Mojemu Ojcu
Budowę Zajezdni autobusowej Inflancka R-5 rozpoczęto w latach trzydziestych XX wieku, jednak z powodu wybuchu II Wojny Światowej zajezdnię ukończono w roku 1948. Przez wiele lat była najważniejszą zajezdnią autobusową w Warszawie i jako jedyna posiadała pełne wyposażenie zaplecza technicznego. I właśnie w tej Zajezdni autobusowej znalazł zatrudnienie, po powrocie z przymusowych robót w Niemczech, mój Tata. Został przeszkolony i zatrudniony, jako kierowca autobusów w Miejskich Zakładach Autobusowych R-5 i przepracował tam 40 lat jeżdżąc codziennie swoimi ukochanymi autobusami na różnych liniach. W ówczesnych czasach MZA Inflancka obsługiwała linie autobusowe północnych rejonów miasta i były to linie: 103, 110, 112, 116, 121, 122, 148,166,171, 175, 201,208,357,416,422,432,490, A, A bis, E, M. Ja i mój brat bardzo lubiliśmy nasze wycieczki po Warszawie, kiedy to Mama wydawała polecenie, oto masz tutaj wałówkę dla Taty, idźcie na pl. Dzierżyńskiego (obecnie pl. Bankowy), tam macie poczekać na przystanku na autobus Taty, wałówkę proszę oddać, tu jest termos z herbatą, i jak chcecie zrobić jeden kurs to możecie, ale pamiętajcie, tylko jeden kurs! No właśnie z tym było najgorzej, bo jeden kurs w zależności od długości trasy trwał i 1,5 godziny, a my uwielbialiśmy jeździć po Warszawie. Stąd nasze eskapady były raczej nieprzewidywalne. Czasami zdarzało się (szczególnie rano) w niedzielę przejechać i dwa i trzy kursy, bo było fajnie a z okien autobusu Warszawa jawiła się, jako ogromna metropolia. Poza tym Tata był wspaniałym kierowcą przewodnikiem po Warszawie. O każdym mijanym ciekawym budynku opowiadał. Snuł opowieści o przedwojennych czasach, gdy sam biegał po Warszawie, aż do wybuchu II wojny. Jakie te opowiadania były ciekawe! Poza tym właśnie podczas naszych „wycieczek” obserwowaliśmy pracę kierowcy autobusowego. W związku z tym mój sześcioletni brat chciał być raz strażakiem, a raz „tramwajarzem”, a ja niestety „marynarką”. Chyba tylko, dlatego, że „…marynarz po morzach pływa…”, a mnie wtedy wydawało się, że skoro ten marynarz po morzach pływa to wszędzie może wypłynąć i to jest taka duża frajda, jak jeżdżenie autobusem po Warszawie. Więc „marynarka” tak było ustalone, takie było moje życiowe przeznaczenie i taki cel w życiu. Długo chciałam być „marynarką”, aż do chwili, kiedy dostałam w prezencie strój marynarski i codziennie musiałam w nim chodzić, wszędzie! Przez kilka lat z rzędu „marynarka” w stroju marynarskim pozbywała się tego munduru galowego, wieszając go na trzepaku, ponieważ pod sukienką miałam zawsze strój gimnastyczny, na wszelki wypadek, który składał się z koszulki białej gimnastycznej porozciąganej (od codziennego prania) we wszystkie strony oraz granatowych majtek niby spodenek. Taki strój obowiązywał na lekcjach wf w szkole i w takim codziennie paradowałam nosząc mój strój marynarza, co po morzach pływa. Marzenie o byciu „marynarką” trwało dopóki dopóty nie wyrosłam ze swojego stroju marynarskiego. Wtedy raz na zawsze porzuciłam swoje marzenie o pokonywaniu mórz i oceanów. Skutecznie do dzisiaj! I muszę przyznać, że dobrze się stało, gdyż w roku 1980 płynąc promem z Hoek van Holland do Harwich połowę drogi spędziłam z głową między nogami, a raczej w toalecie, torsje miałam dalej niż widziałam i na samo wspomnienie moich marzeń robiło mi się w dwójnasób niedobrze.
