Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

„Pochody donikąd”

Autor: Jadwiga. 46 komentarzy.

W latach mojej wczesnej młodości wydarzeniem na skalę roku był udział w pochodzie pierwszomajowym. Od połowy kwietnia w domu trwały przygotowania, a to sprawdzanie czy mamy odpowiednie buty, a to sprawdzano, czy odświętna sukieneczka jeszcze pasuje, a sandałki czy dobre, najczęściej okazywało się, że sukieneczka jest niestety przykrótka a z sandałek wystają nam paluchy, jako żywo, no i tak się absolutnie nie da iść. I ten sam problem pojawiał się w przypadku butów mojego młodszego brata, który w żaden sposób nie mógł wcisnąć dobrej jeszcze trzy miesiące temu pary. Teraz następowało to, co najgorsze.

Przewodnia Siła w naszej rodzinie – mama – zabierała nas na upiorną wędrówkę po sklepach. Mierzyliśmy ileś par butów, buciorów, bucisków, zanim usłyszeliśmy stanowczy głos: tak, te właśnie weźmiemy. „ Te” nie zawsze najładniejsze, ale na pewno mocne ( tak „na oko” wyglądały) były pięknie pakowane w gazety. Tylko po przyjściu do domu czasami okazywało się, że już są za małe, a przecież w sklepie były dobre! Powrót do sklepu, krzyki, że nie te buty nam zapakowano, bo tamte były absolutnie dobre, i nareszcie spoceni, zmęczeni krzykami i mierzeniem okropnych buciorów wracaliśmy do domu. Ufffffffff!

Wyszykowani w nowe buty i skarpetki, ja, prawie siedmioletnia dama, dodatkowo w nową krótką sukienkę, a moi „panowie” lat 4: brat Zbyszek i jego najserdeczniejszy przyjaciel Stefanek, w krótkie spodenki i nowe sweterki wydziergane nocami przez mamę, z włosami wymytymi na tę okazję i spłukanymi octem (dla nadania im miękkości), z własnoręcznie zrobionymi w przedszkolu chorągiewkami, o 8 rano wychodziliśmy przy dźwiękach orkiestry dętej MZK z Woli na sławetny pochód.

Oczywiście, nasze pochody można nazwać oglądaniem pochodu i zwracaniem uwagi na te piękne biało-czerwone flagi, które gdzieniegdzie sprzedawano na skrzyżowaniach ulic. Wszystkie inne szturmówki i flagi, dźwigali pracownicy różnych fabryk, zakładów pracy czy ministerstw, były im dostarczane przez te zakłady, ale o tym dowiedziałam się już znacznie później.

Nasz pochód zaczynał się na pl. Dzierżyńskiego, dzisiaj to pl. Bankowy, i kończył po przejściu przed główną trybuną znajdująca się pod darem narodu ZSRR dla narodu polskiego – Pałacem Kultury im. Józefa Stalina. Wystrojona w nowa sukienkę, warkocze długie  do pasa, miałam przewiązane czerwonymi kokardami lub białą i czerwoną, a na czubku głowy była przypięta ogromna kokarda „motyl” widoczna chyba z kilku kilometrów. Sprawa najważniejsza polegała na tym, że ta kokarda stercząca na czubku głowy za żadne pieniądze nie mogła się przekrzywić, a tym bardziej przewrócić.

Cały czas była kontrolowana przez ojca i wyśmiewających się ze mnie Zbyszka i Stefana. Moi mali przyjaciele, siedząc na barkach swych ojców przed główną trybuną krzyczeli to, co wszyscy, jednak im wychodziło to znacznie lepiej, ponieważ wszyscy krzyczeli: „Hurra Bierut”, tylko oni wtedy jeszcze nie mówili rrrrrrrr, i wychodziło to mniej więcej tak „Huuuuuuuja Biejuuuuut, Huuuuuuuujjjjjjja Biejuuuuut…”.

Nie wiedziałam, dlaczego ojciec Stefanka i nasz ojciec tak szybko zmykali sprzed trybuny głównej, na której stali jacyś „mili” panowie i kiwali do nas rękami… A my, zafascynowani swoimi chorągiewkami i perspektywą zakupu waty cukrowej po tak pięknym przemarszu z solennymi okrzykami, od których bolało nas gardło, darliśmy się jak najęci, huuuuuurrrrrrrrra Bierrrrrrrrut!

