stosunkowo ciemno, pali się mało żarówek a wielkie trójkątne okna znajdujące się w krótszej części ścian a także wszystkie okna umieszczone w dłuższych ścianach nie są zasłonięte, co dyskredytuje halę w oczach każdej komisji technicznej zatwierdzającej obiekt do gry w badmintona. O ile z oknami trójkątnymi nie widziałam problemu o tyle szereg okien w dwóch dłuższych ścianach był problemem. Ale jako się powiedziało Polak potrafi. Zadzwoniłam do kolegów z łódzkich klubów, czy któryś nie zna jakiegoś dyrektora z łódzkiej fabryki materiałów. Wiesiek Świątczak znał. Pojechałam do Łodzi na umówione spotkanie, po wypiciu kawy (kawa była na przydział i była oczywiście rarytasem), ale ja miałam ze sobą aromatyczną paczkę, gdyż zawsze kupowaliśmy w PEWEX-ie kilka paczek, aby mieć „na wszelki wypadek”. Podczas załatwiania spraw posiadanie kawy i wręczenie jej sekretarce zawsze otwierało nam drzwi szerzej i serdeczniej. Po kawie można było przejść ad rem. W krótkich żołnierskich słowach wyjaśniłam, jakie mamy problemy z oknami na hali „Mery” i poprosiłam dyrekcje, aby nam pomogła rozwiązać problem z uzyskaniem materiału na ich zasłonięcie. Okazało się, że jest brązowa flanela gruba i nieprzezroczysta rodzaj materiału nazwanego „baja”, na którą dzisiaj bym nawet nie spojrzała, jednak w roku 1981 lub 1982 już dokładnie nie pamiętam była pięknym, miękkim grubym materiałem, z którego można było uszyć zasłony. Cóż z tego materiał mogłam nabyć w ilości reglamentowanej niestety, czyli dwie ściany okien trójkątnych mogły być zasłonięte, ale to było wszystko, co wielka wytwórnia materiałów w Łodzi posiadała. Nie było szans na więcej. Trudno, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma, te słowa pochodziły z jakiejś przedwojennej piosenki, ale ponieważ były życiowe, często się do nich odwoływałam. Postanowiłam dokonać zakupu od ręki. Hi hi hi. Od ręki! Nie można od ręki, usłyszałam słowa dyrekcji. Znaczy jak nie można, noooooo, trzeba złożyć zamówienie, na takie dictum to ja byłam przygotowana, zamówienie miałam napisane na druku firmowym, w czterech egzemplarzach, opieczętowane pieczątkami firmowymi, sekretarza, czyli moją, głównego księgowego z podpisem in blanco oraz pieczątką okrągłą tak zwana bankową, bez której Bank nie respektował naszych przelewów lub czeków. Należało tylko wstawić ilość metrów. Dyrekcja miała oczy okrągłe ze zdziwienia, że jakaś sekretarz z jakiegoś marnego związku wozi ze sobą biuro. A jak inaczej? Magazynier zmierzył posiadana ilość towaru, wpisaliśmy do zamówienia i ustaliliśmy sposób dostarczenia materiału do Warszawy. Ja nawet byłam chętna zabrać ten towar ze sobą, ale dyrekcja poinformowała mnie, że te bele będę ważyły ponad tonę. Tonę? Hm, to może jednak waszym transportem towarzyszu Dyrektorze, bo ja nie mam samochodu a zresztą słaba kobietka ze mnie i nie dam rady tego zapakować. No tak. Ustaliliśmy resztę szczegółów w tym również i ten, że firma nie ma szwaczek i nie może obszyć nam zasłon, wiec musimy sami sobie tę sprawą załatwić. No, ale mając materiał łatwiej jest znaleźć krawcową. Żona jednego z naszych sędziów, Zdzisława Zawadzkiego pracowała w spółdzielni krawieckiej „Wspólna Sprawa”. Telefon do Zdzisława, jego żony, jej przełożonego wyjaśniający całą sprawę konieczności obszycia zasłon na halę Mery, przekonanie, że takie zlecenie to czysty biznes dla Spółdzielni, bo skoro nie ma materiałów na rynku polskim, ( ale za to istniało Ministerstwo Gospodarki Materiałowej przy ul. Wspólnej i ilekroć dzwoniłam do mojej przyjaciółki Baśki, magister inżynier architekt i pani telefonistka z centrali tegoż ministerstwa zgłaszała się pełną nazwą: Ministerstwo Gospodarki Materiałowej, zawsze cisnęło mi się na usta pytanie, po co istnieje takie ministerstwo skoro nie ma na rynku nijakich materiałów, nie tylko, że budowlanych, ale i materiałowych!!!) to dla Spółdzielni zlecenie