Moja siostra cioteczna Zosia, córka ciotki Jadzi była ładną miłą dziewczyną młodsza ode mnie, urodziła się w 1955 r. Zawsze wydawała mi się trochę za cicha i za spokojna, ale wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że Zosia ma ciężką wadę serca. Oczywiście nasza babunia opiekowała się Zosią najlepiej jak umiała, ale Zosia i tak nie była nigdy żywym srebrem, powolutku snuła się po gospodarstwie, zaś jej matka zawsze zrzędziła, że jej córka nie jest dość robotna. Kilka lat później, gdy Zosia chodziła już do szkoły podstawowej nagle zemdlała w klasie, zrobił się szum, ktoś dał znać babci, Jadzia zaprzęgła furmankę i pojechała po córkę do szkoły, ale jej nie zastała w klasie. Wychowawczyni wezwała karetkę, która po godzinie dotarła do szkoły, badania wykazały, że serce Zosi nie pracuje prawidłowo. Postanowiono zabrać ją do szpitala do Ostrowca Świętokrzyskiego.
Następnego dnia Jadzia spotkała się z lekarzem prowadzącym. To co usłyszała nie było optymistyczne. Od tej pory moja siostra była pod szczególną opieką szpitalnych kardiologów. Po dwóch czy trzech tygodniach postawiono diagnozę, stwierdzając, że jest jeden lekarz w Warszawie, profesor Manteuffel kardiochirurg, znakomity specjalista, który mógłby pomóc.
Był rok 1968.
Miałam zaledwie dwadzieścia trzy lata, gdy ciotka Jadzia zadzwoniła i powiedziała, że Zosia ma skierowanie do szpitala do Warszawy, i musi być tam przyjęta w celu zdiagnozowania. Ponieważ telefonowała z poczty w Sadowiu, nie była zbyt rozmowna, powiedziała tylko, że zaraz wyśle skierowanie i papiery, które otrzymała od lekarzy w Ostrowcu i prosi abym zajęła się sprawą. W ze skierowaniem w dłoni dotarłam do szpitala przy Płockiej.
Pana Profesora Manteuffla poznałam osobiście, gdy starałam się umieścić Zosię w szpitalu wolskim na oddziale kardiologicznym. Nie było to łatwe zadanie, ale wierzyłam, że skoro jej przypadek jest trudny, to wymaga najwyższych umiejętności lekarskich. Siedziałam na korytarzu oddziału przez kilka godzin, wiedząc że życie siostry zależy od moich umiejętności przekonywania. W końcu przyszedł jakiś lekarz, zainteresował się mną, wypytał i odszedł, zabierając skierowanie i załączone dokumenty. A potem pojawił się starszy pan z wąsikiem, w białym kitlu, na nosie miał w grube okrągłe okulary, w ręku trzymał dokumentację Zosi. Zaprosił mnie do skromnego pokoju. Wypytywał szczegółowo o siostrę. Opowiedziałam, że mieszka na wsi, choruje na serce i dostała skierowanie ze szpitala w Ostrowcu Św. właśnie do Warszawy. Mówiłam dużo, szybko, z wypiekami na policzkach. Tak bardzo chciałam go przekonać o konieczności leczenia Zosi tutaj w szpitalu, tylko w tym, w żadnym innym! Miły pan, siwiuteńki, o uważnym spojrzeniu cierpliwie mnie wysłuchał. Zakończyłam swoją przydługą opowieść i na koniec widowiskowo się rozpłakałam, pewnie z nerwów.
Mężczyzna wziął mnie za rękę, pogładził, uśmiechnął się takim nieobecnym uśmiechem i w końcu powiedział:
– Dziecko, no to przywieź tę swoją siostrę do nas. Zobaczymy, co się da zrobić.
Ktoś wszedł do pokoju i powiedział:
– Panie profesorze, czekamy na pana!
„Panie profesorze? Boże, z kim ja rozmawiałam?”. W końcu nie wytrzymałam i zapytałam:
– To pan, pan jest tym profesorem? A ja panu tyle głupot naopowiadałam! Przepraszam! Zajęłam panu drogocenny czas, dlaczego pan mi nie przerwał?
