Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Archiwum kategorii ‘Wspomnienia’

Dzisiaj zapraszam wszystkich miłośników bzów do odwiedzenia parków i okolicznych ogrodów. Pora jak najbardziej odpowiednia, ponieważ zaczęły kwitnąć bzy i te białe jak w piosence skomponowanej przez niemieckiego kompozytora Franz ‘a Doella pod tytułem „Wen der Weisse  Flieder wieder bluht”, czyli „Kiedy znów zakwitną białe bzy”. Piosenka powstała w latach dwudziestych XX wieku.We Francji była hitem w roku 1929 a tytuł jej brzmiał „ Quand refleurirant les lilacs blancs”, w Anglii „ When the lilacs bloom again” . Do polskiej wersji słowa napisał Marian Hemar- czyli Jan Marian Hescheles, który używał  pseudonimów Jan Mariański, Marian Wallenrod. Urodził się w 1901 we Lwowie. Był poetą, satyrykiem, komediopisarzem, dramaturgiem, tłumaczem poezji, autorem tekstów piosenek, których napisał ponad trzy  tysiące. W latach 1925-1939 mieszkając w Warszawie pisał słowa do najlepszych ówczesnych przebojów światowych, w tym właśnie do piosenki, „Kiedy znów zakwitną białe bzy”. Śmiem twierdzić, że autor musiał być był bardzo zakochany w swojej żonie Marii Modzelewskiej i pewnie, dlatego piosenka jest tak piękna, i romantyczna.  Największe jego szlagieru to oprócz super przeboju „Kiedy znów zakwitną białe bzy” to słynne i śpiewane jeszcze dzisiaj  „Czy Pani Marta jest grzechu warta”, „Ten wąsik”, „Upić się warto”, „Jest jedna, jedyna”.

Marian Hemar był spokrewniony ze Stanisławem Lemem gdyż matka Hemara i ojciec Stanisława Lema byli rodzeństwem. We Lwowie studiował medycynę i filozofię na Uniwersytecie Jana Kazimierza, po studiach wyjechał do Włoch pracując jako korespondent dla „Gazety Porannej”. W latach 1918 -1920 brał udział w walkach o Lwów po stronie polskiej. W 1925 roku przeprowadził się do Warszawy, pracował z Julianem Tuwimem w kabarecie „Qui Pro Quo”, „Banda”, „Cyruliku Warszawskim. Wspólnie z Tuwimem, Lechoniem i Słonimskim pisali skecze , dowcipy i szopki polityczne. Był bardzo płodnym twórcą z ogromnym dorobkiem literackim, w tym ponad trzy tysiące niezwykle popularnych piosenek, do których sam komponował muzykę, setki wierszy, słuchowiska radiowe, sztuki. Pracował jako dyrektor teatru Nowa Komedia a także współpracował z „Wiadomościami Literackimi” i „Wiadomościami”. W roku 1939 piosenka „Ten wąsik” w wykonaniu Ludwika Sempolińskiego spowodowała interwencję  ambasadora  Niemiec w Warszawie. Z chwilą wybuchu II wojny światowej przedostał się do Rumunii (był pochodzenia żydowskiego), brał udział w walkach pod Tobrukiem a w roku 1942  na polecenie gen. Sikorskiego został przeniesiony do Londynu. 

Szczęśliwe lata warszawskie (1924 – 1939) były pełne miłości (do żony Marii Modzelewskiej) i pełne sławy, popularności i sukcesów literackich dla lekkiej muzy. W Warszawie powstało 1200 piosenek. Z tej wielkiej spuścizny zostały płyty – już dziś zabytki. Piosenki osiemdziesięciolatki, które nadal wzruszają. W latach trzydziestych Warszawa poznawała i nuciła przeboje świata, bo Marian Hemar pisał polskie słowa do nowych chwytliwych melodii zagranicznych. Po wojnie pozostał w Londynie. Prowadził tam teatrzyk polski w klubie emigrantów polskich. Pracował w dalszym ciągu między innymi w Rozgłośni Polskiego Radia Wolna Europa. Wygłaszał w nim wierszowane komentarze satyryczne do bieżących wydarzeń. Będąc w Anglii ożenił się po raz drugi z Caroll Ann Eric. Zmarł w roku 1972 w Dorking pod Londynem , leży na cmentarzu w pobliżu Leith Hill, w którym mieszkał.