Początkowo Tata jeździł autobusami przestarzałymi, Chaussonami, których zdjęcia przedstawiam tutaj. Zrobiłam je w Warszawie przy. ul. Ostrobramskiej, gdzie znajduje się jedna z istniejących jeszcze Zajezdni autobusowych. Chaussony sprowadzono z Francji. Był to dar Paryża dla prawie nieistniejącej Warszawy. Z opowiadań wiem, że pojazdy te nie posiadały wspomagania i tylko ten zrozumie trud pracy kierowcy w końcu lat czterdziestych, początku pięćdziesiątych, kto jeździł samochodem bez wspomagania, a trzeba tu podkreślić, że za kółkiem kierowcy spędzali dziewięć, a często i dziesięć godzin. Ryk silnika znajdującego się pod przykrywą w autobusie był okropny. O rozmowie nie było mowy, ale ten wynalazek bardzo się sprawdzał podczas jazdy, gdy co bardziej pomysłowi kierowcy kładli pod maską pęto kiełbasy zwyczajnej i po przyjeździe na pętlę autobusową jedli ją na gorąco. Proszę sobie wyobrazić ten zapach podczas jazdy, każdy bar wysiadał! Po kilkunastu latach Warszawa – Zajezdnia Inflancka otrzymała w 1979 r nowe wyposażenie i były to autobusy Jelcze – pamiętacie? Pewnie, kto by tych autobusów nie pamiętał, długo jeszcze jeździły po naszych drogach w ramach taboru PKS, a i czasami jeszcze teraz pewnie widać je na naszych polskich drogach. Z notatek mojego ojca wynika, że Ikarusy dostarczono w roku 1979, ale w międzyczasie też Zajezdnia Inflancka posiadała Berliety. Nie wiem, jaka jest czy była różnica pomiędzy tymi autobusami, ale z opowiadań mojego ojca wynikało, że najgorzej wspomina pierwsze Ikarusy. Dlaczego? Nie wiem. Wiem tylko jedno, w Zajezdni Inflancka tabor zmieniał się i to bardzo. Były pojedyncze egzemplarze w ramach eksperymentów taborowych i pojawiały się krótkie serie nietypowych autobusów jak Neoplan, Ikarus 405, eksperymentalne Jelcze i inne. Eksperymenty miały odpowiedzieć na pytanie, który autobus będzie najlepszy w wyposażeniu Zajezdni dla Warszawy. Dzisiaj na ulicach Warszawy królują autobusy niskopodłogowe, Neoplany, Solarisy Urbino, zresztą na oko bardzo piękne, a jakie są w eksploatacji tego nie wiem, ponieważ mój Tata w roku 1983 przeszedł na emeryturę po 42 latach pracy. Tydzień temu jadąc z moim staruszkiem na wycieczkę po Warszawie, szczególnie zwracał uwagę na autobusy i tramwaje. Od mojej wnuczki dowiedziałam się, że te piękne tramwaje nazywane są dżdżownicami, wyglądają wspaniale, a autobusy niskopodłogowe, ciche i wygodne. Ech czasy…!
Ale wróćmy do moich wspomnień i do roku 1964. Mam niespełna dziewiętnaście lat i oto w domu pojawił się pierwszy telewizor „Neptun”. Jaka to była radość, dodatkowa gratyfikacja za dobrą jazdę, oszczędności ogumienia i nie wiem dokładnie, czego jeszcze umożliwiła nabycie ostatniego cudu techniki, telewizora. Tak było w domu, a w pracy?
W tym samym roku 1964 powstały Miejskie Zakłady Komunikacyjne – zakład transportowy w Warszawie obsługujący transport zbiorowy w latach 1964 – 1994. 1 Marca 1994 roku uznano, że najlepszą formą organizacyjną będzie rozbicie całego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego na Tramwaje Warszawskie, Miejskie Zakłady Autobusowe w Warszawie, do obsługi linii autobusowych oraz Spółdzielnię Usług Socjalnych, jako organ zarządzający i odpowiadający za przejęte dawne ośrodki wypoczynkowe MZK Warszawa w Międzywodziu, Mrzeżynie, Rybitwach, Karpaczu, Łazach, i Warszawie (hotele Suseł i Wisełka). W roku 1992 powstał Zarząd Transportu Miejskiego sprawujący funkcję kontrolno – zarządzające z ramienia miasta oraz prowadzący dystrybucje biletów i kontrolę.
Tramwaje Warszawskie Sp. z o.o. zajęła się prowadzeniem komunikacji tramwajowej na terenie miasta Warszawy. Powstała w wyniku podziału majątku MZK, później w roku 2003 została przekształcona w jednoosobową spółkę pod nazwą Tramwaje Warszawskie Sp. z o.o. Siedzibą jej był mój ukochany „Pałac Błękitny” mieszczący się przy ul. Senatorskiej 37 w Warszawie. Dlaczego ukochany? Bo po pierwsze jest piękny, a po drugie w roku 1965 rozpoczęłam tam swoją pierwszą pracę w dziale kadr MZK, jako stażystka, ale o tym i innych moich doświadczeniach zawodowych będzie, kiedy indziej. Dzisiaj tematem jest warszawski transport oczami mojego ojca. Niestety w roku 2005 Tramwaje Warszawskie przeniosły się do swoich budynków na ul. Siedmiogrodzką 20, a „Pałac Błękitny – Zamoyskich” stoi i czeka na kapitalny remont oraz przywrócenie mu należnego blasku. Łza się w oku kręci, gdy ostatnio robiąc zdjęcia patrzyłam na to moje „cudo”. Pałac Zamoyskich lub Pałac Błękitny wziął nazwę od koloru dachu, jakim pokryto pałac w roku 1807.