– Dziecko, wiedziałem, że nie zdajesz sobie sprawy z tego, z kim rozmawiasz, ale tak żarliwie przekonywałaś mnie o konieczności zaopiekowania się twoją siostrą, że nie mogłem ci przerwać, dlatego wysłuchałem cię i wiem, że podjąłem dobrą decyzję, zmykaj i przywieź ją jak najszybciej. Wszystkie formalności załatwisz na izbie, tam będzie czekała odpowiednia informacja, pamiętaj jak najszybciej!
Zosia wiele razy przyjeżdżała do szpitala. Zawsze jej towarzyszyłam. Pierwszy raz, ten najważniejszy, leżała ponad trzy miesiące. Przychodziłam do niej raz w tygodniu, poza mną oczywiście moja matka, a raz nawet przyjechała na kilka godzin ciocia Jadzia. Kiedyś znowu przyjechała do Warszawy na konsultację u profesora. Zosia spędziła kilka dni w szpitalu. Odebrałam ją i razem pojechałyśmy do centrum Warszawy. Szłyśmy koło Pałacu Kultury i Nauki, gdy Zosia zatrzymała się przy jednym z Cyganów sprzedających patelnie. Jadziuńku, kupię ci tę dużą, będziesz miała ode mnie pamiątkę.
-Co ty mówisz dziewczyno? Jaka pamiątkę? Odpowiedziałam
Zosia kupiła wielką jak bochen chleba cygańską patelnię wręczając mi uroczyście. Następnego dnia pojechała autobusem do Ostrowca. Ciotka Jadzia czekała na swoja córkę.
Kilka dni później byłam umówiona z profesorem w Szpitalu na Płockiej.
Niestety, nie dawano Zosi nadziei.
Profesor, pod którego opiekę trafiła, powiedział mi 19 sierpnia 1970 r:
– Pani Jadwigo rokowania są bardzo złe. Nasza Zosia ma trudną nieoperowalną wadę serca. Jedynie, co można byłoby zrobić, to przeprowadzić transplantację, ale niestety nie u nas…
Wiedziałam o prof. Christiaanie Barnardzie z kliniki w Kapsztadzie, który w latach sześćdziesiątych przeprowadzał pierwsze transplantacje serca, było o tym głośno w prasie i telewizji, ale dla nas było to nieosiągalne.
Wyszłam ze szpitala na chwiejnych nogach. Byłam w dziewiątym miesiącu ciąży.
Zosia umarła w Opatowie, niedaleko Kolegiaty. Wracały do domu furmanką razem z ciotką Jadzią. Kasztan przystanął na chwilę, aby odpocząć, ponieważ furmanka była ciężka. W tym miejscu akurat stał kiosk z napojami i słodyczami. Ciotka kupiła oranżadę i obydwie popijały. Zosia, uśmiechnęła się, westchnęła, upadła na siedzenie, chwilę patrzyła na matkę, zamknęła oczy i zakończyła swoje krótkie, piętnastoletnie życie. Na nic zdały się matczyne krzyki, karetka z lekarzem, po którą ktoś pobiegł. Był maj, świeciło słońce, ptaki świergotały radośnie, jakby chciały powiedzieć, chodź Zosiu do nas, zaniesiemy ciebie daleko.
Nie byłam na pogrzebie. Dzień po wizycie w szpitalu, po rozmowie z profesorem, urodziłam córkę Agnieszkę.
Zosia, jako pierwsza z rodziny została pochowana na opatowskim cmentarzu.
Po niedzielnej mszy w Kolegiacie Opatowskiej chodziłam na pobliski cmentarz. Odwiedzałam groby najbliższych, Zosi mojej ciotecznej siostry, która zmarła w wieku piętnastu lat. Wielu moich krewnych leży na cmentarzu w Grocholicach, ale ja i tak modliłam się za nich tutaj, przy grobie Zosi, której śmierć bardzo przeżyłam.
Moja patelnia otrzymana od Zosi służyła mi przez wiele lat, ale kiedyś zdałam sobie sprawę, że jej nie ma, zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach.
1 listopada 2015 - 20:43
Wzruszająca i smutna historia, pięknie przez Ciebie opowiedziana. Bardzo to przykre, gdy nic nie możemy zrobić aby pomóc naszym bliskim skutecznie….bo nie da się inaczej. Gdyby Twoja siostra żyła teraz, pewnie byłaby duża szansa…Pozdrawiam serdecznie w ten refleksyjny dzień
1 listopada 2015 - 21:47
Piękny hołd oddany kuzynce, chociaż smutne to i poruszające.