Tylko Franek i mój ojciec byli bardzo speszeni. Dlaczego? Wtedy tego naprawdę nie wiedziałam. Takie pochody pamiętam, bo były one dla nas wielką radością i zabawą, dopiero wiele lat później mój kochany tato wytłumaczył mi dokładnie, jak to naprawdę wtedy było, no i nie powiem, trochę to wyglądało inaczej niż nasze dziecięce wspomnienia. Po pochodzie wszyscy zaczynali nerwowo szukać miejsc, w których sprzedawano różne dobre produkty, takie jak pyszna kiełbasa, pachnąca już z wielkiej odległości oraz szynka! Jakieś pierniki, watę cukrową, piwo, a może nawet i alkohol? Tego nie wiem. Pamiętam bigos i grochówkę na MDM- ie., które chyba sprzedawali żołnierze z takich ogromnych (wtedy tak to widziałam) kotłów. I do tego dodawano czarny chleb, dla mnie ten właśnie chleb był najpyszniejszy.

Po tak trudnym dniu wracaliśmy spacerkiem do domu, gdzie nasza Siła Przewodnia czekała z obiadem, ale kto by tam jadł jakiś rosół, skoro my jedliśmy takie pyszności, grochówkę, bigos i do tego taki najlepszy na świecie chleb, którego mama nigdy nam nie kupowała, zupełnie nie wiem, dlaczego?

Takie wspomnienia z najdawniejszych pochodów pierwszomajowych pozostały mi w pamięci. Ale były to lata 50.-60. W liceum pochód był obowiązkowy i nie było żadnego wytłumaczenia, ani nie obowiązywało żadne zwolnienie. Obowiązek uczniowski, koniec kropka. Ostatni raz na pochodzie byłam w 1964 roku, w okresie naszych matur. Nawet dostałam jakąś flagę i musiałam z nią maszerować. Po zdaniu matury nigdy więcej nie byłam na pochodzie pierwszomajowym. Studiowałam na AWF i w każdą sobotę i niedzielę odbywały się gdzieś w Polsce jakieś zawody, a że byłam związana z judo jako sędzina, to właśnie judo było moim excuse.  A inni? Jak wspominali swoje pochody donikąd?

Oto wspomnienia Mego starszego Przyjaciela pana Zbigniewa Adrjańskiego, który tamte czasy opisał w książce pod tytułem „Pochody donikąd”:

Maszerujemy w pochodzie

(wspomnienie)

„…Pieśni pierwszomajowe nadawano długo przed pochodem, czasem w wigilię 1 Maja, w czasie której organizowano uroczystą akademię, i później, już przed samym pochodem, z rozwieszonych w mieście głośników, potężnych gigantofonów czy domowych skrzynek radiowych, podłączonych do radiowęzła.

Te domowe skrzynki, nazywane „kołchoźnikami”, robiły tzw. pierwszomajową atmosferę. Wzywały „stań razem z nami, dotrzymaj kroku”. Zapewniały, że „ani góry wysokie, ani morza szerokie nie wstrzymają pochodu przyjaźni”. Krzyczały: „Tara-bam, tara-bam- wróg nie wydrze pieśni nam”. Przyjemnie było nawet posłuchać, jak taki mały domowy kołchoźnik pracuje! W zwykłe dni kołchoźniki nie szczędziły nam agitacji i propagandy (złośliwcy twierdzili, że jest w nich podsłuch!). Ale w majowe święto ta mała szara skrzynka była tak rewolucyjnie zapieniona, że aż dygotała od okrzyków, pieśni i haseł – niczym gotujący się imbryk…

W akademiku przy placu Narutowicza, gdzie „waletowałem” przez kilka tygodni, nadaremnie poszukujący mieszkania studenci zakładali się ze sobą: spadnie kołchoźnik ze ściany czy nie spadnie? Właśnie na placu Czerwonym w Moskwie ruszyła defilada, poprzedzająca pierwszomajowy pochód. Rozbrzmiewało głośne „urrrra”- i kołchoźnik spadł ze ściany rozbijając się w drzazgi!

