Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Archiwum kategorii ‘Wspomnienia’

Polesia czar

Wspomnienia gawędy opowieści

A na dobry początek piosenka Polesia czar w wykonaniu Krzysztofa Cwynara

http://www.youtube.com/watch?v=Pitmt_XrgX0

Otrzymałam ostatnio książeczkę, piękną i miłą memu sercu. Autorem jest Zbigniew Adrjański. Książkę wydał „Marpress” Gdańsk 2013. Pan Zbigniew Adrjański  jest Poleszukiem z dziada, pradziada i o swoim Polesiu pięknie opowiada.  Wydaje mi się zresztą, że cała Rodzina Państwa Adrjańskich posiadła ten dar, przekazany w genach z ojca na syna. Zresztą, co ja będę sama pisała o tej wspaniałej Rodzinie, oddam głos autorowi, który w Prologu opisuje dom rodzinny na Polesiu tymi słowami:

„… Mój dom rodzinny na Polesiu pełen był zawsze niezwykłych opowieści. Celowała w nich moja babcia, Stefania, która zatrudniała się, jako administratorka mająteczków szlacheckich w mohylowskiej guberni i od służby dworskiej słyszała mnóstwo dziwnych, niesamowitych legend, baśni oraz opowieści. Babcia moja, zwykle zapracowana, nie lubiła „strzępić języka po próżnicy”. Zabierała głos rzadko (chyba, ze były to rozmowy z wnukami), ale jak coś już opowiedziała, pamiętaliśmy o tym długo.

Wspaniałe były,na przykład opowieści mojej babci, jak bolszewicy uciekali przed duchem Jerzego Łaszkiewicza, naszego dalekiego kuzyna, którego zastrzelili we dworze w Rohaczewie (Łaszkiewicza- a nie ducha!), i jak później straszył on w swoim domu. Albo jak pani Sołtanowa, przyjaciółka babci, rozmawiała codziennie z duchami swoich synów, którzy zginęli walcząc w korpusie polskim gen. Dowbora Muśnickiego. I jak duchy dzielnych chłopaków „od Dowbora” naprawiały starej matce dach… jesienną nocą, kiedy ten zaciekał od deszczu.

Wspaniały talent gawędziarski odziedziczył po babci mój ojciec, który był inspektorem dróg wodnych na dawnych Kresach Wschodnich, wiele jeździł, podróżował i widział różne dziwne rzeczy. Ojciec mój interesował się „psychotroniką”, która wtedy zresztą nazywała się „jeszcze inaczej”- parapsychologią albo metapsychiką. Pasjonowały go eksperymenty hipnotyczne Ben-Alego, który przyjeżdżał na występy do Wilna, spotkania ze słynnym Ossowieckim, który z marszałkiem Piłsudskim kontaktował się telepatycznie i odczytywał na odległość figury talii pasjansa Marszałka.

I jeszcze Polesia czar w wykonaniu Chóru Dana

http://www.youtube.com/watch?v=icHXWGKi1R4

Prawdę jednak mówiąc, mój papa był trochę jednak przechera i kpiarz. Zaczynał wiele z tych tematów, modnych wówczas wśród naszych znajomych i kresowych bywalców saloniku mojej mamy, aby zaciekawić i za chwilę ten temat porzucić na rzecz całkiem przyziemnych relacji znad Bugu, Prypeci i Niemna- skąd właśnie wrócił z ostatniej inspekcji.

    – Pan Stanisław! Aaa… pan Stanisław – wołał tubalnym głosem doktor Chołodkowski, znany w Brześciu rentgenolog i mąż naszej kuzynki Wikci. Nie uciekaj od tematu!- Mów, znaczy się konkretnie:, kto strzelał z tej harmaty na bolszewickiej granicy? Duch czy twój Bieliński?

      W sukurs mojemu tacie przychodził kapitan Wasilewski, artylerzysta z Twierdzy Brzeskiej i jej późniejszy obrońca, zamordowany jeszcze później przez sowietów w Katyniu. – Każda broń, szczególnie wojskowa, ma prawo wystrzelić, nawet nieproszona, raz na pewien czas – stwierdzał autorytatywnie Wasilewski.

     – „Nu dobrze”- upierał się doktor Chołodkowski, ale pan Stanisław twierdzi, ze to duch.