prostego obszycia brytów jakimkolwiek materiałem i umieszczenie w nim stosownych kółek do zawieszenia tej materii na oknach jest interesem, bo my zapłacimy, Spółdzielnia wykona miesięczny plan i wszyscy będą zadowoleni. Kierownik lubił sport, i Rodzinę Zawadzkich, więc łatwo dał się namówić. Jakiś czas później dostałam telefon od pana kierownika badmintona z zapytaniem, co ma zrobić, bo pod ich Spółdzielnią stoi samochód ciężarowy z belami materiały a on nie wie, co i jak. A ja na to spokojnie, to jest materiał na te zasłony do okien na Hali Mery, o których rozmawialiśmy. Coooooooo? Wyrwało się kierownikowi, tyle? Tak, tyle, przecież ja panu podałam szerokość i wysokość zasłon oraz ilość brytów, z których ma się składać jedna zasłona. No tak…, ale… Panie kierowniku, ja ten materiał znalazłam w Łodzi, pan jesteś szefem Spółdzielni, ja musze mieć zasłony, pan wykonany plan, my będziemy mieli uszyte zasłony zresztą nie dla Polskiego Związku Badmintona tylko dla Hali Mera, więc się dogadajmy. Ale tego jest tyle. Panie kierowniku, to nie jest materiał na moja suknię ślubną, on jest tylko na zasłony, w kolorze brudno brązowym, połóżcie go do waszego największego magazynu i będziecie szyli po kolei, bryt po brycie. Cisza, muszę się zastanowić, dobrze bardzo proszę, to ja mam zadzwonić, czy pan zadzwoni? Zadzwonię, och jak miło, serdecznie panu dziękuję, pan to jest taki życzliwy człowiek dla tego badmintona.  Łup, usłyszałam odkładaną słuchawkę.  Zadzwonił za godzinę i poinformował mnie, że wszyscy pracownicy spółdzielni nosili te bele, i że oni to obszyją, ale ja muszę znaleźć materiał do obszycia tych zasłon. Następnego dnia pojechałam do pana kierownika, wzięłam kawę, plan okien Hali Mera wyliczony i wyrysowany przez Andrzeja Szalewicza i Julka Krzewińskiego i z uśmiechem na ustach wkroczyłam do sekretariatu. Pani otrzymał czekoladki i nieśmiertelną kawę, ja zostałam poproszona do gabinetu, gdzie czekał na mnie pan Kierownik. Spotkanie przebiegło w miłej atmosferze, dogadaliśmy się, że skoro ja nie mam materiału do obszycia zasłon a pan kierownik ma jakąś ceratę lub też materiał skóropodobny, to oni zużyją ten materiał, obszyją zasłony wykonają metalowe uchwyty tak żeby można było zasłony powiesić. Tutaj należy się jedno drobne wyjaśnienie. Okna na Hali Mera nie były znormalizowanymi oknami. Ich wysokość kształtowała się od dwóch do dziewięciu metrów wysokości o długości około dwudziestu pięciu metrów. Jedno okno miało szerokość około 90 – 100 cm. Szycie zasłon musiało być dostosowane do szerokości pojedynczego okna i jego wysokości. Nie powiem, aby praca ta była łatwa. Wymagała pomysłowości a także uruchomienia wyobraźni. Tej nam nie brakowało! Okna trójkątne miały już swoje zasłony, zaś pozostałe okna przez pierwsze lata były zasłaniane zwykłą folią ogrodniczą w kolorze czarnym, zdobywaną poprzez nasze znajomości w warszawskim Pegeerze Mysiadło.

Czy wiecie, że tak bardzo polubiliśmy się z panem Kierownikiem, że z Jego inicjatywy Wspólna Sprawa uszyła dla naszych sędziów pierwsze garnitury sędziowskie, granatową marynarkę i szare spodnie a dla pań granatową marynarkę i szarą spódnicę. Zresztą w tym właśnie stroju jestem sfotografowana na zdjęciu z małą Magda Ozga. Materiał jak zwykle był załatwiany po znajomości, ale tu tym razem należą się słowa podziękowania dla Pana Kierownika Wspólnej Sprawy, bo to przecież była wspólna sprawa, nas badmintonistów i „Wspólnej Sprawy”. Przez wiele lat koledzy z innych związków sportowych zwracali uwagę na elegancki ubiór naszych sędziów i organizatorów z podziwem pytając jak wy to załatwiliście, garnitury dla sędziów, w dzisiejszych czasach. Tak załatwiliśmy, tylko za te garnitury płacili zainteresowani, nikt nikomu nic nie dawał, a garnitury używane były przez nas chyba przez kolejne dwadzieścia lat.

Cdn.

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.