Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Archiwum kategorii ‘Wydawnictwa i periodyki’

Blog pisze dosyć regularnie, dlatego gdy dzwoni telefon komplementujący jakiś tekst czuję się lekko zawstydzona. Tym razem telefon zadzwonił w zupełnie inna propozycją. Zadzwoniła Marta. Szybka rozmowa i piękne zaproszenie do Redakcji „Damy Pik”. Był Maj zresztą bardzo deszczowy i chłodny. Pytanie brzmiało: czy może pani przyjechać w poniedziałek na szybką kawkę? Oczywiście, będę. Szybka kawka z miłymi Paniami „Damy Pik” zamieniła się w wielogodzinną rozmowę. Marta włączyła dyktafon i tak popłynęła moja opowieść o moim życiu o wszystkich sprawach tych najtrudniejszych i najpiękniejszych o moich wzlotach i upadkach. O tym jak trudno być  ambitną kobietą w gronie mężczyzn w ich ukochanym sporcie. Bo przecież wszyscy mężczyźni na sporcie się znają  jak nikt, a tu między nimi znalazła się stuprocentowa kobieta, z wielkimi ambicjami bycia najlepszą.  Moja opwieść trwała i trwała. Po sześciu godzinach Marta stwierdziła, że pozyskała materiał nie na jeden artykuł ale chyba na książkę. Oczywiście żartowałyśmy i śmiałyśmy się serdecznie w czasie mojego opowiadania a raczej spowiedzi. Bo na wejściu sparafrazowałam tytuł jednej z audycji radiowych  i powiedziałam  pt: „Pani Marto pani pierwszej to powiem”. I tak się zaczęła nasza wspólna przygoda. Ja opowiadałam, pani Marta notowała, zadawała pytania, uśmiechała się zagadkowo, a ja jak to ja w przerwach sypałam kawałami. Tak powstał tekst, który wielokrotnie czytałyśmy uszczegóławiając pewne stwierdzenia,  a czasem uzgadniając to czy inne zdanie. Tekst ten jest autorstwa Redaktor Naczelnej „Damy Pik” pani Marty Lenkiewicz . Wiem, że nie wszystkie osoby mogły kupić  egzemplarz Damy, dlatego poprosiłam o wyrażenie zgody, którą otrzymałam  wraz z prawem udostępnienia tekstu  na swoim blogu, co niniejszym z przyjemnością czynię.  Ze względu na ilość tekstu podzieliłam go na dwie części:

Pani pierwszej o tym powiem… 

Mistrzowska klasa

W sporcie zakochała się wiele lat temu. Wierna mu była przez całe życie zawodowe, a i dziś angażuje się w sprawy z nim związane. Wulkan energii, pamięć godna pozazdroszczenia, cięty język i ambicje, które nigdy nie pozwalały stać jej w miejscu. Jadwiga Ślawska-Szalewicz, kobieta, która jako pierwsza została prezesem związku sportowego. 

Wieloletnia, bardzo intensywna praca. Obecnie – pisanie bloga, wykłady na UTW, zajmowanie się domem, rodziną, fascynacja kuchnią, ogrodem… Odnoszę wrażenie, że tą wewnętrzna energią mogłaby Pani zasilić niejedną dzielnicę. Skąd czerpie Pani siłę do takiej aktywności?

Urodziłam się w Niemczech, gdy jeszcze trwała wojna. Przyszłam na świat szybko i z hukiem. Chwilę później wybuchła bomba. Może właśnie te wydarzenia naznaczyły mnie na całe życie. Wszystko płynie bardzo szybko i jeśli ma się jakiś plan, to należy go w tempie  zrealizować.

Może dlatego związała Pani swoje życie ze sportem? Tam cały czas coś się dzieje.