Posłuchajmy największego przeboju Franz’a Doella (muz.) ze słowami Mariana Hemara  w wykonaniu Mieczysława Fogga http://www.youtube.com/watch?v=sCHkfQM-XCc&feature=related 

oraz powojennej wersji nagranej przez Jerzego Połomskiego

 http://www.youtube.com/watch?v=uW4atjE-Nf4&feature=related   

Czyż nie piękna piosenka, choć w tak różnym wykonaniu?  Przywołuję i wspominam, ponieważ pierwszy raz usłyszałam ją dawno temu na występie pana Mieczysława Fogga, nie wiem ile miałam wówczas lat, może dziesięć, może dwanaście, siedziałam jak dama razem z Ojcem w kawiarni a Pan Fogg śpiewał, wydawało mi się, że świat został na tę jedną chwilkę zaczarowany i dookoła pachną białe bzy, to moja wyobraźnia wyczarowywała nierzeczywiste obrazy, bo za oknami była ponura rzeczywistość i zniszczona, wielkim wysiłkiem wszystkich ludzi odbudowywana Warszawa. No cóż wyobraźnia i rzeczywistość nie zawsze tworzą idealna parę. Kilka lat później sama grałam tę melodię razem z naszą orkiestra pod dyrekcją Władysława Bochenka, z refrenem granym na trąbce. To było tak dawno, ale zawsze w maju, gdy zakwitają białe bzy wspominam tamten czas z rozrzewnieniem.

Pewnie nie zawsze zdajemy sobie sprawę słuchając na przykład Sławy Przybylskiej śpiewającej piosenkę „Wspomnij mnie”  czy „Pensylwania”  czy chociażby „Kto inny nie umiałby”  w wykonaniu żony kompozytora pani Marii Modzelewskiej, że słowa tych wielkich przebojów wyszły spod pióra Mariana Hemara.

W tym roku ani kwiecień ani maj nie są łaskawe dla kwiatów i ogrodów. Wczoraj rano obudziła nas burza z piorunami, deszcz zacinał i wszystko byłoby dobrze gdyby ulewa nie zamieniła się w burze gradową z gradem wielkości paznokcia, wielkie grochy waliły w tulipany, po burzy zaś pozostał zielony krajobraz zniszczeń i ani jednego płatka tulipanowego na dotychczas pięknie kwitnących tulipanach. Jakby tego było mało w końcu marca na początku kwietnia było kilka dni bardzo ciepłych zaś w nocy mieliśmy przymrozki -5 stopni. Oczywiście w ten sposób zmarzły hortensje, rododendrony, azalie, magnolie biała, różowa i cytrynowa a także moje ukochane cztery wisterie, które pną się po tarasowych belkach. W tym roku nie będziemy upajać się pięknem tych drzew, krzewów i pnączy, i wcale nie wiem, czy wisteria sinensis rosnąca w naszym ogrodzie od 18 lat w następnym roku odbije. Zobaczymy… Tak to jest z ogrodem i z naszym klimatem umiarkowanym. Zakwitły również na biało miodowo pachnące tawuły van Houten’a, niestety upał +33 stopnie wcale im nie pomógł i po trzech dniach kwitnienia tawuły zakończyły swój kwiatowy występ. Jako prawdziwe ogrodowe damy nie wytrzymały upału? Pożółkłe białe kwiaty wyglądają smętnie. Wielka szkoda!

Za to bzy jakby rekompensują poniesione straty i chcą nam pokazać, że na nie można liczyć, zawsze. Pięknie kwitną bzy te zwykłe liliowe i te  podwójne zaś białe pysznią się wśród innych jakby chciały powiedzieć, my zakwitniemy w myśl piosenki „Kiedy znów zakwitną białe bzy”. Dlatego chodząc po ogrodzie cały czas nucę… „ kiedy znów zakwitną białe bzy…” kiedy? Pewnie w przyszłym roku, bo w tym kwitną czarująco, zresztą zobaczcie sami.

