Przedstawiam Państwu opowiadanie Zbigniewa Adrjańskiego, o którym pisałam na blogu 18 stycznia tego roku. Opowiadanie przepisałam wiernie z książki (za zgodą autora oczywiście) – „O batiuszce co ptakiem latał opowiadania i gawędy znad Horynia i Bugu”, Instytut Lwowski, Warszawa. Przytoczę je w kilku częściach, ponieważ jest dość długie, ale za to niezwykle zajmujące.
Miłej lektury!
Jadwiga
O batiuszce, co ptakiem latał
Batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, wielki miłośnik i znawca safianowych butów, tudzież pięknych kobiet – latał już trzeci dzień nad miasteczkiem. Był to zresztą zachwycający widoczek, można powiedzieć nawet, że kryła się w tym jakaś głębsza metafora, lub – jak kto woli – aluzja, gdyż batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, latał…ptakiem.
– Za pozwoleniem – zapytał ktoś oburzony lub nawet zgorszony – czyście się przypadkiem zbytnio nie zagalopowali? Cóż to w ogóle znaczy: latać ptakiem? Wszystko to zakrawa na wierutne łgarstwo i kpinę ze zdrowego rozsądku! Wszak człowiek jako taki, i to – w dodatku jeszcze – osoba, bądź co bądź duchowna, nie może tak ni z tego ni z owego latać… ptakiem. – Ja również wypraszam sobie podobne „banialuki” – powie groźnie ktoś inny. – Latanie ptakiem, Obywatelu Opowiadający, nie mieści się, jak dotąd, w powszechnie stosowanych kategoriach racjonalnego myślenia oraz postępowania. Uprzejmie proszę o wyjaśnienie: co obywatel chciał przez to powiedzieć? – Widzisz go jaki słodziutki?… Tacy są najgorsi! Ostatecznie mogę zawsze dożyć samokrytykę, ale nie znoszę takiego paskudnego gadania! A jeśli nic nie chcę przez to powiedzieć? Wolno mi? Wolno! Konstytucja nie zabrania. Już wy mnie do filozofii ani tym bardziej do polityki nie mieszajcie! Zresztą – powiem otwarcie – co tu filozofować, skoro batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, wielki miłośnik i znawca safianowych butów, tudzież pięknych kobiet, lata już trzeci dzień nad miasteczkiem i- to się nie da ukryć !- lata ptakiem.
Za rogatkami od południa na wzgórzu, skąd widać doskonale, jak batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, lata ptakiem zgromadził się tłumek ciekawych. Zjawili się nawet przedstawiciele powiatu, chociaż początkowo nasza władza terenowa chciała ukryć cały ten incydent przed okiem wyższych czynników. Ale jak tu ukrywać, skoro batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, latał… wysoko.
Nie jestem, rzecz jasna malarzem ani fotografem, lecz spróbuję Wam to wszystko opisać. Otóż Igor Iwanowicz unosił się lekko ponad polami uprawnymi i łąkami pełnymi zdziwionego – nie mniej niż ludzie – bydła, a poły jego ciemnozielonej rewerendy rozwiewały się na wietrze niczym skrzydła jakiegoś olbrzymiego ptaka. Do tego dodajmy wspomniane już buty z czerwonego safianu – tak połyskliwe, że od butów tych zaczerwienił się cały horyzont i niebo od południowej strony stało w łunach.
Przesądni – a gdzie ich nie brak! – mówili nawet, że to nie wróży nic dobrego i krzyczeli: –Bułyciński! Hej Bułyciński! Wracaj na ziemię! Igor Iwanowicz! Dosyć tych figli! Po dobroci ci to mówimy!… Ostatecznie, chciałeś sobie polatać – polatałeś! Przyznaj obiektywnie, że nikt ci w tym nie przeszkadzał, chociaż teraz różnie to może być komentowane. Ale co za dużo – batiuszka ty nasz! – to niezdrowo! I tak stanowczo przeholowałeś! Nie wypada przecież osobie duchownej demonstrować swojej pogardy dla odwiecznych praw natury, która nieprzypadkowo inne zadania stawia ludziom, jeszcze inne rybom – a zupełnie inne owadom i ptakom. Słowem, krótko mówiąc cała parafia stanowczo domaga się twojego powrotu na ziemię. Oddzielną grupę obserwatorów tworzyli nasi wolnomyśliciele i ateiści. – Gdyby obywatel Bułyciński wyleciał ptakiem – dajmy na to – w rezultacie zobowiązania w czynie społecznym, najlepiej na 1 maja lub z okazji innego święta państwowego – mówili – „to co innego”. A tak samowolne i nieuzasadnione latanie ptakiem przedstawiciela kleru wygląda na szkodliwą demonstrację metafizyki i tym podobnych podejrzanych ideologii. Ale batiuszka nasz prawosławny Igor Iwanowicz albo nie słyszał tych głosów, albo udawał, że nie słyszy, i dalej latał ptakiem. Jego – można powiedzieć – powietrzne ewolucje stawały się bardziej zuchwałe i skomplikowane. Nie jestem wprawdzie wielkim znawcą tego tematu, lecz zaryzykuję twierdzenie, że nasz Igor Iwanowicz latał nadzwyczajnie! Nawet najstarsi ludzie w okolicy nie widzieli czegoś podobnego, chociaż opowiadali, że kiedyś, przed laty, młody i egzaltowany diak Gawrilo przeleciał dla eksperymentu przez cztery zagony kapusty, nie licząc – oczywiście głośnego incydentu z ryżym Prokopczukiem, który przyłapany na czułym „tetatet” z aptekarzową, wyleciał z balkonu – tak jak go Pan Bóg stworzył – przeleciał ze strachu całą szerokość rynku i wylądował szczęśliwie w otwartych drzwiach piekarni, gdzie pracował. Ryży ma zawsze szczęście!
