Na podstawie książki Melchiora Wańkowicza „Od Stołpców po Kair” (Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1971 r., wydanie drugie, strony 277 – 284) oraz książki tego samego autora „Droga do Urzędowa” (Wydawnictwo Polonia , Warszawa 1989 r., Rozdział V, strony 93- 97), a także opowiadania uczestnika, sąsiada Szalewiczów, który znalazł się wśród skazanych na śmierć:
Był drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Godzina policyjna obowiązywała o dwudziestej. Nagle w oddali padły trzy strzały rewolwerowe. Noc mroźna, około trzydziestu stopni mrozu. W Aninie trwa obława. Ludzi z ulicy patrole zabierają na wartownie, uprzednio ich obszukawszy. W małej wartowni jest coraz ciaśniej, gdyż ciągle przybywa mężczyzn. Żołnierze wyprowadzają wszystkich na podwórze i każą stać z podniesionymi rękami. Męka – te ręce w górze. W końcu mogą je trzymać założone na karku.Po dwóch godzinach, wzywają po kilka osób, spisują personalia i puszczają do domu! Matka i żona informują o obławie w Aninie, gdyż w kawiarni zastrzelono dwóch żołnierzy niemieckich. Idą spać. Po godzinie słychać tupot ciężkich buciorów na ganku. Stuk kolby do drzwi, wchodzi czterech żołnierzy z rewolwerami w rękach. – Czy pan jest Polakiem? Tak.– W wojnie udział brał? – Tak w 1920, w polsko-bolszewickiej.Dowódca patrolu wyprowadza z drugiej połowy willi Szalewicza. Wypchnięci z domu brną obaj w śniegu. Przed budynkiem komendy młodziutki chłopak o dziewczęcej twarzy pyta głosem cieniutkim, chyba jeszcze przed mutacją: – Haben sie einen Rjevolvjer? Na placu stoi już kilka osób, po prawej stronie Szalewicz, po lewej urzędnik starostwa. Znają się, ale nie dają tego po sobie poznać. Stoją na mrozie i tupią, Niemcy kopią tupiących. Głowa starego Szalewicza trzęsie się. Przez siatkę widać jak prowadzą coraz to nowych wyłapanych. Wśród mężczyzn jest woźny województwa oraz lekarz weterynarii, za którym przybiegł jego pies. Nie dawał się odpędzić. Znowu sięgnięto do trzęsącej się głowy Szalewicza. Skowyt kopanego psa, razy rozdawane przez Niemców, śnieg, mróz, noc i otępienie bitych ludzi.
O trzeciej nad ranem z gmachu komendy wyszli trzej oficerowie gestapo. Wyczytali z listy urzędnika starostwa, dyrektora fabryki, właściciela willi, Szalewicza i jego sąsiada (jeden tylko Szalewicz stojący wśród nich był w starej zniszczonej jesionce, pozostali mieli dostatnie futra). Po kolei wzywano ich na komendę. Wracali natychmiast, notowano ich nazwiska, rok, miejsce urodzenia i kazano wyjść. Cztery tradycyjne pytania przed egzekucją. Czterech kazano odprowadzić do domu. Myślą, że to egzekucja, odchodzą do domów, żołnierze każą iść, szybko – pewnie teraz będą strzelali, myśli każdy z nich. Koło jednego domu stoi wartownik, hanowerczyk, starszego rocznika. – Puścili pana? Prędko, prędko do domu. – powiedział z ulgą w głosie. Niektórzy mieszkańcy wiedząc co się dzieje i przeczuwając nieszczęście, biegli od domu do domu uprzedzając, aby mężczyźni uciekali w las. Jedna kobieta ze strachu nie chciała otworzyć stukającemu i właśnie jej później zabrano syna. Usłyszawszy ruch na werandzie, przybiegła pani Szalewiczowa. – Gdzie Stasio? Powinien za chwilę tu być. Jednak Szalewicz nie wracał. Około piątej nad ranem usłyszano silną salwę kilku karabinów maszynowych. Po salwie krótkie strzały pojedyncze. – Zabijają! Krzyczała spazmatycznie Szalewiczowa. Salwy powtarzały się co pewien odstęp czasu. O szóstej koniec godziny policyjnej. Pani Szalewiczowa biegnie w stronę, gdzie strzelano. Szarzeje. Na drodze ukazuje się biegnący cień. To Szalewiczowa: – Zamordowali Stasia! Znalazła jego trupa z wywalonym okiem i częścią mózgu. Przybiegła córka Szalewiczów, nauczycielka gimnazjum Władysławy Lange przy ul. Senatorskiej 6, prywatnej szkoły żeńskiej. Wykładała historię, przedmiot zakazany przez hitlerowskie władze okupacyjne. Niemcy zgromadzili na placu dwustu mężczyzn, po 100 za jednego zabitego żołnierza. Kobiety biorą sanki dziecinne i idą po ciało Szalewicza. Z okien domów widać jak wiele kobiet idzie z sankami w tamtą stronę. Wkrótce potem dwie kobiety, Szalewiczowa wraz córką wloką ciało męża na śmiesznie małych sankach. Ciało nie może się zmieścić , więc Salewiczowa trzyma nogi uniesione wysoko, a córka ciągnie. Ludzie biegają i wołają, aby uciekać, podczas gdy kobiety krzątają się przy zabitych. Męska ludność ucieka.