Jeszcze gorzej było na ulicach Warszawy. Straszliwie ryczały ogromnej mocy gigantofony. Pochód niby to maszerował z pieśnią na ustach, ale było to udawanie, bo śpiewać nie można było! Śpiewanie w ogóle nie miało sensu, ponieważ wszystko i wszystkich zagłuszały gigantofony! Co sprytniejsi lub gorliwsi poruszali zatem ustami jak wyłowione z wody karpie, udając, że śpiewają, dziś to nazywamy podkładaniem głosu, czyli tzw. playbackiem, wówczas nie znaliśmy tego określenia.

Były to zaledwie początki telewizji. Przebieg pochodu transmitowany był głównie w Radiu Polskim i przez radiowęzły. Nawet, jeśli ktoś chciał przekrzyczeć wszystkich dookoła i śpiewać rewolucyjne pieśni – nie mógł, bo im bliżej trybuny honorowej podchodził pochód – tym głośniej wrzeszczał spiker. Albo nawet cały sztab pierwszomajowych spikerów, znanych aktorów, z którymi konkurować nie było sposobu. Siedzieli oni gdzieś wysoko, na specjalnie zbudowanym rusztowaniu (nosiło ono nazwę studia pierwszomajowego) i wznosili różne okrzyki, informując przy tym, kto idzie w pochodzie. Ile procent normy wykonał…, czym się zasłużył dla socjalistycznej ojczyzny. Czytano także rozmaite zobowiązania, meldunki i telegramy, recytowano wiersze rewolucyjnych poetów. Nad przebiegiem pochodu czuwały oczywiście różne sztaby, komitety, służby i organy bezpieczeństwa. Były specjalne kordony, strefy ochronne, straże i zabezpieczenia.

Wszystko starannie planowano! Okrzyki, kwiaty i wiwaty. Hasła, transparenty i portrety przywódców. Kolory i odcienie majowego święta, czy bardzo czerwone, rewolucyjne czy biało-czerwone? A może lekko „zaczerwienione”? Ustalano nawet, komu dać na trybunie honorowej wielki bukiet, a komu skromne goździki. Komu podać dziecko do uścisków, całowania.

Mój znajomy, który pracował w Biurze Ochrony Rządu, twierdził, że dzieci podawane do uścisków i ucałowania przez przywódców partii były wcześniej starannie myte i dezynfekowane. Wszelka improwizacja mogła się źle skończyć. Kiedyś mój kolega z roku, gorliwy zetempowiec, wyczekał na jakąś sekundę ciszy i na widok kukły amerykańskiego prezydenta, którą niesiono w pochodzie, wrzasnął: „Precz z Trumanem!”. Szef klakierów miał w tym samym czasie i w tej samej sekundzie zapisany okrzyk „Niech żyje” – na cześć jakiegoś przywódcy. Wrzasnął, więc swoja kwestię i wyszło „Niech żyje Truman!”. Ale na tym nie koniec, bo ktoś poinformował stojącego obok Bieruta ministra Bermana, że krzyknięto „Precz z Bermanem”. Rzeczywiście mój kolega trochę seplenił i można było pomyśleć, ze chodzi o Bermana, a nie o Trumana. Za rogiem trybuny honorowej czekał na nas kordon smutnych panów w jednakowych płaszczach z gabardyny, które fasowali tajniacy. Inni studenci tańczyli na Mariensztacie ze swoimi dziewczynami murarskie poleczki i walczyki, kupowali w ciężarówkach „Społem” specjalnie przygotowane na ten dzień parówki i cytryny, a my musieliśmy się tłumaczyć na Cyryla i Metodego, czy nasz kolega krzyknął „Precz z Bermanem”, czy „Precz z Trumanem”? I dlaczego w ogóle krzyczał nieproszony?. Nawet, jeżeli to robił z rewolucyjnych pobudek…”

Takie to były te nasze „Pochody Donikąd”, pochody pierwszomajowe moje i brata oraz jego przyjaciela, a także pana Zbyszka Adrjańskiego i jego kolegów studentów.