Wcześniej jednak byłam studentką prawa. Nie było mi ono  pisane, choć to właśnie tam poznałam ludzi, którzy jako pierwsi skierowali moje myśli na właściwe tory. Choć sport zawsze był mi bliski, nie do końca może zdawałam sobie z tego sprawę. Później poznałam męża i zdałam na Akademię Wychowania Fizycznego w Warszawie, którą ukończyłam. Mój mąż, Janek Ślawski, był trenerem i to on dał mi podstawę organizacyjną w sporcie. Studia na AWF i w tym samym czasie praca w Polskim Związku Judo, a stąd już niedaleko do kierowania męską  sekcją  judo, które zresztą sama trenowałam. Szybko mnie tam dostrzeżono i  z PZJudo przeniesiono do Ministerstwa Sportu. Stamtąd przeszłam do Polskiego Związku Szermierki, zostając w wieku 27 lat jego Sekretarzem Generalnym. To było błyskawiczne wypłynięcie na szerokie wody i  7 lat znakomitej lekcji sportu.

Szybka kariera. Jak się to Pani udawało?

W latach 70 na szarych polskich ulicach rzadko kiedy można było spotkać uśmiechniętych ludzi. Dzięki pierwszym podróżom zagranicznym zdałam sobie sprawę, że świat wygląda jednak zupełnie inaczej.  Nosiłam różnobarwne ciuchy, które nauczyłam się szyć. Byłam kolorowym ptakiem. Dodając do tego uśmiech i silny charakter byłam widoczna. Poza tym nie było dla mnie rzeczy nie do załatwienia. Zawsze potrafiłam znaleźć do tego klucz To było moją kartą przetargową.

Czy praca w poszczególnych związkach różniła się? Przecież cel zawsze jest ten sam – wygrać.

Owszem, organizacja kultury fizycznej jest taka sama, ale każda dyscyplina ma swoja specyfikę a i sposób podejścia różni się.

Po szermierce pojawił się badminton?

Sama nie wiem dlaczego się pojawił. Któregoś dnia do mojego biura przyszedł Andrzej Szalewicz i zaproponował wspólne tworzenie Polskiego Związku Badmintona. On był uparty, a ja z przymrużeniem oka podchodziłam do pracy w miejscu, które jeszcze nie istniało. W końcu zgodziłam się. Był rok 1977. Pracowałam tam 28 lat, do 2005 roku, potem jeszcze przez 2 lata byłam Wiceprezydentem Europy. Choć zakończyłam pracę zawodową z badmintonem  związana jestem cały czas. Niedawno wróciłam z Kongresu Europejskiego, piszę do czasopism specjalistycznych.

To znaczna część Pani życia. Potrafi ją Pani podsumować?

Budowaliśmy ten związek od podstaw, od zatwierdzania statutów i regulaminów. Początkowo byłam sekretarzem generalnym, w 1991 roku zostałam prezesem. Przez pierwsze lata umacnialiśmy organizację całej struktury sportowej w terenie. W latach 90. mieliśmy już 162 kluby i 22 okręgowe związki badmintona. To wymagało jeżdżenia po Polsce, przekonywania władz lokalnych, żeby za organizacją szły jakieś pieniądze. Po 14 latach ciężkiej pracy sukcesem był fakt, że Andrzej Szalewicz został wybrany na prezesa Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Nagle okazało się, że badminton dysponuje inną od reszty grupą działaczy. Na zewnątrz zawsze byliśmy jednością, drużyną, choć wewnątrz bardzo się spieraliśmy. Ten wspólny głos wyróżniał nas na tle innych związków. Ale my tylko tak mogliśmy realizować nasze cele. A były nimi głównie pieniądze na szkolenie zawodników. Uczestniczyliśmy niemal we wszystkich większych zawodach w Europie i na świecie. Z tego powodu czułam, że muszę nauczyć się angielskiego. I dokonałam tego, w pół roku.  Ten język był mi niezbędny w pracy.

Jak, w „tamtych czasach”, udawało się Wam działać na tak dużą skalę?