Wracajmy jednak do tematu. To, co demonstrował nasz Igor Iwanowicz Bułyciński, to była wyższa szkoła pilotażu, była – bez przesady! – wyższa szkoła latania ptakiem. Początkowo batiuszka jakby tylko poruszał się w powietrzu, zawieszony między niebem i ziemią, leniwie przebierając palcami u rąk jak człowiek, który z lubością – a nawet znawstwem – zażywa orzeźwiającej kąpieli. Później widocznie jednak zasmakował w swoim położeniu, oswoił i nabrał odwagi, bo nagle zaczął zataczać esy i floresy, koła, pętle, ósemki, wreszcie pikował prosto na nas z poszumem krótko strzyżonej, gęstej brody, to znowu przewracał się na boki, brzuch, plecy, aż strach było patrzeć! Najwyraźniej dawał tym samym do zrozumienia, że kpi sobie z nas – podobnie jak i z prawa ciążenia – oraz, że on, nasz dotychczasowy batiuszka i protojerej, powszechnie znany i szanowany Igor Iwanowicz Bułyciński, ani myśli wracać do nas na ziemię. Toteż wokół zapadła męcząca cisza. Wszyscy intensywnie zadzierali głowy do góry, medytując, jak zmusić Igor Iwanowicza do powrotu.
Nawet mnie ogarnęła złość, a później jeszcze apatia.
Ktoś zaproponował, że należy uderzyć w dzwony i ogłosić stan wyjątkowy. Niewykluczono także użycia siły. Trzydniowy lot Igora Iwanowicza Bułycińskiego wywołał bowiem panikę i spowodował zakłócenia w gospodarce. Latający batiuszka wypłoszył z całej okolicy wrony, kawki i wróble. W świeżych skibach ziemi zalęgły się dżdżownice. Nie mówiąc już o innym paskudztwie. A miasteczko nasze przecież słynęło z uprawy warzyw, ogórków i kapusty. Ba! Nawet miedzianą cebulę cerkiewki toczył jakiś czerw smutku. A już sam jej widok co wrażliwszym wyciskał łzy z oczu. Tym bardziej, że od trzech dni stała na niej dorodna i tak zwykle wesoła popadia Jewdokia Iwanowa, która przesłoniwszy oczy dłonią od blasku zachodzącego słońca, a może i łez – wołała łamiącym się głosem: – Igor Iwanowicz! Wracaj, sokole ty mój, na kolację! Ot, widzisz, przyniosłam ci faskę bigosu! A Małanicz świniaka zabił! Chcesz, to zrobię ci kindziuk albo skwarek nasmażę? Dosyć już! Wracaj, ukochany! To było wzruszające, lecz Igor Iwanowicz serce miał z kamienia, zniżył się tylko w stronę, gdzie wyglądała go Jewdokia Iwanowa i burknął: – Daj spokój, kobieto! Zostaw faskę na dzwonnicy i idź spać! Sam wiem, kiedy mam wrócić. Czy nie widzisz, głupia, że ziściły się moje marzenia?! Popatrz, jak latam ptakiem! I dalej szybował po niebie. – A ja nie mogłabym polatać z tobą, Igorze Iwanowiczu? – błagała Jewdokia – już trzecią noc czekam na ciebie w naszej sypialni! Nie godzi się tak zostawiać żony w opuszczeniu! Ludzie śmieją się ze mnie! Na szczęście, stary, kulawy diak Małynicz, przybrany ojciec popadii, pierwszy obruszył się na podobne ciągotki. – Też mi coś – powiedział i splunął. – Jeszcze tego tylko brakowało, żeby baba latała nad miastem. Tfu!… Wstydu za grosz nie masz! Nie tak cię chyba chowałem Jewdokio Iwanowo. A teraz, masz ci los, doczekałem!… Nie ma co! Mało jeszcze zgorszenia, to i ty, głupia, gołym tyłkiem po niebie chcesz świecić?! Idź lepiej spać, jak ci mąż przykazał!…Po czym z trudem zlazł z dzwonnicy i zaczął rozniecać wokół cerkwi cztery ogromne ogniska, aby Igor Iwanowicz mógł sobie spokojnie wylądować w ciemnościach. Zaraz po tym wzeszedł nów, psy w całej okolicy wyły niespokojnie, zrobiło się zimno, wietrzno i nieprzyjemnie, ale batiuszka nasz prawosławny Igor Iwanowicz Bułyciński nadal latał ptakiem.
c.d.n.
25 stycznia 2010 - 9:54
Kochana Jadziu!
Już czekam na dalej. Daj koniecznie szybko wszystko o Batiuszcze. Dla
osób , które „latają ptakiem” choćby podczas czytania, takie przystanki są absolutnie niedozwolone, nawet, jeśli na ich dzwonnicach czeka bigos,bądź inne różnosci.
Mój drugi z kolei syn Jurek, lata ptakiem to bez cudzysłowu, czy przenośni (paralotnia) – od dawna.
Uściski poranne, nie cieple, a gorące – tylko takie powinnyśmy sobie przekazywać w tym mrozie ak
25 stycznia 2010 - 9:58
Po przeczytaniu tego opowiadania tak bardzo byłam nim zauroczona, że postanowiłam tą moja fascynacją podzielić się z innymi, ile wyobraźni trzeba mieć i jaką odwagę aby w latach pięćdziesiatych XX wieku, które jakie były wszyscy wiedzą napisać takie opowiadanie (zresztą w pewnym momencie cenzura w Polskim Radio zabroniła czytania tego utworu! miał czytać Tadeusz Łomnicki).
Tym większe oklaski dla autora.
Serdeczności