1 listopada 2015 - 22:29
Jadwigo, piękne, wzruszające wspomnienie.
Umiesz opowiadać:))
2 listopada 2015 - 0:52
Małgosiu
tak gdyby żyła teraz, ale to było tak dawno, prawie 45 lat temu
j
2 listopada 2015 - 0:52
Czesiu
dziękuję pewnie wiesz skąd jest
j
2 listopada 2015 - 0:53
Mirek
nic nas tak nie wzrusza jak prawda zawarta we wspomnieniach
j
2 listopada 2015 - 5:13
Wzruszające wspomnienia, a przy tym pięknie opisane.
Pozdrawiam Jadziu. 🙂 .
2 listopada 2015 - 8:41
Po tylu latach nadal umiesz o tym pięknie wspominać.
Słowa uznania pozostawiam.
2 listopada 2015 - 8:53
Tereso
najpierw odeszła Zosia, dopiero siedem lat później nasza babcia, która mówiła, ze nikt nie powinien umierać wcześniej niż jego rodzice czy dziadkowie, tutaj było inaczej, zresztą mój brat zmarł osiemnaście lat przed rodzicami
j
2 listopada 2015 - 8:54
Stokrotko
wszystkie emocje nie zostały nigdy uwolnione dlatego siedzą i trzeba pisząc jednocześnie je przekazywać
j
2 listopada 2015 - 10:26
Piękne, poruszające wspomnienia… Jadziu, bardzo ładnie to napisałaś, wzruszyłam się, czytając.
2 listopada 2015 - 10:56
Ewa777
jest to wycinek dużej całości, sprawdzałam, czy wspomnienia nadają się do publikacji
j
2 listopada 2015 - 12:04
Widać w niebie też potrzebują dobrej patelni.
Skąd tam wziąć Cyganów? Choć z Cyganami pewnie by jakoś poszło, ale skąd wziąć ogień do wytopu stali? Nie to miejsce:)
Pewnie twojej Zosi lepiej tam w górze. Oni tam też chyba chodzą powolutku…
2 listopada 2015 - 12:35
Wzruszające wspomnienia, choć smutne, Jadziu.
2 listopada 2015 - 13:46
Helen
chyba masz rację, ale ogień w niebie, no Jak? a aniołki to fruwają!
j
2 listopada 2015 - 13:47
Beato
tak, takie wspomnienia są smutne, i jest ich trochę
j
2 listopada 2015 - 14:28
Piękne wspomnienie. Twoje szczere zaangażowanie docenił lekarz wielkiej klasy. A patelnia ? Cóż, zasłużyłaś na nią, przecież to z serca Zosi był prezent…..
Pozdrawiam Jadziu 🙂
2 listopada 2015 - 16:20
An-Ula
czasami lepiej nie znać lekarzy wielkiego formatu, kiedy z nimi rozmawiamy wtedy człowiek szczerze i bez ogródek opowiada i znajduje zrozumienie, jak ja wtedy
j
2 listopada 2015 - 22:30
A takim radosnym dzieckiem była – na zdjęciu widać. Wspaniała opowieść, chociaż smutna. Ale czy ja wiem? Czy tak całkiem smutna?… Pięknie Ją opisałaś, na pewno przeżyła swój krótki czas intensywnie, jak mogła, gromadząc wokół siebie ogrom ciepłych uczuć. To wcale niemało.
3 listopada 2015 - 9:03
Noti
dziękuję, ważne są dla mnie Twoje słowa
j
3 listopada 2015 - 14:52
Przepiękna i bardzo smutna opowieść.
Serdecznie pozdrawiam:)*
3 listopada 2015 - 20:32
Zosia zobaczyła, że Ci ta patelnia nie potrzebna, bo i tak Ją w sercu nosiłaś, więc oddała komuś kto zapomniał, albo potrzebował wspomnień…
5 listopada 2015 - 10:27
Bardzo się wyruszyłam czytając Twoje wspomnienia. Ciekawe co stało się z patelnią? Pozdrawiam serdecznie.
5 listopada 2015 - 14:52
Lotka
nie uwierzyłabyś….
j
6 listopada 2015 - 17:53
Gordyjko
jak bardzo chciałam aby tak było, ale…
j
6 listopada 2015 - 17:54
Podróżniczko
jak miło odebrałaś moją opowieść, dziękuję
j