     – Duchy zostawmy Bogu, podziwiając raczej sztukę narracji naszego gospodarza – łagodził ostatecznie tę dyskusję ksiądz proboszcz Łukaszewicz, który chętnie uczestniczył w towarzyskich spotkaniach. A ponadto miał duże poczucie humoru. Opowieści mojego ojca nie kończyły się na duchach. Ojciec mój był na Polesiu człowiekiem bardzo znanym i szanowanym. Był wybitnym specjalistą w zakresie dróg wodnych. Studiował zresztą na wydziale dróg wodnych w słynnej wojskowo-inżynieryjnej szkole w Petersburgu. Po ucieczce z bolszewickiej Rosji pracował w wileńskiej Dyrekcji Dróg Wodnych. A następnie w Dyrekcji Dróg Wodnych w Brześciu nad Bugiem, która obejmowała ogromny teren pięciu wschodnich województw. Łatwo zresztą powiedzieć: Polesie. Dawne Polesie to ogromna przestrzeń po obu stronach Prypeci, aż po ujście Dniepru i dalej. Geografowie obliczają to terytorium dość nieprecyzyjnie na około osiemdziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych. Po wojnie polsko-bolszewickiej (1920) DO Polski weszła tylko połowa tego terytorium, z plątaniną rzek, rzeczułek, jezior, rozlewisk wodnych i bagiennych terenów, które pracowicie opisywał i szkicował na swoich mapach Polesia – mój ojciec.

     Na Polesiu ojciec mój znał każdy port, przystań, śluzę, strażnicę wodną, barkę i statek. Przewędrował w swoich podróżach inspekcyjnych tysiące kilometrów rzek, jezior i rzeczułek. Znał okoliczne ziemiaństwo, szlachtę, urzędników państwowych, właścicieli statków, nadzorców wodnych…

     Są też, w tym skromnym wyborze rodzinnych tekstów – moje własne opowieści, które powstały z biegiem lat. No, cóż? Czym skorupka za młodu nasiąknie…

I jeszcze jedno wykonanie Polesia czar śpiewa pani Szaniewska

http://www.youtube.com/watch?v=aqlituAe59E

Postscriptum

     Wszystkie ilustracje, jakie zamieściłem w tej książce pochodzą z rysunków, obrazów, fotografii po moim ojcu – Stanisławie Adrjańskim oraz z przewodnika turystycznego po Polesiu dr Michała Marczaka – wydanego w Brześciu nad Bugiem (1935).

     Nazwisko moje w tej książce pisane jest według starej pisowni (sprzed tzw. reformy braci Jędrzejowiczów z roku 1936)- Adrjanski. Ale w starych dokumentach, dziadek Antoni i babcia Stefania, pisali się, jako Andryjanscy albo Andryańscy – herbu Rubiesz.

     Wzmiankę o Cudotwórcy z Pińska zamieszcza również Józef Ignacy Kraszewski we Wspomnieniach Polesia, Wołynia i Litwy. Opowieść o Batiuszce, który latał ptakiem opublikował autor w „Miesięczniku Literackim” (1976) oraz w czasopiśmie „Kamena” (1986).

     Inne moje „dziwne opowieści drukowałem w czasopiśmie: „Nie z Tej Ziemi” oraz kilku innych tygodnikach. Nie wiem zresztą, dlaczego, te opowieści określono, jako „dziwne”. Może, dlatego, że są głównie o duchach, dziwach i zjawach. Ale przecież jest to również moje osobiste wspomnienie o polesiu i Kresach Wschodnich, na których się urodziłem i gdzie upłynęły piękne, choć czasem bardzo trudne lata mojego dzieciństwa.

   A ponadto Polesie w literaturze polskiej – to od dawien dawna „kraina duchów’… 

I na zakończenie kapela Staśka Wielanka i Polesia czar

http://www.youtube.com/watch?v=ZXNdtEAGcT8

 

Tyle autor o swojej książce „Polesia czar”. A ja zachęcając serdecznie do lektury przypominam, że na łamach mojego bloga publikowałam różne opowiadania pana Zbigniewa Adrjańskiego w  dniach:

Zbigniew Adrjański 18.01.2010

O batiuszce co ptakiem latał”   25.01.2010; ,27.01.2010,;  28.01.2010, ; 30.01.2010, ;   1 i 2.02.2010, 

Jarmark Sensacji : 20.04.2010; , 21.04.2010;

Pochody donikąd 30.04.2010,            Wczasy 11.08.2010,     

 Warszawskie dzieci pójdziemy w bój (Złota Księga pieśni polskich) 31.07.2010; 

Pochody donikąd 19.11.2011;  1.05.2012 i  28.06.2012;   6.062011

Giełdy Piosenki  28.01.2011;   31.01.2011;  8.07.2012,  2.07.2012 (Giełdy piosenki w Largactilu)