Uczestnicząc w wielu zagranicznych imprezach sportowych zawsze miałam przy sobie zeszyt. Notowałam w nim wszystko – jak są ułożone korty, ubrane hostessy, gdzie stoją kwiaty, jak wygląda stół sędziowski, biuro, restauracja, jaka puszczana jest muzyka, jak zorganizowany jest transport. Stworzyłam swój własny przewodnik po organizacji imprezy, którą w przyszłości chciałam zrobić. W 1985 i 1987 roku postanowiliśmy zrobić w Polsce Mistrzostwa Europy w badmintonie. To był strzał w dziesiątkę. Wcześniej, będąc w Austrii, zainteresowałam się kartonowymi boksami. Dostałam je, podobnie jak długopisy, kolorowe karteczki i 10 kg wiedeńskiej kawy , którą potem serwowałam vipom udając, że w Polsce jest wszystko. Chwalono nas za zorganizowanie zawodów na najwyższym poziomie. Dla mnie to była nobilitacja i miłe połaskotanie mojej dumy. Byłam pierwszą kobietą, która została Sekretarzem Generalnym w związkach sportowych.

Wszystko zdobywaliśmy w szalony sposób – rakietki, lotki. Ci młodzi ludzie musieli mieć czym trenować. W końcu sami postanowiliśmy zająć się produkcją. Tak, w tym celu nawet pojechaliśmy do Chin, by podpatrzeć jak wygląda cały proces. Pod koniec 1987 roku uruchomiliśmy produkcję lotek, która trwała 4 lata. Później, gdy granice się już otworzyły, istniały kantory przestało mieć to sens.

A gdzie w tym wszystkim było miejsce na rodzinę? Tyle wyjazdów, zaangażowanie w pracę?

Było trudno. Moja córka wyjeżdżała ze mną na wszystkie zgrupowania, podróżowała również ze swoim tatą. Później razem pracowałyśmy organizując imprezy sportowe.  W zasadzie jednak nie wiem, kiedy dorosła. Była w pierwszej klasie, a potem nagle sama przygotowywała święta wielkanocne, podczas gdy  ja byłam na zgrupowaniach. Tak upłynęło 19 lat jej życia, aż się zakochała. W trenerze badmintona, Francuzie, za którego wyszła za mąż. Wyjechała, tam urodziła córkę, a ja zostałam sama. Nie było mi łatwo. Przy jej porodzie uczestniczyłam z telefonem przy uchu, co na początku lat dziewięćdziesiątych nie było łatwe. Żadnej matce tego nie życzę. Teraz wnuków mam więcej.

CDN.

 

Polesia czar

Wspomnienia gawędy opowieści

A na dobry początek piosenka Polesia czar w wykonaniu Krzysztofa Cwynara

http://www.youtube.com/watch?v=Pitmt_XrgX0

Otrzymałam ostatnio książeczkę, piękną i miłą memu sercu. Autorem jest Zbigniew Adrjański. Książkę wydał „Marpress” Gdańsk 2013. Pan Zbigniew Adrjański  jest Poleszukiem z dziada, pradziada i o swoim Polesiu pięknie opowiada.  Wydaje mi się zresztą, że cała Rodzina Państwa Adrjańskich posiadła ten dar, przekazany w genach z ojca na syna. Zresztą, co ja będę sama pisała o tej wspaniałej Rodzinie, oddam głos autorowi, który w Prologu opisuje dom rodzinny na Polesiu tymi słowami:

„… Mój dom rodzinny na Polesiu pełen był zawsze niezwykłych opowieści. Celowała w nich moja babcia, Stefania, która zatrudniała się, jako administratorka mająteczków szlacheckich w mohylowskiej guberni i od służby dworskiej słyszała mnóstwo dziwnych, niesamowitych legend, baśni oraz opowieści. Babcia moja, zwykle zapracowana, nie lubiła „strzępić języka po próżnicy”. Zabierała głos rzadko (chyba, ze były to rozmowy z wnukami), ale jak coś już opowiedziała, pamiętaliśmy o tym długo.

Wspaniałe były,na przykład opowieści mojej babci, jak bolszewicy uciekali przed duchem Jerzego Łaszkiewicza, naszego dalekiego kuzyna, którego zastrzelili we dworze w Rohaczewie (Łaszkiewicza- a nie ducha!), i jak później straszył on w swoim domu. Albo jak pani Sołtanowa, przyjaciółka babci, rozmawiała codziennie z duchami swoich synów, którzy zginęli walcząc w korpusie polskim gen. Dowbora Muśnickiego. I jak duchy dzielnych chłopaków „od Dowbora” naprawiały starej matce dach… jesienną nocą, kiedy ten zaciekał od deszczu.