W roku 1726 Pałac należał do Stefana Potockiego, który podarował go Królowi. Król August II przebudował Pałac w stylu rokoko i w prezencie podarował go Annie Orzelskiej – swojej córce. Anna Orzelska piękność nad pięknościami, nawet dzisiaj mogłaby stawać w szranki najpiękniejszej kobiety. Jej portret w pięknej sukni (pozycja stojąca, aby uwydatnić piękno sukni) możemy zobaczyć w galerii obrazów w Wilanowie. Anna Orzelska podarowała w roku 1730 ten pałac z powrotem ojcu – królowi, a ten podarował go Marii Zofii z Sieniawskich Denhoffowej, wdowie po wojewodzie połockim i hetmanie polnym litewskim Stanisławie. Zofia Denhoffowa, wyszła za mąż w roku 1731 za Augusta Czartoryskiego i pałac długie lata był własnością rodu Czartoryskich. W 1811 roku Zofia, córka Adama Kazimierza i Izabeli z Flemingów Czartoryskich wyszła za mąż za Stanisława Zamojskiego. W latach 1811 – 1944 w Pałacu mieszkali Zamoyscy, którzy zainicjowali przebudowę pałacu w stylu klasycystycznym. Do 1939 roku w pałacu znajdowała się wspaniała biblioteka Zamoyskich słynna Biblioteka Ordynacji Zamoyskiej oraz zbiory artystyczne. Wybuch II wojny światowej zniszczył częściowo pałac, a ocalałe pozostałości zbiorów bibliotecznych, a także cennych przedmiotów Niemcy wywieźli, niektóre rzeczy po prostu spłonęły. Po wojnie w latach 1948 – 1950 Pałac został odbudowany, nie ma już dobudowanej oficyny, nie ma wielu budynków pomocniczych, które stanowiły dodatkową zabudowę i mieściły się na obecnej przestrzeni części placu Bankowego aż do końca usytuowanego tu hotelu Saskiego, patrząc od Pałacu Błękitnego. Obecnie Pałac posiada korpus zasadniczy i dobudowaną w późniejszych latach oficynę, w której przez wiele lat mieściło się Towarzystwo Przyjaźni Polsko Chińskiej. W roku, 1965 gdy zaczynałam tam pracę pałac był siedzibą Miejskich Zakładów Komunikacyjnych, zaś później Zarządu Transportu Miejskiego. Dzisiaj Pałac czeka na swoje odnowienie i mam nadzieję, że Warszawa zyska jeszcze jeden piękny historyczny budynek.
Ale wróćmy jeszcze na chwilę do Zajezdni Inflancka i roku 1959. Czasy powojenne i bardzo trudne. Jeszcze nie odbudowaliśmy Warszawy po zniszczeniach wojennych, jeszcze nie wyszliśmy na prostą po wszystkich zawieruchach politycznych. Stąd na zakładach pracy spoczywał dodatkowo obowiązek objęcia opieką dzieci pracowników. Dlatego też mogliśmy wyjeżdżać na wakacje nad morze do Międzywodzia, czy Mrzeżyna, lub do Rybitwy czy też do Karpacza. Korzystałam z tych dobrodziejstw pełną gębą. Stąd moje wspomnienia wspaniałych kolonii w Międzywodziu. Pamiętam, że ostatni raz byłam na koloniach w Redęcinie, mając całe 16 la. Czy dzisiaj byłoby to możliwe? Pewnie nie, bo kto w tak poważnym wieku jedzie na kolonie, no, kto? Pamiętam jeszcze jeden bardzo ważny epizod w moim życiu, epizod.. hm..? Trwał on całe 10 lat więc nazywać go epizodem nie można. Moja mama bardzo chciała abym grała na pianinie, no może fortepianie, ale jak do mieszkanka 28 m 2 wstawić taki sprzęt? Trzeba byłoby wyprowadzić się z niego z całą rodziną. Rada rodzinna postanowiła wysłać mnie na lekcje muzyki i tak od siódmego roku życia grałam na mandolinie w DKD (Dom Kultury Dziecka) mającym siedzibę w Warszawie na Kole (dzielnica Wola), zaś po przeprowadzce na Młynów (ul. Świerczewskiego obecna Solidarności) przeniesiona zostałam do pana W. Bochenka, który uczył muzyki w MZA Warszawa ul. Inflancka 3. Jako dziewięcioletnia dziewczyna zaczęłam grę na skrzypcach, co było bardzo praktyczne, gdyż nie wymagało wyprowadzenia Rodziny do lokalu zastępczego (tak jak by to było w przypadku wniesienia pianina lub fortepianu) oraz maestro Władysław Bochenek namówił mnie do gry na gitarze i trąbce, tak, tak, trąbce? Biedni moi sąsiedzi. Sądzili, że moje etiudy ćwiczone godzinami na skrzypcach ukoją ich stargane życiem nerwy, niestety jak bardzo się mylili. Jeszcze gitarę wytrzymywali, bo