Wypuszczony przez Niemców sąsiad Szalewiczów postanawia wyjechać do Warszawy. Na dworcu pokazują mu kobietę, której zabito męża i syna, studenta politechniki. Innej matce zabito czterech synów. Nad jedną się „zlitowali” – spytali, którego z dwóch mają wziąć. Wybrali sami. Sąsiad w drodze spotkał dwóch braci z ostatnich dziesiątek już nierozstrzelanych. Opowiedzieli mu przebieg egzekucji. Skazańcom kazano iść w stronę plantu, przeszli tunelem aż na pole, gdzie stały karabiny maszynowe. Wydzielono dwudziestkę, kazano klęknąć i modlić się. Z dwu stron błysnęły reflektory ciężarówek i padła salwa. Potem dobijano. Przy ostatnich oszczędzonych ktoś powiedział: – Pan pułkownik daruje wam życie pod warunkiem pogrzebania zabitych. Niemcy odjechali. Z gromady trupów poderwał się nagle jakiś chłopak i jak oszalały pomknął w las. Potem wstał, chwiejąc się na nogach fryzjer i obłędnie pytał: – Proszę państwa, co ja mam robić, co ja mam robić? Miał w dwu miejscach przestrzelone plecy. Przy ciele weterynarza leżał zabity pies.
Pogrzebano zabitych równymi rzędami i postawiono na nich krzyże. Jest krzyży sto siedem, a na nich nazwiska i daty urodzenia – od czternastu do siedemdziesięciu sześciu lat.
Ci, których kochamy nigdy nas nie opuszczają.
Opracowanie
Jadwiga
28 grudnia 2009 - 18:36
Kochana Jadziu!
Dziś rocznica tej masakry. Nad Aninem wstał taki cichy, spokojny z rumieńczykami na niebie, ale jednak zapłakany dzień. Jak nie płakać czytając relacje na Twoim bloogu. Drży serce, gdy słyszę i widzę gdzieś w nim Tamten dzień – Naszych Obywateli – te ich ręce w górze, na karku, to otępienie pojmanych, trzęsącą się głowę, te salwy śmierci, lament rodzin, płacz psa, te dwie kobiety z sankami, a na nich TEN Najdroższy, a rozstrzelany. Zapłakaliśmy z Sergiuszem nad Twym wpisem. Dziś taki niby spokojny dzień, ale na świecie tyle przemocy i zachłanności.
Wczoraj ktoś zabrał, tak pielęgnowane przez nas Betlejemskie Światło (bez lampionu), przyniesione w Wigilię przez Harcerzy i postawione jak co roku przy Janowym Kamieniu (ks. Twardowskiego). Pilnowaliśmy go nie dając mu zgasnąć. Anińscy świąteczni spacerowicze mimo niepogody także licznie zatrzymywali się przy nim. Najpierw zasmuciło nas to
bardzo. Dziś myślę, że komuś To JEZUSOWE ŚWIATŁO było tak bardzo potrzebne, że zabrał je – jednak nie ukradł, bo zostawił lampion. Z koniecznej potrzeby serca, które wraca być może z dalekiej, zawiłej drogi.
Nam wszystkim życzę tylko dobrych dróg. Trzeba nam ludzkiej przyjaźni, to dobrze że w sercach czujemy ją do siebie Jadziu!
Żal mi, że chyba sama nie dojadę do kościoła na uroczystości – chora noga, a moi są dziś poza Aninem. Najserdeczniej całuje Cię i całą Twoją Rodzinę.
Aldona
28 grudnia 2009 - 18:41
Kochana,
Na uroczystościach był Andrzej, ja jeszcze nie, bo choroba mamy tak mi dała do wiwatu, a sama jestem po operacji więc i chodzić mi trudno, nie mówiąc o kilkugodzinnym staniu, że te trzy dni po Wigilii, która była oczywiście u mnie, musiałam odetchnąć.
Gotuję mamie codziennie, opiekuję się ojcem, chodzę i wracam, podaję, i tak na okrągło, wiesz sama, przecież opiekowałaś się swoją Mamą i księdzem Janem Twardowskim i tylko jeszcze mam siłę na spacer prawie nocny, bo przecież musze chodzić, aby rozruszać tę moja obolałą jeszcze nogę. Zbieram siły na nowy rok aby znów ruszyć z całym bagażem rodziny, życia i opieki nad
wnukami.
Piszę nocami, bo wtedy jestem skupiona i lepiej rozumiem to, co piszę. Jeżeli te wpisy ktoś czyta, to wspaniale, bo tyle historii rodzinnych jest w nas, a przecież ich przekazanie to nasze powołanie. Nie umiem pisać tak pięknie jak Ty, ale jeżeli można pisać sercem, to właśnie tak to robię. Mam nadzieję, że więcej osób w Aninie będzie mogło dzięki Tobie zajrzeć na mój blog i zaduma się nad historiami rodzinnymi.
Serdecznie Ciebie pozdrawiam i Sergiusza także. Tacy Ludzie jak Ty i Tobie podobni są nam skromnym osobom potrzebni. Jeżeli będziesz chciała podzielić się swoimi wierszami na moim bloogu, to bardzo proszę.
Serdeczne pozdrowienia
Twoja Jadwiga
27 grudnia 2017 - 18:29
Obyśmy nigdy nie opuszczali tych,których kochamy…
Niezwykle przykre wspomnienia tych strasznych czasów…