 

Pozdrawiam serdecznie z okazji 1 Maja

Wasza Jadwiga

 

 

Ogród w kwietniu

Autor: Jadwiga. 60 komentarzy.

Słońce zaświeciło nam i oby na dłużej! W ogrodzie zaczynają kwitnąć tulipany, a także posadzone w

donicach hiacynty. Zapach kwiatów przyciąga rzesze pszczół.

Aby nie zanudzać postanowiłam pokazać kilka zdjęć wykonanych na poczatku kwietnia oraz dla porównania  z dzisiejszego poranka.

Udało mi sie sfotografować (niezbyt wyraźnie niestety) sroczkę na płocie, a może jest to zapowiedź gości w domu? Kto wie? Może powrót Taty ze szpitala?

 

 

 

 

Podstawowe prace ogrodowe zrobione były w marcu, teraz czekamy na wyniki naszych wysiłków. Wczoraj zakupiłam granulowany  nawóz ogrodowy „kurzak”, którym podsypałam kwitnące kwiaty oraz krzaki bzu czyli lilaki, tawuły, i drzewa  magnolii.

 

 

 

 

Porcję nawozu kurzego otrzymała również jedyna czereśnia i wisienka. Oba drzewka rosną dla potrzeb ptaków, które przylatują gromadnie w maju na poranną porcję witamin.

Dzisiejszy poranek jest tak piękny i obiecuje nam pogodę może na dłużej, może majówka będzie sprzyjała wyjazdom, a może uda nam się otworzyć sezon spotkań rodzinno- przyjacielskich. Ostatnie kaprysy pogody nie sprzyjały spotkaniom  na tarasie. Trudna sytuacja domowa, pobyt ojca w szpitalu też nie nastrajał do biesiadowania. Tym niemniej wciąż jestem dobrej myśli, wciąż mam nadzieję, że zainfekowany pęcherz w wyniku cewnikowania zostanie wyleczony i Ojciec niedługo wróci do domu, o czym marzy, a każdy mój przyjazd do szpitala kwituje jednym pytaniem: „Jakie masz plany? kiedy do domu…?” Mój ukochany staruszku, jakie ja mam plany? ja .. ja chciałabym już Ciebie mieć w domu, ale niedoleczony szybko z powrotem  wróciłbyś do szpitala. Musisz poczekać. Wtedy oczy zachodzą mu łzami, a ja z całych sił staram się ich nie widzieć. Wiem jakie myśli krążą mu po głowie. Wczoraj u pra -dziadka była z wizytą najstarsza pra- wnuczka. Rozmowa toczyła się w miłej atmosferze a pradziadek ochoczo rozmawiał. Prawdziwą radość zgotowała mu wiadomość, że Jego wnuczka urodziła synka Szymona. Ze łzami w oczach i radością oglądał przesłane zdjęcie kolejnego pra- wnuka w rodzinie. Tym większa radość, że młodą matką jest moja bratanica. Gratulacje dla mamuśki i najmłodszego członka rodziny. Zresztą w lutym synowa urodziła nam wnuka Aleksandra Michała,co sprawiło nam uzasadniona radość,  tak więc nasza rodzina powiększyła się co nas niezmiernie cieszy. Tu pokazuję ogród w porannym słoneczku przybrany kropelkami rosy.

 

 

 

 

oraz ten sam ogród dwa tygodnie później

 

 

 

Życzę wszystkim miłego dnia, pięknej pogody i dobrego nastroju, sama zaś jadę do szpitala, „mój staruszek” pewnie sie niecierpliwi.

Nie, proszę się nie martwić, nie jest sam, jest z nim moja imienniczka ciocia Jadzia, która od kilku tygodni opiekuje się Ojcem, gdyż tylko w ten sposób mogłam mu pomóc aby nie był sam w szpitalu, aby miał względny komfort podczas swojego niezbędnego leczenia szpitalnego. W tym samym czasie ja mogę wykonywać wszystkie moje obowiązki.

Pozdrawiam

Wasza Jadwiga

Mistrzowska robota …

Autor: Jadwiga. 42 komentarze.