Wspaniały talent gawędziarski odziedziczył po babci mój ojciec, który był inspektorem dróg wodnych na dawnych Kresach Wschodnich, wiele jeździł, podróżował i widział różne dziwne rzeczy. Ojciec mój interesował się „psychotroniką”, która wtedy zresztą nazywała się „jeszcze inaczej”- parapsychologią albo metapsychiką. Pasjonowały go eksperymenty hipnotyczne Ben-Alego, który przyjeżdżał na występy do Wilna, spotkania ze słynnym Ossowieckim, który z marszałkiem Piłsudskim kontaktował się telepatycznie i odczytywał na odległość figury talii pasjansa Marszałka.

I jeszcze Polesia czar w wykonaniu Chóru Dana

http://www.youtube.com/watch?v=icHXWGKi1R4

Prawdę jednak mówiąc, mój papa był trochę jednak przechera i kpiarz. Zaczynał wiele z tych tematów, modnych wówczas wśród naszych znajomych i kresowych bywalców saloniku mojej mamy, aby zaciekawić i za chwilę ten temat porzucić na rzecz całkiem przyziemnych relacji znad Bugu, Prypeci i Niemna- skąd właśnie wrócił z ostatniej inspekcji.

    – Pan Stanisław! Aaa… pan Stanisław – wołał tubalnym głosem doktor Chołodkowski, znany w Brześciu rentgenolog i mąż naszej kuzynki Wikci. Nie uciekaj od tematu!- Mów, znaczy się konkretnie:, kto strzelał z tej harmaty na bolszewickiej granicy? Duch czy twój Bieliński?

      W sukurs mojemu tacie przychodził kapitan Wasilewski, artylerzysta z Twierdzy Brzeskiej i jej późniejszy obrońca, zamordowany jeszcze później przez sowietów w Katyniu. – Każda broń, szczególnie wojskowa, ma prawo wystrzelić, nawet nieproszona, raz na pewien czas – stwierdzał autorytatywnie Wasilewski.

     – „Nu dobrze”- upierał się doktor Chołodkowski, ale pan Stanisław twierdzi, ze to duch.

     – Duchy zostawmy Bogu, podziwiając raczej sztukę narracji naszego gospodarza – łagodził ostatecznie tę dyskusję ksiądz proboszcz Łukaszewicz, który chętnie uczestniczył w towarzyskich spotkaniach. A ponadto miał duże poczucie humoru. Opowieści mojego ojca nie kończyły się na duchach. Ojciec mój był na Polesiu człowiekiem bardzo znanym i szanowanym. Był wybitnym specjalistą w zakresie dróg wodnych. Studiował zresztą na wydziale dróg wodnych w słynnej wojskowo-inżynieryjnej szkole w Petersburgu. Po ucieczce z bolszewickiej Rosji pracował w wileńskiej Dyrekcji Dróg Wodnych. A następnie w Dyrekcji Dróg Wodnych w Brześciu nad Bugiem, która obejmowała ogromny teren pięciu wschodnich województw. Łatwo zresztą powiedzieć: Polesie. Dawne Polesie to ogromna przestrzeń po obu stronach Prypeci, aż po ujście Dniepru i dalej. Geografowie obliczają to terytorium dość nieprecyzyjnie na około osiemdziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych. Po wojnie polsko-bolszewickiej (1920) DO Polski weszła tylko połowa tego terytorium, z plątaniną rzek, rzeczułek, jezior, rozlewisk wodnych i bagiennych terenów, które pracowicie opisywał i szkicował na swoich mapach Polesia – mój ojciec.