pięknie zawodziła, miała strojenie hiszpańskie oraz cudny wzmacniacz, ciężki jak cholera (osobiście go dźwigałam a ważył 5 kg), ale jak już tę gitarę zespoliłam z wzmacniaczem ton wydobywany był zachwycający. A moje ćwiczenia? Początki były raczej trudne, moje wprawki, moje etiudy, moje gamy, akordy, które musiałam umieć na przemian ze skrzypcami i trąbką… Proszę sobie to wyobrazić, nie moje godziny spędzane nad doskonaleniem gry, ale naszych sąsiadów mieszkających pod numerem 13, chyba ten numer mieszkania ich naznaczył, że ciągle słyszeli trą la lala lala i tak w kółko, albo gitara albo trąbka, albo skrzypce. A ja? Ja bardzo się starałam, ale przecież nie byłam urodzonym mistrzem tych instrumentów, ćwiczyłam, bo matka za ścianą bardzo tych moich wprawek pilnowała i wiecie, co? Jak ja tych ćwiczeń nienawidziłam, mnie dusza się rwała na podwórko, na trzepak, do chłopaków, aby pograć w szmaciankę, ale nie, moja karząca ręka sprawiedliwości pilnowała tych 3 godzin ćwiczeń. Dzisiaj z rozrzewnieniem wspominam tamte czasy, tamte ćwiczenia, tamte wprawki, a do tego jeszcze próby z orkiestrą, jakie odbywały się o 17.00 Dwa razy w tygodniu na ul. Bródnowskiej 22 w prywatnym mieszkaniu pana Bochenka. Tam dopiero był kocioł, tam była kakofonia dźwięków, a tamto mieszkanie wcale nie było większe od naszego, bardzo podobne a zbieraliśmy się w nim, ja (gitara i trąbka) Józek (perkusja) Max fortepian, Janusz saksofon, Elżbieta saksofon altowy i pan Bochenek też saksofon. Próba trwała około 1,5 godziny, po czym zmienialiśmy instrumenty i kolejne 1,5 godziny trwała próba akordeonistów. Pamiętam również wielki przebój tamtych czasów Petit fleur http://www.youtube.com/watch?v=M9Gmmu2ligI&feature=related w wykonaniu Sandor Benko na klarnecie, i jhttp://www.youtube.com/watch?v=7VcPtsuy9wU&feature=related jeszcze Petite fleur w wykonaniu na akordeonie , a ja wygrywałam na trąbce, no nie powiem, podczas moich występów, podczas przygrywania do tańca wiele razy proszono o zagranie a młoda solistka grała a i owszem za pieniądze! Tak, tak pamiętam to jak dziś, choć od tamtych czasów minęło już pięćdziesiąt lat. Jakie wspaniałe wspomnienia, nasze wyjazdy na tzw.: „Łączność miasta ze wsią”, występy estradowe, oczywiście moje solówki, bo w orkiestrze miałam jeszcze jedną rolę, deklamowałam, lub nieudolnie podśpiewywałam refreny, refrenistka chansonistka, hihihi. Dzisiaj mogę powiedzieć jedno, nie zostałam gwiazdą rockową, nie zostałam nijaką piosenkarką, za to mogę stwierdzić, że poprzez ten epizod moja młodość była zupełnie inna, poznałam świat muzyki, świat wielkich nazwisk kompozytorów, inny zaczarowany świat nut tonów i półtonów, ćwierćtonów, synkop, ósemek, świat zaczarowany, którego poznanie czyni człowieka lepszym. Wcale, ale to wcale nie żałują tamtych dziesięciu lat spędzonych na ćwiczeniach, dzisiaj za to wiem o muzyce więcej. I choć moje życie później z muzyką miało niewiele wspólnego, cieszę się, że pewnego dnia zostałam zaprowadzona na lekcję muzyki. I właśnie ta muzyka, ten zespół, a właściwie dwa zespoły (graliśmy podwieczorki taneczne, przygrywaliśmy do tańca pracownikom MZA, występowaliśmy z różnych okazji na estradach Warszawy i w tym wszystkim ja wielka artystka w wieku piętnastu, a może siedemnastu czy dziewiętnastu lat) działały w ramach MZA Zajezdnia Inflancka. Było, minęło i miło wspominać. Nasza Zajezdnia zakończyła swoją działalność w roku 2003 wtedy, gdy miasto sprzedało Budimex’owi tereny Inflanckiej po pięć tysięcy złotych za metr kwadratowy, kolejną ziemię w roku 2005 i w 2006 r pozostałą część za niespotykaną kwotę trzynastu tysięcy sześciuset złotych za metr kwadratowy. Hale zostały zburzone i w miejscu tym powstało osiedle apartamentowców o nazwie „Inflancka”. I to tyle, co pozostało po Zajezdni MZA „Inflancka” i tyle wspomnień mojego taty i moich dotyczących naszego życia.