Cz. 8 –

Żarówki na Hali Mery

 

Wspomnienia dotyczące organizacji międzynarodowych mistrzostw Polski w badmintonie publikuję od 25 stycznia tego roku. Opisałam wiele zdarzeń z tamtych lat, które dotyczyły stanu wojennego, komitetu organizacyjnego, organizacji sportu polskiego, hali Mera, zasłon, hoteli i patrona pana Zbigniewa Lippe.  Dzisiaj powracam do wspomnień, gdyż wiem, że są one chętnie czytane przez badmintonistów i tych starszych, którzy wtedy brali udział w naszych zmaganiach wynoszenia badmintona na wyższy poziom organizacyjny i sportowy i tych młodszych pokoleń badmintona. Bez dobrej organizacji system szkolenia nie istnieje. Wiedzą o tym teoretycy sportu, trenerzy a przede wszystkim zawodnicy. Słaby organizacyjnie związek, to brak informacji, wymiany myśli szkoleniowej, brak codziennej „burzy mózgów”, brak kontaktu z zawodnikami, brak czasu na wysłuchanie bolączek zawodników i trenerów, brak kontaktu z terenem, a przede wszystkim brak permanentnego kontaktu z prasą radiem i telewizją. To również brak kreowania pozytywnej wizji i atmosfery wokół ukochanej dyscypliny. Cóż z tego, że wszyscy cicho jak myszki pracujemy,jeżeli nikt o tym nie wie. Nikt… Współpraca z mediami polegała na informowaniu ich, na zapraszaniu do związku na spotykaniu się na niwie prywatnej, tak by nasi zaprzyjaźnieni ( można powiedzieć, że wtedy mieliśmy samych zaprzyjaźnionych dziennikarzy) będą wiedzieli o aktualnej pracy nas wszystkich: zawodników, trenerów i działaczy, tych, którzy swój wolny czas a nierzadko własne pieniądze wykładali na różne przedsięwzięcia w tym spotkania z prasą. Tak było w przypadku Ryśka Lachmana, który wtedy pracował, jako wice prezes ds. propagandy, ale też, jako rzecznik prasowy związku (używając dzisiejszego słownictwa). Tylko On wie ile pieniędzy wydawał na spotkania w kawiarniach (nawet mnie nigdy się do tego nie przyznał, pomimo wielkiej naszej przyjaźni). Rysiek kreował wizerunek związku a my wpisywaliśmy się weń, inaczej mówiąc,  to co robiliśmy, nasze wysiłki Rysiek umiejętnie sprzedawał prasie, informując ich nie tylko o sukcesach, ale też prawdziwych kłopotach.

Jednym z naszych największych „kłopotów” była Hala Mera. Jak już wiemy Warszawa lat osiemdziesiątych nie posiadała hali ani COS Torwar, ani Hali Arena na Ursynowie, ani żadnej innej hali, która nadawałaby się na zorganizowanie zawodów typu „International Championships”. Co to takiego te międzynarodowe mistrzostwa?  To był cykl imprez Europejskiej Unii Badmintona wchodzących w serię turniejów a raczej mistrzostw międzynarodowych poszczególnych państw na terenie Europy. Po utworzeniu Polskiego Związku Badmintona bardzo chcieliśmy zostać włączeni do grona państw organizujących te zawody. Niestety, musieliśmy spełnić wiele wymagań nałożonych na organizatorów, do tego potrzebna była przede wszystkich dobra hala, która spełniała nałożone wymogi. Poszukiwania nasze poszły w kierunku Mery, gdyż była nie tylko nowa, ale jak na owe czasy nowoczesna, niedawno zbudowana, a dodatkowym walorem był hotel położony kilka minut spacerem od tej hali.  Ryszard Zieliński –kierownik i dusza obiektu oraz jego pracownica pani Hanna to był tandem, który należało przekonać, aby badminton mógł cztery dni w roku czarować swoim pięknem sympatyków z Warszawy i nie tylko.