     Na Polesiu ojciec mój znał każdy port, przystań, śluzę, strażnicę wodną, barkę i statek. Przewędrował w swoich podróżach inspekcyjnych tysiące kilometrów rzek, jezior i rzeczułek. Znał okoliczne ziemiaństwo, szlachtę, urzędników państwowych, właścicieli statków, nadzorców wodnych…

     Są też, w tym skromnym wyborze rodzinnych tekstów – moje własne opowieści, które powstały z biegiem lat. No, cóż? Czym skorupka za młodu nasiąknie…

I jeszcze jedno wykonanie Polesia czar śpiewa pani Szaniewska

http://www.youtube.com/watch?v=aqlituAe59E

Postscriptum

     Wszystkie ilustracje, jakie zamieściłem w tej książce pochodzą z rysunków, obrazów, fotografii po moim ojcu – Stanisławie Adrjańskim oraz z przewodnika turystycznego po Polesiu dr Michała Marczaka – wydanego w Brześciu nad Bugiem (1935).

     Nazwisko moje w tej książce pisane jest według starej pisowni (sprzed tzw. reformy braci Jędrzejowiczów z roku 1936)- Adrjanski. Ale w starych dokumentach, dziadek Antoni i babcia Stefania, pisali się, jako Andryjanscy albo Andryańscy – herbu Rubiesz.

     Wzmiankę o Cudotwórcy z Pińska zamieszcza również Józef Ignacy Kraszewski we Wspomnieniach Polesia, Wołynia i Litwy. Opowieść o Batiuszce, który latał ptakiem opublikował autor w „Miesięczniku Literackim” (1976) oraz w czasopiśmie „Kamena” (1986).

     Inne moje „dziwne opowieści drukowałem w czasopiśmie: „Nie z Tej Ziemi” oraz kilku innych tygodnikach. Nie wiem zresztą, dlaczego, te opowieści określono, jako „dziwne”. Może, dlatego, że są głównie o duchach, dziwach i zjawach. Ale przecież jest to również moje osobiste wspomnienie o polesiu i Kresach Wschodnich, na których się urodziłem i gdzie upłynęły piękne, choć czasem bardzo trudne lata mojego dzieciństwa.

   A ponadto Polesie w literaturze polskiej – to od dawien dawna „kraina duchów’… 

I na zakończenie kapela Staśka Wielanka i Polesia czar

http://www.youtube.com/watch?v=ZXNdtEAGcT8

 

Tyle autor o swojej książce „Polesia czar”. A ja zachęcając serdecznie do lektury przypominam, że na łamach mojego bloga publikowałam różne opowiadania pana Zbigniewa Adrjańskiego w  dniach:

Zbigniew Adrjański 18.01.2010

O batiuszce co ptakiem latał”   25.01.2010; ,27.01.2010,;  28.01.2010, ; 30.01.2010, ;   1 i 2.02.2010, 

Jarmark Sensacji : 20.04.2010; , 21.04.2010;

Pochody donikąd 30.04.2010,            Wczasy 11.08.2010,     

 Warszawskie dzieci pójdziemy w bój (Złota Księga pieśni polskich) 31.07.2010; 

Pochody donikąd 19.11.2011;  1.05.2012 i  28.06.2012;   6.062011

Giełdy Piosenki  28.01.2011;   31.01.2011;  8.07.2012,  2.07.2012 (Giełdy piosenki w Largactilu)

 

 