Wasza Jadwiga
5 października 2011 - 12:20
Dodam tylko, że największą wadą „Szosonów” były wąskie drzwi wejściowe i wyjściowe, co bardzo utrudniało „wymianę” pasażerów,
ale te autobusy we Francji nie były już używane w komunikacji miejskiej, a tylko międzymiastowej, lecz „darowanemu koniowi w zęby się nie patrzy”.
5 października 2011 - 14:07
o pamiętam te autobusy mśmy je nazywali beczkami, faktycznie hałas podczas jazdy niemożliwiał jakiekolwiek rozmowy a jak się chciało kupić bilet u kierowcy to trzeba bylo krzyczeć, że juz nie wspomnę że bez trzymania nie można bylo jechćc ale i poręczy nie bylo za wiele chyba że pasażera stojącego obkc za nogę albo rękę ;)mnie żawsze w nich mdlilo od zapachu ropy, dla mnie to byl koszmar i bardzo się cieszylam jak wchodzily pierwsze jelcze a potem te inne nie pamiętam już nazw, a co do muzyki ja bardzo ubolewam że tak malo uczy się dzieci gry na instrumentach w szkole, świat muzyki jest piękny, i ksztłlci wnętrze czlowieka jako dziewczyna bardzo chcialam grać na gitarze ale niesty kupić zwykłe pudło w sklepie graniczyło z cudem, dzisiaj grają moje chlopaki na gitarach i saksofonie, raczej ich nie zmuszałam no powiedzmy zachęcałam bo nie mogłam znieść jak cały dzień siedzą przed komputerem, dzieci muszą mieć hobby tylko trzeba umiejetnosci zeby wykryć co je interesuje, na kolonie też jeździłam boże jak tych koloni ninawidzilam a szczegolnie tych glupich porannych apelow i gimnastyki a mama była szcześliwa że się nas pozbywala z domu na 3 tygodnie,natomiast jako starsza dziewczyna uwielbiałam obozy wędrowne z nich wcale nie chcialam wracać do domu 🙂 przepraszam za błędy ale coś się pokomplikowało w kompie i nie mogłam ich skorygować
5 października 2011 - 14:59
JanToni,
tak było one wcale nie były przystosowane do komunikacji w mieście tylko na dłuższych liniach poza miastem, no ale sam napisałeś darowanemu koniowi…
pozdrawiam
j
5 października 2011 - 15:08
Ty to masz pamięć!!! I wspomnienia spamiętane. Chausony nie były złe, bo po prostu były. A wtedy w tramwajach jeździło się ” na cycku”, ” na winogrono”… panowie konduktorzy słynęli zaś z kapitalnych odzywek. Jedną pamiętam, ale… nie napiszę, bo jeszcze powiedzą, ze starszy pan świntuszy… Pozdrawiam.
5 października 2011 - 15:13
blogniedzielny,
autobusy te również pamiętam, i ten smród ropy, a na kolonie uwielbiałam wyjeżdżać bo zawsze byłam zwierzę towarzyskie, i pomimo tych upiornych gimnastyk bardz\o dobrze się bawiłam i lubiłam spacery do Dziwnowa, i wycieczki do Międzydrojów i Wolina a najbardziej plażę i morze, a w sprawie muzyki tak jak napisałam, niczego nie żałuję, a moja sąsiadka a właściwie rodziców sąsiadka pani dziewięćdziesięcioletnia dzisiaj wspomina tę moja grę na trąbce i teraz mówi, że jej to nie przeszkadzało, wcale, nie wierzę, jest dobrze wychowana i dlatego tak mówi, pozdrawiam
j
5 października 2011 - 15:18
andrzeju,
ano mam, i wiele tych wspomnień z pamięci piszę, bo jak juz poczuję klawiaturę pod palcami to jakoś rozsupłuję wszystkie te moje zzipowane foldery z przeszłości, pozdrawiam serdecznie
j
5 października 2011 - 15:47
Pani Jadwigo,
sporo autobusów pamiętam. Do szkoły podstawowej (w Bydgoszczy) jeździłem jelczami (my je nazywaliśmy ogórkami), zdarzały się kursy w przyczepie. Potem były berliety, najwięcej zas pamietam ikarusów, bo nimi jeździłem do liceum i na studia.
Z PKS-ów zaś najbardziej zapamiętam niezniszczalne wręcz autosany H-9. One wciąż jeżdżą i dobrze się mają. Są tacy, co mawiają, że coś jest niezniszczalne jak autosan H-9. Nie wiem, czy istnieje wersja z jelczem PR110…
Z zawodami szczegóły ustalimy w prywatnej korespondencji.