Życzę wam wszystkiego najlepszego dobrej pogody,  i nawet może już nie padać, ale też nie muszą być tropikalne upały, ot tak po prostu jak przystało na umiarkowany klimat … umiarkowanie. 

Przesyłam serdeczności

Wasza Jadwiga

W latach mojej wczesnej młodości wydarzeniem na skalę roku był udział w pochodzie pierwszomajowym. Od połowy kwietnia w domu trwały przygotowania, a to sprawdzanie czy mamy odpowiednie buty, a to sprawdzano, czy odświętna sukieneczka jeszcze pasuje, a sandałki czy dobre, najczęściej okazywało się, że sukieneczka jest niestety przykrótka a z sandałek wystają nam paluchy, jako żywo, no i tak się absolutnie nie da iść. I ten sam problem pojawiał się w przypadku butów mojego młodszego brata, który w żaden sposób nie mógł wcisnąć dobrej jeszcze trzy miesiące temu pary. Teraz następowało to, co najgorsze.

Przewodnia Siła w naszej rodzinie – mama – zabierała nas na upiorną wędrówkę po sklepach. Mierzyliśmy ileś par butów, buciorów, bucisków, zanim usłyszeliśmy stanowczy głos: tak, te właśnie weźmiemy. „ Te” nie zawsze najładniejsze, ale na pewno mocne ( tak „na oko” wyglądały) były pięknie pakowane w gazety. Tylko po przyjściu do domu czasami okazywało się, że już są za małe, a przecież w sklepie były dobre! Powrót do sklepu, krzyki, że nie te buty nam zapakowano, bo tamte były absolutnie dobre, i nareszcie spoceni, zmęczeni krzykami i mierzeniem okropnych buciorów wracaliśmy do domu. Ufffffffff!

Wyszykowani w nowe buty i skarpetki, ja, prawie siedmioletnia dama, dodatkowo w nową krótką sukienkę, a moi „panowie” lat 4: brat Zbyszek i jego najserdeczniejszy przyjaciel Stefanek, w krótkie spodenki i nowe sweterki wydziergane nocami przez mamę, z włosami wymytymi na tę okazję i spłukanymi octem (dla nadania im miękkości), z własnoręcznie zrobionymi w przedszkolu chorągiewkami, o 8 rano wychodziliśmy przy dźwiękach orkiestry dętej MZK z Woli na sławetny pochód.

Oczywiście, nasze pochody można nazwać oglądaniem pochodu i zwracaniem uwagi na te piękne biało-czerwone flagi, które gdzieniegdzie sprzedawano na skrzyżowaniach ulic. Wszystkie inne szturmówki i flagi, dźwigali pracownicy różnych fabryk, zakładów pracy czy ministerstw, były im dostarczane przez te zakłady, ale o tym dowiedziałam się już znacznie później.

Nasz pochód zaczynał się na pl. Dzierżyńskiego, dzisiaj to pl. Bankowy, i kończył po przejściu przed główną trybuną znajdująca się pod darem narodu ZSRR dla narodu polskiego – Pałacem Kultury im. Józefa Stalina. Wystrojona w nowa sukienkę, warkocze długie  do pasa, miałam przewiązane czerwonymi kokardami lub białą i czerwoną, a na czubku głowy była przypięta ogromna kokarda „motyl” widoczna chyba z kilku kilometrów. Sprawa najważniejsza polegała na tym, że ta kokarda stercząca na czubku głowy za żadne pieniądze nie mogła się przekrzywić, a tym bardziej przewrócić.

Cały czas była kontrolowana przez ojca i wyśmiewających się ze mnie Zbyszka i Stefana. Moi mali przyjaciele, siedząc na barkach swych ojców przed główną trybuną krzyczeli to, co wszyscy, jednak im wychodziło to znacznie lepiej, ponieważ wszyscy krzyczeli: „Hurra Bierut”, tylko oni wtedy jeszcze nie mówili rrrrrrrr, i wychodziło to mniej więcej tak „Huuuuuuuja Biejuuuuut, Huuuuuuuujjjjjjja Biejuuuuut…”.