Ryszarda  znałam z Hali Gwardii, czyli popularnej Hali Mirowskiej, gdzie znacznie wcześniej organizowałam „Turniej o Szablę Wołodyjowskiego”.  Umówiliśmy się na spotkanie i wytoczyliśmy wszystkie „armaty” przekonując, dlaczego warto udostępnić Merę badmintonowi. Rysiek, miły człowiek otwarty na sport miał swoich przełożonych. Rozumiejąc nasze potrzeby, rozumiejąc i kochając sport chciał nam pomóc, jednak wszystko zależało od jego przełożonych. My jednak wierzyliśmy w naszą „łagodną siłę perswazji” oraz moc sprawczą Ryśka. Postanowiliśmy jednak dać mu oręż, który przedstawiony zarządowi Hali Gwardii przeważył argumenty na naszą korzyść.

Wizytując obiekt hali stwierdziliśmy, że hala jest prawie w ogóle nieoświetlona, te dziesięć czy jedenaście żarówek, które się tam świeciły absolutnie nie wystarczały dla potrzeb badmintona. Wiedzieliśmy już, że Rysiek Lachman dopilnował, aby nasze mistrzostwa roku 1982 zostały wstawione w ramówkę tv (szefem redakcji sportowej TVP był Ryszard Dyja), ale też zdawaliśmy sobie sprawę, że transmisja telewizyjna to wymóg określonej ilości światła, które było niezbędne przy realizacji telewizyjnej. O ile dobrze pamiętam powiedziano nam, że aby sprostać temu zdaniu na hali musi być 2000 luksów (cokolwiek to znaczy!). Hmmm…. Ciekawe te luksy, ja o nich pojęcia nie miałam, ale po rozmowie z inżynierem Szalewiczem oświeciło mnie jak halę Mery po zamontowaniu dodatkowych żarówek. Tylko właśnie z tymi żarówkami był cholerny kłopot. Otóż w hali wybranej przez nas zamontowano oświetlenie używając lamp (żarówek) typu LH 256. Takie żarówki produkowały tylko Zakłady Urządzeń Lampowych  im. Róży Luksemburg w Warszawie przy ul. Towarowej. Ilość tych lamp, jakie zakłady produkowały były wielce limitowane coś około 200 sztuk w roku!!! Jednak dla chcącego nie ma nic trudnego. Jak już napisałam Polak potrafi wszystko!!! Prezes związku, dyrektor Zakładów Aparatury Elektronicznej ZAE POLON pan Andrzej Szalewicz otrzymał następujące zadanie: „ prezesie musisz swoimi dyrektorskimi koneksjami spotkać się z dyrekcją Zakładów Urządzeń Lampowych im. Róży Luksemburg (jak to zrobisz to już jest Twoja głowa) i musisz wykupić dla naszego związku całą produkcję lamp, jakie posiada „Róża Luksemburg”.

Andrzej uczestnicząc w spotkaniu wiedział, że nie należy z nami dyskutować, tylko ufając w naszą mądrość powiedział, dobrze temat ten postaram się załatwić.

I o to chodziło. Plan nasz był prosty. Hala Mera, ciemna i nieoświetlona nie może przez nas być wynajęta. Wynajem kosztuje i wcale nie jest to mała kasa. Kierownictwo Mery musi być zainteresowane wynajmem hali, a pieniądze muszą odgrywać rolę drugorzędną, (choć ważną), pierwszorzędnym zaś był permanentny brak żarówek, które przepalały się a na rynku było ich brak… kompletnie. I trudno się dziwić. Nie wiem w ilu halach zamontowano żarówki typ LH 256, ale produkowane 200 sztuk to chyba była kropla w morzu potrzeb.  Poza brkiem żarówek na hali, panujących tam przysłowiowych „egipskich ciemności”, na hali brak było wielu rzeczy a mianowicie kurków do wody, zakrętek, pokręteł, rurek, dobrze pracujących spłuczek w toaletach, czystej wykładziny kortowej, którą pokryta była cała hala w tym miejsca wyłożone wykładziną kortową, które udawały widownię a które regularnie pokrywały się odchodami ptaków, jakie mieszkały pod dachem hali, oraz wielu drobnych, ale istotnych rzeczy jak na przykład krzesła dla WiP-ów, których zapraszaliśmy na finały imprezy.