Pozdrawiam serdecznie
T.M.
5 października 2011 - 16:56
Panie Tomku,
tak historia autobusów w Polsce to ciekawy temat czekajacy na swoje opracowanie, a w sprawie zawodów podpowiem wszystko co wiem, pozdrawiam
j
5 października 2011 - 19:15
Ależ wspomnienia:) Kawałek historii spisałaś:) Ja nie pamiętam tych autobusów, jedynie Jelcze. Nimi jeździłam do rodziny na wieś.
Pozdrawiam serdecznie:)
5 października 2011 - 19:33
rodorek, Krysiu,
trochę historii spisałam dzisiaj, bo chciałam to przeczytać Ojcu jeszcze za Jego życia. Wiesz jaką mu dzisiaj sprawiłam radość, staruszek miał łzy w oczach.
pozdrawiam
j
5 października 2011 - 19:58
Te męki „marynarki” strasznie mnie rozbawiły:)) Ale rzeczywiście się rozpisałaś! Powinnaś jakoś dawkować, nie rozpuszczać towarzystwa taką obfitą dawką, bo będą marudzić, jak kiedyś napiszesz krócej:) A pamięć to ty masz nie powiem, to się nazywa chyba „pamięć słonia”. Pozdrawiam
5 października 2011 - 20:06
Heleno,
muszę zapytać wnuczki jak to jest z taka giga pamięcią, może trzeba ćwiczyć, aby pamiętać… cholera, nie wiem, samo się tak napisało…
j
5 października 2011 - 20:22
Jestem pełna podziwu dla pamięci i włożonego wkładu pracy w ten wpis…ogrom pięknej historii…wspomnień i rodzinnych zdjęć. Pozdrawiam
5 października 2011 - 20:30
jabed,
dziękuję,Tata czuje się kiepsko jest staruszkiem jedynym, który został w naszej rodzinie, dzisiaj dla Niego pisałam, tak jakoś wyszło, przeczytałam, bardzo chciałam aby usłyszał tę opowieść,
j
5 października 2011 - 21:16
Dziękuję Jadwiniu…:)…i koniecznie pozdrów Tatę od pewnego chudzielca, który na samo wspomnienie Jelcza biegnie do łazienki…;)
6 października 2011 - 0:26
Jestem pełna podziwu i uznania dla Twojej pamięci, dokładności i pracy jaka włozyłas w napisanie tych wspomnień. Kawał historii i sewgo rodzaju dokument. Pamiętam te autobusy, nie z Warszawy ale ze Śląska. Nie wspominam ich miło, bo zawsze odchorowałam każdą podróż jako dziecko, a potem już jako dorosła. Dojazdy do szkoły, na dalszych trasach do rodziny, to była droga przez mękę, ale nie było wyboru, więc każdy narzekał, ale korzystał.
Pozdrawiam Jadziu
6 października 2011 - 8:29
Gordyjko,
przepraszam za Jelcze, ja tez miałam problemy, bo one były nie dla pasażerów, a jak kierowcy w nich? okropnie, Wiesz, mój Tata od tej pracy kierowcy ma tak zdeformowane nogi w stawach kolanowych, jest to choroba zawodowa kierowców, no ale teraz gdy on jest starutki, kogo to obchodzi, mówi się, że chory jest ze starości…
j
6 października 2011 - 8:31
Azalio,
ja jelcze najlepiej pamiętam z tras podmiejskich, gdy jeździłam do babci na wieś i tam trzeba było dojechać kilkanaście kilometrów z Ostrowca Św. do Sadowia, właśnie jelczem, może nie była to długa podróż ale jednak. A moja pamięć tak jest prawie komputerowa. pozdrawiam serdecznie i mam nadzieję, że czujesz się trochę lepiej.
j
6 października 2011 - 11:14
Pani Jadwigo,każdy czas ma swój charakter.Pamiętam te autobusy-głośne,śmierdzące i często pogrążone w ogniu.Ale jeździło się i już.
Ale nabrałem do Pani jeszcze większego szacunku,za tekst,ale przede wszystkim za zadedykowanie opowieści swojemu Tacie.Przypomnienie Mu tych najpiękniejszych lat.Bo to człowiek się liczy,a autobus,to tylko dodatek.I myślę,że opowiadanie Pani na tym właśnie się opiera.Pozdrawiam Serdecznie.Jakub
6 października 2011 - 11:21
Kochani nie wstawiajcie kitu, w „szosonach” zawsze byli konduktorz, a i przez dziesiątki lat w „jelczach”. To na liniach PKS może sprzedawali bilety kierowcy, a tu jest wpis o Zajezdni Inflancka z wjazdem od ulicy Stawki. Kilkaset metów od warszawskiego Starego Miasta.