Nie wiedziałam, dlaczego ojciec Stefanka i nasz ojciec tak szybko zmykali sprzed trybuny głównej, na której stali jacyś „mili” panowie i kiwali do nas rękami… A my, zafascynowani swoimi chorągiewkami i perspektywą zakupu waty cukrowej po tak pięknym przemarszu z solennymi okrzykami, od których bolało nas gardło, darliśmy się jak najęci, huuuuuurrrrrrrrra Bierrrrrrrrut!

Tylko Franek i mój ojciec byli bardzo speszeni. Dlaczego? Wtedy tego naprawdę nie wiedziałam. Takie pochody pamiętam, bo były one dla nas wielką radością i zabawą, dopiero wiele lat później mój kochany tato wytłumaczył mi dokładnie, jak to naprawdę wtedy było, no i nie powiem, trochę to wyglądało inaczej niż nasze dziecięce wspomnienia. Po pochodzie wszyscy zaczynali nerwowo szukać miejsc, w których sprzedawano różne dobre produkty, takie jak pyszna kiełbasa, pachnąca już z wielkiej odległości oraz szynka! Jakieś pierniki, watę cukrową, piwo, a może nawet i alkohol? Tego nie wiem. Pamiętam bigos i grochówkę na MDM- ie., które chyba sprzedawali żołnierze z takich ogromnych (wtedy tak to widziałam) kotłów. I do tego dodawano czarny chleb, dla mnie ten właśnie chleb był najpyszniejszy.

Po tak trudnym dniu wracaliśmy spacerkiem do domu, gdzie nasza Siła Przewodnia czekała z obiadem, ale kto by tam jadł jakiś rosół, skoro my jedliśmy takie pyszności, grochówkę, bigos i do tego taki najlepszy na świecie chleb, którego mama nigdy nam nie kupowała, zupełnie nie wiem, dlaczego?

Takie wspomnienia z najdawniejszych pochodów pierwszomajowych pozostały mi w pamięci. Ale były to lata 50.-60. W liceum pochód był obowiązkowy i nie było żadnego wytłumaczenia, ani nie obowiązywało żadne zwolnienie. Obowiązek uczniowski, koniec kropka. Ostatni raz na pochodzie byłam w 1964 roku, w okresie naszych matur. Nawet dostałam jakąś flagę i musiałam z nią maszerować. Po zdaniu matury nigdy więcej nie byłam na pochodzie pierwszomajowym. Studiowałam na AWF i w każdą sobotę i niedzielę odbywały się gdzieś w Polsce jakieś zawody, a że byłam związana z judo jako sędzina, to właśnie judo było moim excuse.  A inni? Jak wspominali swoje pochody donikąd?

Oto wspomnienia Mego starszego Przyjaciela pana Zbigniewa Adrjańskiego, który tamte czasy opisał w książce pod tytułem „Pochody donikąd”:

Maszerujemy w pochodzie

(wspomnienie)

„…Pieśni pierwszomajowe nadawano długo przed pochodem, czasem w wigilię 1 Maja, w czasie której organizowano uroczystą akademię, i później, już przed samym pochodem, z rozwieszonych w mieście głośników, potężnych gigantofonów czy domowych skrzynek radiowych, podłączonych do radiowęzła.