Prezes Andrzej Szalewicz stanął na wysokości nałożonego nań zadania i w ciągu tygodnia żarówki wylądowały w naszym magazynie przyjęte na stan wyposażenia na kartotekę z odpowiednim protokołem uzasadniającym zakup żarówek, podpisanym przez komisję sprzętową. Wyposażeni w żarówki, w możliwości konserwatorskie hali tutaj; muszę skłonić głowę przed Januszem Rybką, który właśnie ukończył studia doktoranckie na Wydziale Wodno – Kanalizacyjnym Politechniki Wrocławskiej, dobrał sobie ekipę techniczną, i podjął się zadania przygotowania hali do naszych mistrzostw.  Januszu, dzisiaj po wielu latach mogę Ci podziękować, gdyż przez wiele sezonów wykonywałeś trudną robotę tak by „nasza” hala świeciła się i była na medal.  Serdeczne podziękowania dla Ciebie i Twoich Ludzi!!!

Ponowne spotkanie z panem Ryszardem Zielińskim i panią Hanną było czystą formalnością, niby jeszcze trwały negocjacje cenowe wynajmu obiektu, ale obydwoje po usłyszeniu wiadomości, nie chcecie z nami pracować, trudno, nie będziecie mieli żarówek niezbędnych na waszej hali, sytuacja się odmieniła, zainteresowanie wzrosło, a miny na twarzach warte były naszych wysiłków: Jak to macie żarówki? Na nasza halę? A skąd?  To ostatnie pytanie pozostało bez odpowiedzi, na pozostałe odpowiadaliśmy z uśmiechem, mamy, mamy i nawet wiemy, kto je założy, demontując stare. W tym miejscu muszę dodać, że żarówki były zamontowano pod dachem hali na wysokości 11 – 12 metrów. Praca ta wymagała, aby ci, którzy będą wymieniali żarówki, mieli uprawnienia pracy na wysokościach. I my znaleźliśmy również na to sposób. Hanna Wiktorowska, sekretarz generalny Klubu Wysokogórskiego ( dzisiejszego Polskiego Związku Alpinizmu) podpowiedziała nam ekipę alpinistów, którzy mieli uprawnienia i mogli wykonać dla nas tę robotę.

W wyniku rozmów ustaliliśmy, że podpiszemy umowę wynajmu całego obiektu: właściciel udostępni nam obiekt, za określoną kwotę, my zaś w ramach podpisanej umowy, poniesiemy koszty

Wysprzątamy halę na własny koszt, uzupełnimy brakujące elementy sanitariatów, wymyjemy nawierzchnię kortową (używając naszych materiałów czystościowych, wymienimy na własny koszt żarówki LH 256 jednocześnie ponosząc koszty w ramach funduszu bezosobowego (wtedy był ściśle limitowany w każdej instytucji) prac na wysokościach. Poniesione przez nas koszty będą odjęte od wynegocjowanej kwoty za wynajem hali. W ten sposób o ile dobrze pamiętam za wynajem hali zapłaciliśmy około dwóch tysięcy złotych, plus to, do czego się zobowiązaliśmy. Ten sposób usług barterowych trwał przez kolejne lata aż do roku 1989, kiedy tona zawsze pożegnaliśmy się na z halą Mery, przenosząc mistrzostwa międzynarodowe do innych miast.

Za to w roku 1982, sławetnym roku stanu wojennego, Hala Mery błyszczała jak nowa, wysprzątana, umyta z naprawionymi sanitariatami, papierem toaletowym, błyszcząca w świetle zamontowanych nowych żarówek LH 256, a Telewizja Polska nie mogła się nadziwić, że na hali jest wymagana ilość luksów (cokolwiek to znaczy) i można było przeprowadzić sześciogodzinna transmisję telewizyjną z finałów mistrzostw, po prostu to była mistrzowska robota!

Przygotowując ten wpis nie wiedziałam, że tytuł będzie tak pasował do wyniku osiągnięgtego przez naszą parę mieszaną

Roberta Mateusiaka /Nadię Ziębę (Kostiuczyk) którzy zdobyli

ZŁOTY MEDAL Mistrzostw Europy

rozegranych w dniach 16-21.04.2012 w Carlskronie (Szwecja)

Serdeczne Gratulacje !

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.