DAMA PIK

Na rynku wydawniczym ukazała się nowa pozycja, dwumiesięcznik „DAMA PIK”.  I nie byłoby nic nadzwyczajnego w tym gdyby Dama Pik nie była magazynem dla kobiet dojrzałych pełnych pasji i świadomych swoich możliwości, czyli kobiet, 50+ ( ale nie tylko). Dama Pik od kilku tygodni istnieje również na Facebooku, ma tam swój profil i lubi ją już ponad trzy tysiące osób. Liczba ta rośnie, a redakcja czyni starania, aby ten krąg się zwiększał. Przeczytałam materiał wstępny przygotowany przez Redaktor Naczelną panią Martę Lenkiewicz cytuję”…Facebooka postrzegamy, jako fantastyczne forum wymiany myśli, opinii, oraz możliwości skupienia wokół siebie osób, którym przyświecają podobne do naszych cele. Możliwość może nie „bezpośredniej”, ale szybkiej komunikacji pozwala nam zbliżyć się do Pań, a tym samym lepiej je poznać. Liczne komentarze internautek ukazują nam oczekiwania, jakie maja Panie wobec zawartości pisma pożądanego, jakim –nie ukrywamy-chcielibyśmy, aby „Dama Pik” w przyszłości się stała. Dzięki Facebookowi potwierdziły się również nasze przypuszczenia, dotyczące aktywności osób starszych w wirtualnym świecie. Nieprawdziwe są, bowiem opinie jakoby ludzie” w pewnym wieku” nie korzystali z Internetu i jego ogromnych możliwości. Wręcz przeciwnie- coraz częściej używają go w celu w celu ułatwienia sobie życia- zamiast stać na poczcie, płacą rachunki z domu, kupują wycieczki, robią przelewy, sprawdzają repertuar kinowy, teatralny wysyłają emaile, skypują ze znajomymi czy dziećmi, które przebywają poza granicami kraju. Owszem, może nie każda z Pań po 50. Roku życia aktywnie włącza się w facebookowe życie, może nie każda z zapałem prowadzi własnego bloga, jak pani Jadwiga Ślawska Szalewicz, może nie każda kupuje sukienki czy książki klikając na stronie określonego sklepu. Dla większości jednak Internet nie jest już wiedzą tajemną, trudna do pojęcia. Został oswojony. …”

Aktywnego „lajkowania” życzy

                                                                                                               Marta Lenkiewicz 

Pierwszy egzemplarz pisma jest już w sprzedaży, można znaleźć Damę Pik wpisując: www.dama-pik.pl. Klikamy w zakładkę Facebook lub aktywny link „Dama Pik”.

Już wiecie, dlaczego napisałam o „Damie Pik”. Jest to pismo dla nas, a ponieważ ostatnio o Facebooku napisała również Krysia, postanowiłam napisać i ja, osoba, która od lat istnieje na Facebooku na LinkedIn, Naszej Klasie, korzysta z Internetu robiąc w nim wiele zakupów, czy płacąc swoje rachunki. Ostatnio zakupiłam kilka książek kucharskich, które jak wiecie są moją pasją i zbieram je od wielu. Na stronie Internetowej Firmy „Zeta-Ars” znalazłam pozycje Antoniego Telstara „Kuchnia Polsko-Francuska” z cudownym wpisem na stronie pierwszej tej pozycji cytuje”… Jaśnie Wielmożnej Hrabinie Andrzejowej Potockiej a Pani mojej ośmielam się ofiarować niniejszą pracę owoc wieloletniego fachowego doświadczenia w tym samym polskim Domu, w oddaniu całkowitem tej wielkiej Rodzinie, jako dowód mojej najgłębszej czci i przywiązania – Antoni Telstar (W Krzeszowicach, 8 maja 1909). Oprócz tej pięknej pozycji znalazłam tam „Polską Kuchnię Koszerną” autorki Rebeki Wolff (1877 wydaną w Warszawie w Drukarni M. Ziemkiewicza) zawierającą najrozmaitsze potrawy, pieczywa, konfitury i soki, oraz jedną z najpiękniejszych książek kucharskich „rodzynek” pośród innych „Uniwersalną Książkę Kucharską” ( pięknie wydany reprint oczywiście) napisaną przez Maryę Ochorowicz- Monatową, oryginalnie wydaną w roku 1905, przygotowana do druku przez Graf_ika, czyli panią Iwonę Knechtę. Na 725. Stronach tej znakomitej książki kucharskiej znajdują się przepisy kulinarne, o których dzisiaj bardzo rzadko pamiętamy. Książki te stanowią od kilku dni ozdobę mojej biblioteczki kucharskiej, która ostatnio wzbogaciła się również o oryginalne wydania różnych książek kucharskich z końca XIX wieku, podarowanych mi przez moja Przyjaciółkę Basię. Przeglądając strony Internetowe (explorując Internet, bo tak fachowo nazywa się szukanie księgarń, witryn wydawniczych, czy też nowych rzeczy w różnych sklepach internetowych) ostatnio kupiłam wiele potrzebnych części zamiennych do popsutego niedawno malaksera (tarcze do ścierania jarzyn), wąż do odkurzacza, który odmówił posłuszeństwa, ponieważ zrobiła się w nim wielka dziura, czy wiele płyt dvd tzw. audiobooków mp3 do słuchania dla mojego męża, który ma wielkie problemy z oczami. Wszystkie te rzeczy znalazłam nie wychodząc z domu, szperając cierpliwie w sieci, co nie było w ogóle trudne. Jeżeli dodam do tego płacenie rachunków, korzystanie z wysyłania przelewów opłat koniecznych do przekazania w każdym miesiącu, mogę powiedzieć, że mój czas jest wykorzystany ekonomicznie i dlatego mogę pisać, prowadzić swój blog, być obecną w PANORAMIE Uniwersytetów Trzeciego Wieku, dla której od czasu do czasu piszę różnego rodzaju materiały, czy też czytać: notatki sprzed lat, aby opisać kolejne wspomnienia z tworzenia jednego z polskich związków sportowych – badmintona, brać udział w konferencjach szkoleniowych, uczestniczyć w wydarzeniach sportowych, czy przygotować kolejne dania w mojej kuchni, które następnie prezentuję na moim blogu. A teraz jeszcze pisać dla DAMY PIK.