Te domowe skrzynki, nazywane „kołchoźnikami”, robiły tzw. pierwszomajową atmosferę. Wzywały „stań razem z nami, dotrzymaj kroku”. Zapewniały, że „ani góry wysokie, ani morza szerokie nie wstrzymają pochodu przyjaźni”. Krzyczały: „Tara-bam, tara-bam- wróg nie wydrze pieśni nam”. Przyjemnie było nawet posłuchać, jak taki mały domowy kołchoźnik pracuje! W zwykłe dni kołchoźniki nie szczędziły nam agitacji i propagandy (złośliwcy twierdzili, że jest w nich podsłuch!). Ale w majowe święto ta mała szara skrzynka była tak rewolucyjnie zapieniona, że aż dygotała od okrzyków, pieśni i haseł – niczym gotujący się imbryk…

W akademiku przy placu Narutowicza, gdzie „waletowałem” przez kilka tygodni, nadaremnie poszukujący mieszkania studenci zakładali się ze sobą: spadnie kołchoźnik ze ściany czy nie spadnie? Właśnie na placu Czerwonym w Moskwie ruszyła defilada, poprzedzająca pierwszomajowy pochód. Rozbrzmiewało głośne „urrrra”- i kołchoźnik spadł ze ściany rozbijając się w drzazgi!

Jeszcze gorzej było na ulicach Warszawy. Straszliwie ryczały ogromnej mocy gigantofony. Pochód niby to maszerował z pieśnią na ustach, ale było to udawanie, bo śpiewać nie można było! Śpiewanie w ogóle nie miało sensu, ponieważ wszystko i wszystkich zagłuszały gigantofony! Co sprytniejsi lub gorliwsi poruszali zatem ustami jak wyłowione z wody karpie, udając, że śpiewają, dziś to nazywamy podkładaniem głosu, czyli tzw. playbackiem, wówczas nie znaliśmy tego określenia.

Były to zaledwie początki telewizji. Przebieg pochodu transmitowany był głównie w Radiu Polskim i przez radiowęzły. Nawet, jeśli ktoś chciał przekrzyczeć wszystkich dookoła i śpiewać rewolucyjne pieśni – nie mógł, bo im bliżej trybuny honorowej podchodził pochód – tym głośniej wrzeszczał spiker. Albo nawet cały sztab pierwszomajowych spikerów, znanych aktorów, z którymi konkurować nie było sposobu. Siedzieli oni gdzieś wysoko, na specjalnie zbudowanym rusztowaniu (nosiło ono nazwę studia pierwszomajowego) i wznosili różne okrzyki, informując przy tym, kto idzie w pochodzie. Ile procent normy wykonał…, czym się zasłużył dla socjalistycznej ojczyzny. Czytano także rozmaite zobowiązania, meldunki i telegramy, recytowano wiersze rewolucyjnych poetów. Nad przebiegiem pochodu czuwały oczywiście różne sztaby, komitety, służby i organy bezpieczeństwa. Były specjalne kordony, strefy ochronne, straże i zabezpieczenia.

Wszystko starannie planowano! Okrzyki, kwiaty i wiwaty. Hasła, transparenty i portrety przywódców. Kolory i odcienie majowego święta, czy bardzo czerwone, rewolucyjne czy biało-czerwone? A może lekko „zaczerwienione”? Ustalano nawet, komu dać na trybunie honorowej wielki bukiet, a komu skromne goździki. Komu podać dziecko do uścisków, całowania.

Mój znajomy, który pracował w Biurze Ochrony Rządu, twierdził, że dzieci podawane do uścisków i ucałowania przez przywódców partii były wcześniej starannie myte i dezynfekowane. Wszelka improwizacja mogła się źle skończyć. Kiedyś mój kolega z roku, gorliwy zetempowiec, wyczekał na jakąś sekundę ciszy i na widok kukły amerykańskiego prezydenta, którą niesiono w pochodzie, wrzasnął: „Precz z Trumanem!”. Szef klakierów miał w tym samym czasie i w tej samej sekundzie zapisany okrzyk „Niech żyje” – na cześć jakiegoś przywódcy. Wrzasnął, więc swoja kwestię i wyszło „Niech żyje Truman!”. Ale na tym nie koniec, bo ktoś poinformował stojącego obok Bieruta ministra Bermana, że krzyknięto „Precz z Bermanem”. Rzeczywiście mój kolega trochę seplenił i można było pomyśleć, ze chodzi o Bermana, a nie o Trumana. Za rogiem trybuny honorowej czekał na nas kordon smutnych panów w jednakowych płaszczach z gabardyny, które fasowali tajniacy. Inni studenci tańczyli na Mariensztacie ze swoimi dziewczynami murarskie poleczki i walczyki, kupowali w ciężarówkach „Społem” specjalnie przygotowane na ten dzień parówki i cytryny, a my musieliśmy się tłumaczyć na Cyryla i Metodego, czy nasz kolega krzyknął „Precz z Bermanem”, czy „Precz z Trumanem”? I dlaczego w ogóle krzyczał nieproszony?. Nawet, jeżeli to robił z rewolucyjnych pobudek…”