PS. W „błękitnym pałacu” do emerytury mój tatuś pracował w dziale planowania ruchu, czyli nad trasami i rozkładami jazdy.
LW
6 października 2011 - 13:29
Panie Jakubie,
Pan właśnie odczytał najbardziej moje intencje, z Tatą codziennie jest słabiej, napisałam aby mu przypomnieć Jego lata czterdziestolatka, wtedy gdy nie chorował, był uśmiechniętm pełnym werwy człowiekiem. Gdy otrzymywał wypłatę 25 i 10 każdego miesiaca kupował 12 biletów na jakółkę do teatru Narodowego, lub do teatru Wielkiego, i dlatego wszystkie sztuki i opery jakie grali w tych dwóch Teatrach ogladaliśmy, pamiętam że najpierw chodziłam w nieśmiertelnym marynarskim ubabranku, a później w spódnicach do ziemi szytych przez koleżankę mamy, zawsze elegancko, zawsze z fasonem, bo miało to być święto kultury, i jak tu nie poświęcić mu marnego wpisu opowiadania czy jak kto chce wspomnienia, pozdrawiam i dziękuję
a autobusy? były tylko tłem opowieści
j
6 października 2011 - 13:31
JanToni,
w Chaussonach i Jelczak byli konduktorzy, tak samo było w tramwajach później dopiero na długich trasach kupowało się u kierowcy.
pozdrawiam
j
6 października 2011 - 18:45
Przypomnę Jadziu jeszcze sportową adegdotkę tramwajową. Pamiętasz, jak się kiedyś jechało na AWF, toż to był inny świat. Akurat trwała kolejna medialna dyskusja o szkodliwości boksu. A kadra Stamma miała zgrupowanie w OPO na Bielanach. Przypomnij sobie, ze na każdym przystanku konduktor ciągnął na taką linkę na górze i dzwonek dawał głos. Że znów jedziemy. Grupka sław ringu trochę się wygłupiała ( kabaretowu „udział w dyskusji”)- co dzwonek dawał się słyszeć- przybierali postawę bokserską. Że to nibu rzeczywiście sport deformujący także mentalnie… Było wesoło, jako że osoby wówczas bardzo sławne i współpasażerowue dawali się wciągnąć w zabawę. Pozdrawiam.
6 października 2011 - 18:53
andrzeju,
tak pamiętam linkę od dzwonka, dziękuję, że mi przypomniałeś
j
6 października 2011 - 22:10
fajnie się czytało
7 października 2011 - 6:39
randdal,
to taki mały wyraz miłości dla Mojego Taty
j
7 października 2011 - 8:22
Jakże autobusów żal (u nas już chyba niedługo znikną), i tych czasów, kiedy wszystko tak bardzo cieszyło…Jadwigo pozdrawiam serdecznie!
7 października 2011 - 9:12
Ech, łza się kręci w oku !!! Wspomnienia tamtych lat zawsze czyta się z nostalgią. Bo zawsze coś dla siebie się wyczyta, coś, co ruszy jakąś osobistą strunę…. Pozdrawiam serdecznie :)))
7 października 2011 - 16:49
Morelo,
wszystko cieszyło, bo byliśmy młodsi,inaczej patrzyliśmy na otaczajacy nas świat, byliśmy zapaleńcami i wszystko wydawało się proste i łatwe,
pozdrawiam
j
7 października 2011 - 16:50
Eurydyko,
cieszę się, ze wspomnienia z tamtych lat poruszyły w Tobie osobiste doznania, pisanie wtedy jest intrygujące jezeli dotyka osobistych nut
pozdrawiam serdecznie
j
7 października 2011 - 17:41
Uwielbiam stare fotografie:)
7 października 2011 - 17:53
Hurghada35,
bo maja duszę i są znakiem upływajacego czasu, tak czasu,
j
7 października 2011 - 21:12
Gdy wspominam pracę mojego ojca, to mam przed oczami pociągi.Mój tata był zawiadowcą stacji.A ze był to wspaniały człowiek, to wszystko co go otaczało było cudowne i dla mnie.Mundur kolejarski to dla mnie sentymentalne wspomnienie.Kocham pociagi tak jak Ty autobusy.Niestety, ja tak dawno nie mam już taty.Odszedł od nas na zawsze gdy miał 55lat.Ciągle wierzę, że jest tam gdzieś i że się kiedyś jeszcze spotkamy.
8 października 2011 - 0:56
Jadziu,
Ula Ci napisała – „Ciągle wierzę, że jest [Uli Ojciec] tam gdzieś i że się kiedyś jeszcze spotkamy”.
No a Ty piszesz, że „fotografie mają duszę”…
Ten komentarz Uli to bardziej rozumiem niż Twoje stwierdzenie o duszach… (gdzie i jak ?)