 Gdybym wielu rzeczy nie załatwiała przez Internet, na wszystkie pozostałe czynności zabrakłoby czasu. A pamiętać również należy, że opiekują się swoim stareńkim ojcem i jest to dodatkowa praca na cały etat.

A tak w ogóle to uważam, ze starość dla kobiet jest bardzo trudna. Dlaczego? Z powodu obiektywnych czynników takich jak:

  1. Finanse (mamy niższe emerytury, bo jesteśmy gorzej opłacane niż mężczyźni na tym samym stanowisku, krócej pracujemy, bo wychowujemy nasze dzieci, co jest praca wymagającą jednakowoż nieopłacaną)
  2.  Stan zdrowia, który pogarsza nam się z wiekiem, ale też mamy obawę i lęk o proszenie o pomoc, (gdyż to wstyd prosić nasze dzieci o niezbędną pomoc)
  3. Zwiększony zakres obowiązków po przejściu na emeryturę: zaczynamy funkcjonować, jako „instytucja babcia”, przejmujemy opiekę nad rodzicami, co jest niezwykle stresujące
  4. W relacjach społecznych dotyka nas wdowieństwo, rozwody (nasi mężczyźni coraz częściej poszukują młodszej, ładniejszej partnerki bez siwych włosów, pozostawiając nas na jesień życia samotnymi,

– mamy dobre relacje z kobietami naszymi rówieśnicami, emerytkami, które maja te same problemy, natomiast mamy często toksyczne relacje z własnymi matkami lub teściowymi, a musimy sprawować nad nimi funkcje opiekuńcze.

        5. Brakuje nam poczucia niezależności i kontroli własnego życia, inni ludzie decydują zbyt często za nas np.: politycy, księża. Czy zastanawiałyście się nad samymi sobą, ile to razy decydowałyście się na wybór pracy nie ze względu na wasze możliwości i aspiracje, ale ze względu na godzenie pracy z życiem rodzinnym? Ile razy oddałyście życie dzieciom- stając się zgorzkniałymi na stare lata? Czy obecnie będąc kobietami dojrzałymi w wieku 60+ posiadłyście umiejętność dzielenia się waszym cudownym i jedynym doświadczeniem? Czy w dalszym ciągu pokutuje w was poczucie wycofania z powodu braku doświadczeń?

Często zastanawiam się, czy dla kobiet lepiej jest być mądrą? Ja myślę, że należy być  i mądrą, ale też i słodką idiotką” warto być i najlepiej do tego jeszcze dysponować „złotą kartą kredytową”. Stwierdzam jedno” „Sapere ande femina” odważ się być mądra kobieto!

Nad tymi i innymi sprawami pomyślałam czytając „Damę Pik”. Zachęcam was do czytania tego czasopisma dla nas kobiet 50+, które jest już na rynku i można je nabyć na drodze prenumeraty pocztą elektroniczną: prenumerata@dama-pik.pl 6 wydań w roku kosztuje 45 zł.  Serdecznie zapraszam

Wasza Jadwiga

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.