Takie to były te nasze „Pochody Donikąd”, pochody pierwszomajowe moje i brata oraz jego przyjaciela, a także pana Zbyszka Adrjańskiego i jego kolegów studentów.

 

Pozdrawiam serdecznie z okazji 1 Maja

Wasza Jadwiga

 

 

Wielka Sobota jest dniem święconego. Rankiem tego dnia jest święcenie ognia a zapalanie i święcenie ognia oznaczało rozpoczynanie nowego czasu. Po poświęceniu ognia odbywało się święcenie wody. Po poświęceniu ognia i wody po odśpiewaniu przez kapłana „Gloria” rozwiązuje się dzwony, które dzwonią po raz pierwszy po kilkudniowym milczeniu.

Rano święcono ogień i wodę, a przez cały dzień pokarmy.

Według staropolskiego zwyczaju tak zwane „święcone” stawiano na wielkim stole w jadalni. Składały się na nie szynki, kiełbasy, salcesony, ryby w galarecie, prosię pieczone w całości oraz wielkanocne ciasta: mazurki, torty, przekładańce oraz staropolskie „baby”. Nie zapominano także o nalewkach, wódkach, miodach pitnych, piwie i winie. Na stole nad wszystkimi potrawami górował Baranek zrobiony kunsztownie z masła lub cukru. Cały stół kuszący kolorami, smakami, zapachami, ozdabiano zielonym barwinkiem i kolorowymi pisankami. Święcone zależało od możliwości finansowych domu, było bardzo bogate, ale też i bardzo skromne.

Na szczególną uwagę w staropolskiej kuchni zasługiwało pieczenie bab i mazurków, które są specjałami rdzennie polskimi. Pieczenie bab wielkanocnych odbywało się zgodnie wielowiekową tradycją, można powiedzieć zgodnie z pewnym „misterium”. Mężczyznom do kuchni w tym czasie wstęp był wzbroniony. Kucharka wybierała najbielszą mąkę, rozpuszczano szafran w wódce, nie tylko użyczał pięknego koloru, ale również dawał korzenny aromat, ucierano setki żółtek z cukrem, mielono migdały, przebierano rodzynki, tłuczono w moździerzach wanilię, robiono zaczyn z drożdży. Nałożone do form babowych ciasto nakrywano lnianymi obrusami, aby się nie przeziębiło i odpowiednio wyrosło, po czym wyrośnięte baby wsadzano ostrożnie do pieca. Po wyjęciu łopatą z pieca kładziono je na puchowych pierzynach, by stygnąc nie zgniotły się. „Usiadła” baba była kompromitacją gospodyni. Najsłynniejsze były baby muślinowe i puchowe. Pochodzenie mazurków do dziś nie jest jasne. Podejrzewa się, że są to przysmaki kuchni tureckiej. Mazurki wykonywano na kruchym, cieniutkim spodzie, pokryte warstwą masy orzechowej, migdałowej, kajmakowej, bakaliowej, przepięknie zdobione bakaliami, migdałami i konfiturą.

W różnych książkach kucharskich prezentujących staropolskie obyczaje możemy przeczytać opisy święconego na magnackich czy szlacheckich lub mieszczańskich dworach, które było raczej luksusem kulinarnym ponad stan, który mogło doprowadzić gospodarzy do ruiny kieszeni, ale też i zdrowia, i z roztropnością finansową nie miało nic wspólnego. Powiedzmy sobie szczerze, że i dzisiaj, gdy przygotowujemy święcone, niewiele to ma wspólnego z naszym głosem rozsądku. Tradycja „zastaw się a postaw się” jest do dzisiaj w nas głęboko zakorzeniona.