Pozdrowienia przesyłam…
8 października 2011 - 7:57
ula,
nasze dzieciństwo pozostanie na zwsze w naszych wspomnieniach, bo to są smaki, bo to sa zapachy, bo to są nasi młodzi rodzice i ich zawody, stąd Twoja miłość do kolei a moja do autobusów, pozdrawiam
j
8 października 2011 - 7:57
Olku,
dziekuję za komentarz
pozdrawiam
j
8 października 2011 - 13:30
No proszę, jak ta pamięć człowieka zwodzi – mnie autobusy chausson wydawały się całkiem cywilizowane a mieszkając w akademiku na Jelonkach miałem okazje do długich jazd.
Petit fleur na trąbce? Ciekawe. Przesyłam nagranie Sidney Becheta na saksofonie – http://www.youtube.com/watch?v=c1pLQNhBLmA
Pozdrawiam.
8 października 2011 - 16:39
pharlap,
tak petit fleur na trąbce wcale dobrze wykonane, szkoda, że magnetofon bambino i taśmy zostały zagubione przy kolejnych remontach, można było posłuchać, nawet mnie się podobało, dziękuję za Sidney Becheta, zagrał na klarnecie pięknie, ale w swoim bandzie chyba raczej grał na saksofonie altowym a saksofon bardzo lubiłam, ale za dużo osób u nas grało, a kobieta na trąbce to był szok, pozdrawiam http://www.youtube.com/watch?v=DLDEi-r7FDU&feature=related
a i jeszcze znalazłam dla Ciebie nagranie Chris Barber & Monty Sunshine tez ładne
j
8 października 2011 - 18:38
Wpadła z rewizytą i podziękowaniami. Miłej Niedzieli…:)))
8 października 2011 - 19:28
Jolu, (Jabed)
życzę pogodnej niedzieli i dużo zdrowia,
pozdrawiam
j
9 października 2011 - 10:09
Ma Pani rację.A z piosenką,to chyba trafiłem w Pani gust,ha.A skoro nie udało się z wklejaniem,to znajdę tę piosenkę i posłucham.Wtedy komentarz stanie się pełny,OK?Jakub
9 października 2011 - 13:37
może i mały, ale warto opakować to w twarde okładki, dodać zdjęcia, pare kartek i nie trzymać dla siebie, rodziny i paru przyjaciół w necie.
10 października 2011 - 6:46
Panie Jakubie,
może ja nie umiem wklejać i dltego nie udało się, pharlap u mnie wkleił link a przeciez też mam blokadę na kopiowanie
piosenka była tak dostosowana do tekstu wpisu, pozdrawiam,
j
10 października 2011 - 6:47
randdalu,
musze przyjechać do Ciebie na pływalnię abyśmy porozmawiali nad dwiema okładkami bo może Ty masz rację, ale potrzeba mi przegadać ciut odrobinę temat, resztę w emailu, dobrego tygodnia
j
10 października 2011 - 7:12
Jadziu,
„Zajezdnię” czyta się jednym tchem, to pasjonujący zapis wspomnień z dzieciństwa i młodości, a przy okazji piękny hołd złożony Ojcu, jego pracy i osobowości. Do tego ten swobodny gawędziarski styl i piekny bogaty język,
pozdrowienia
Mirek
10 października 2011 - 7:18
Mirku,
znasz mnie bardzo długo od 52 lat, tak, tak to już 52 lata,wiele zmieniło się w ciągu tego okresu czasu, my wydorośleliśmy i można nawet powiedzieć, że posuneliśmy się w latach, z nastolatków w wiek seniorski, przeszliśmy tak jakoś swobodnie, posuwiście i w takt walcach, życie toczyło się jakby na palcach a my w tym życiu ciągle duchem młodzi, sercem starsi i bohgatsi w nasze doświadczenie, i oto teraz po tylu latach wspominamy, przywołujemy tamte czasy, trudne, chmurne, stawiające przed nami wyzwania, Ty sam wiesz najlepiej jakie, z rozrzewnieniem wracamy do nich do tych lat przeszłych, i wcale nie wiadomo czy też nie utraconych. Aby nie były utracone na zawsze wspominam , piszę i wracam do tamtych fajnych, tak jednak fajnych dni.
pozdrawiam
j
10 października 2011 - 15:01
Właśnie trwa Tydzień Pisania Listów. Może to zmotywuje Cię do napisania paru słów do mnie.
Już sto lat czekam na Twój list…. Miło byłoby wiedzieć, że nadal jestem na Twojej liście
10 października 2011 - 18:05
Ismeno,
nie prowadzę korespondencji poza blogiem, jeżeli chcesz z nami być, to zapraszam serdcznie, nasza grupa jest otwarta dla wszystkich, pozdrawiam
j
10 listopada 2011 - 15:29
You should take part in a contest for the most effective blogs on the web. I’ll recommend this web site!
11 listopada 2011 - 20:24
Robbyn,
thanks a lot for your reccomendation! great! I do my best,
kind regards
j