Wielką Sobotę kończyła rezurekcja- nabożeństwo biorące swoja nazwę od łacińskiego resurrectio- zmartwychwstanie.” Jest to obrzęd radosny, w krajach słowiańskich powszechny, polegający na wyniesieniu Najświętszego Sakramentu z grobu i trzykrotnej uroczystej procesji wokoło kościoła wśród pieśni wielkanocnych. Obchód ten powstał z misteriów średniowiecznych, a na jego rozszerzenie wpłynęli bożogrobcy” Gdy rozlegały się dzwony na rezurekcję wszyscy śpieszyli do kościoła, ( bo kto przespał rezurekcję, nie miał prawa jeść święconego), wierzono też, że kto nie pójdzie, będzie ciągle chorował. W czasie procesji trzykrotnie okrążającej kościół śpiewano pieśń zmartwychwstania „Wesoły nam dzień dziś nastał”, jedną z najstarszych religijnych pieśni, śpiewanej od setek lat. Wiele lat temu rezurekcyjne dzwonu zwoływały ludzi na rezurekcję o 12.00 w nocy. Jednak od czasów stanisławowskich przesunięto rezurekcję na wczesne godziny poranne, aby oszczędzić ludziom nie zawsze bezpiecznego powrotu do domu w godzinach nocnych. Stąd msza rezurekcyjna i uroczystości Zmartwychwstania w niedzielny wczesny poranek, gdzie dzwonom wtórowały  wystrzały z kalichlorku, kluczów, czy dubeltówek, a kiedyś wtórowały wybuchy z armat, moździerzy, strzelb, pistoletów.

Nadchodziła WIELKA NIEDZIELA

Po prymarii, pierwszej mszy po Zmartwychwstaniu Pana, wszyscy śpieszyli do domów, a na drogach odbywały się wyścigi furmanek, bo kto pierwszy do domu dojedzie temu zboże nadzwyczaj się uda. Ja zaś uważam, że miało to też inny podtekst, ludzie byli wyposzczeni i śpieszno im było do domów na Wielkie Śniadanie.

Ucztę wielkanocną rozpoczynano dzieleniem się poświęconym jajkiem ugotowanym na twardo, połączone to było ze składaniem sobie życzeń. Po złożonych życzeniach ruszano do stołu – można powiedzieć według naszego nazewnictwa – był to raczej zimny bufet. Jak już napisałam największą atrakcją tego świętowania było wielkie obżarstwo. Wielkanoc zawsze była w Polsce świętem rodzinnym poświęconym jedzeniu. Ciekawe są recepty na uchronienie się od zgagi po wielodniowym poście. Według najstarszych porad (wyczytanych u Haliny Szymanderskiej w książce” Polskie Tradycje Świąteczne) przed śniadaniem należało zjeść święconego chrzanu i chuchnąć trzy razy do komina, albo zjeść przed śniadaniem usmażone na maśle pokrzywy, i tak przygotowani mogliśmy usiąść do uczty, o której rozmiarach możemy wyczytać w opisach staropolskich obyczajów jedzenia święconego.

Muszę przyznać, że przygotowując ten wpis przeczytałam kilka książek, dotyczących staropolskiej tradycji święconego i we wszystkich znalazłam to samo, stoły przygotowane do śniadania Wielkanocnego uginające się pod ciężarem wszelkiego dobra, dań i frykasów przygotowywanych przez dworskich kuchmistrzów. Jednak muszę też stwierdzić, że czytając o rozmiarach tych uczt porównywałam je z obecnymi przyjęciami wydawanymi z okazji śniadania wielkanocnego nie tylko w mieście, ale też i na wsi. I jedno powiem, gdziekolwiek byłam, gdziekolwiek zapraszano nas na śniadanie trudno było uznać przygotowany stół za ubogi. Zawsze czy tow  mieście czy na wsi starano się, aby stół określał zamożność gospodarzy.

Pierwszy dzień świąt Wielka Niedziela upływa nam na spędzaniu czasu w ścisłym gronie rodzinnym. Dopiero Poniedziałek Wielkanocny jest dniem składania wizyt sąsiadom i znajomym. Był to również dzień harców i swawoli i oblewania się wodą. Czasami to oblewanie dawało się we znaki, szczególnie młodym pannom, które niejednokrotnie lądowały w rzece lub stawie. Dziewczęta się nie bardzo broniły, gdyż nie oblanie świadczyło o braku powodzenia u chłopców. Było śmiechu, co niemiara, gdy chłopcy wykrzykiwali głośno słyszane przez całą wieś wierszyki „przywoływkami” zwane, wymieniali też w ten sposób wady i zalety panien jak również ile wiader wody dla nich przeznaczają. Wierszyki nie zawsze były miłe, wykrzykiwano je z wysokiego drzewa lub siedząc na dachu, aby cała wieś słyszała dokładnie. Oto jedna z nich:

W pierwszej chałupie ode dworu
Jest tam dziewka piękna, młoda
Na imię jej Jagna, ·Do Boga i ludzi podobna,
A niech się nie boi,
Bo tam za nią Marcin stoi,
I dla jej urody
Pięć kubełków wody.

Albo: Panna Jadwiga, bogobojna,
Ale chłopa pragnąca,
Krowy nie wydoi, bo się ogona boi,
Izby nie wymiecie, po kolana śmiecie
Jest taka gruba, że potrzebuje,
Dwie fury pyrzu,
Dla wyłożenia w łyżu
Jak chleb się upiecze,
To się szczur pod skórką
Przewlecze,
Za karę dostanie sześć wiader wody.

Nie było formułki „niech się nie boi”, znaczy panna Jadwiga nie miała swojego kawalera. Ale było i tak:
Jest tam dziewczyna, ładno, urodno,
Do świni podobno,
Z nosa do psa,
Z brzucha do woło-dupa,
Z oka do źryboka,
Do jej manyżu
Fure pyrzu.

Bywało i gorzej, więc przywoływanie rozpoczynano od słów:

„… Niech się trzęsą wszystkie dziewki, zaczynamy przywoływki”.

Niestety ten stary zwyczaj znika i dzisiaj jest znany tylko w Szymborzu koło Inowrocławia. W rodzinnej wsi Kasprowicza pielęgnuje ten zwyczaj Stowarzyszenie Klubu Kawalerów.

Poranne dyngowanie kończyło się popołudniowym oblewaniem dziewcząt. Dyngowanie – zbieranie datków. Jednak powinniśmy wiedzieć, że zwyczaje wielkanocne i wielkoponiedziałkowe różniły się między sobą w zależności od regionu i od wsi. W tym miejscu chciałabym zwrócić uwagę na stary krakowski obyczaj Emausem zwany – urządzanym na pamiątkę objawienia się Chrystusa uczniom w drodze do miasta Emaus. Krakowski Emaus był to wielki, uroczysty spacer mieszczan po całym dniu siedzenia za stołem. Na Zwierzyńcu ustawiano kramy ze słodyczami, zabawkami, koralami. Młodzi chłopcy zaczepiali dziewczyny uderzając je baziami. A dla wszystkich spacerujących atrakcję stanowiły procesje bractw do zwierzynieckich kościołów – niesiono święte obrazy w towarzystwie licznych kapel. Trzeba też wiedzieć, że kiedyś Wielkanoc to trzy dni świąt, a wtorek trzeciego dnia nazywano Rękawka, jako, że ludność Krakowa rano po mszy w kościele Św. Benedykta właśnie na Rękawce hucznie się bawiła. Wielkanoc to święta radosne. W poniedziałek domy stały otworem dla gości, biesiadowano, żartowano, śmiano się i cieszono ze Zmartwychwstania Pana.

Kochani Czytelnicy, i ja Wam życzę Wspaniałych Świąt Zmartwychwstania Pana, Wesołego Alleluja!

Wasza Jadwiga

 

 

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.