 

 

SPRZĘT

Sprzęt był zawsze wielkim problemem. Nie wiem doprawdy, jak sobie radziliśmy, ale jedno z naszych notatek na pewno wynika: w roku 1985 zawodnicy tacy jak Jurek Dołhan i Grzesiek Olchowik, Bożenka Wojtkowska, Bożena Siemieniec dysponowali rakietkami Carltona w liczbie trzech na osobę; po dwie rakiety mieli Staszek Rosko, Kazik Ciurys, Jarek Bąk, Basia Zimna, Zosia Żółtańska, Ela Grzybek, Leszek Matusik, a Janusz Czerwieniec – jedną.  Brunon Rduch i Jacek Hankiewicz mieli na swoim stanie po trzy rakiety firmy Yonex, Ela Kuczkowska – trzy Carlton Classic, pozostałych 13 zawodników posiadało po 1 sztuce rakiet Carltona.  Nie wszystkie rakiety były przez nas zakupione. Czasami klub doposażał zawodników, czasami zaś – bardzo rzadko – kupowała rodzina. Najczęściej rakiety pochodziły od sponsora, w tym wypadku od angielskiej firmy Carlton.

Był rok 1984 przygotowywaliśmy się do zawodów Helvetia Cup ‘85 czyli Drużynowych Mistrzostw Europy grupy B, sprzętu było jak na lekarstwo i żadnych widoków na przyszłość. Co prawda z organizacją zawodów Helvetia Cup ’85 wiązaliśmy pewne nadzieje, ale dotyczyły one raczej doposażenia Związku w sprzęt ciężki.

Niektórzy z nas pamiętają, że wielkie imprezy badmintonowe od 1981 roku organizowaliśmy na „MERZE” w Warszawie przy ul. Bohaterów  Września 6. Hala MERY wyłożona była zieloną wykładziną kortową z namalowanymi na niej białymi liniami dla potrzeb trzech kortów tenisowych. A my mogliśmy, co najwyżej, wykleić korty do badmintona białą taśmą pozyskiwaną od Firmy 3M, która miała swoją siedzibę przy ul. Lektykarskiej 3. Musieliśmy wykleić sześć kortów, taśmy potrzebowaliśmy dużo, prawie 1000 metrów, gdyż trzeba było liczyć się z koniecznością uzupełniania zniszczonych podczas gry odcinków. Pamiętam szczególnie jedną noc, gdy stały zespół kleił boiska ( w tym Andrzej Szalewicz, Julian Krzewiński, Janusz Musioł, Janusz Rybka, Jurek Wrzodak, Janusz Śliwa i kilka innych osób). Zakończyliśmy robotę nad ranem, bo o 8.00. Sędzia główny miał odebrać salę. Mowę mi odjęło, gdy Andrzej przyszedł i powiedział, że wszyscy są na hali i przeklejają korty, bo – nie wiadomo dlaczego – wyklejono korty krótsze o trzydzieści centymetrów.  Popłoch, nerwy, stres i niepotrzebna robota. Przysięgłam sobie wtedy, że więcej takiej bezsensownej roboty wykonywać nie będziemy. Właśnie w 1984 r. zaproponowałam kilku federacjom narodowym wymianę barterową: oni zakupią nam po jednym komplecie kortów do gry w badmintona wraz z wózkami do przewożenia tychże, my zaś w zamian za to przyjmiemy ich drużynę na zawodach w Polsce. W ten sposób Helvetia Cup ’85   grana była na czterech kortach firmy En-tout-cas (Anglia), zaś dwa pozostałe korty przypłynęły na Mistrzostwa Europy Juniorów 1987, organizowane przez nas w Warszawie.  Ja musiałam tylko uzyskać stosowne zgody w GKKFiS oraz dodatkowe pieniądze na utrzymanie ekip. Najważniejsze, że od tamtej pory na „ MERZE” nie trzeba było spędzać wielu godzin w nocy na wyklejaniu kortów. (Polecam każdemu klejenie kortu, choć raz, aby zobaczył, jaka to fajna robota).

W roku 1987 mieliśmy już sześć kortów, osiem zestawów siedzisk sędziowskich i słupków do siatek, tablice elektroniczne wyświetlające wyniki, kamerę VHS marki PHILIPS (ważącą 5 kg), którą otrzymaliśmy od Holenderskiego Związku Badmintona oraz pięknie ubranych sędziów, którzy za swoje stroje częściowo zapłacili sami.  Po wielkim sukcesie organizacyjnym Helvetii Cup ’85 mieliśmy już nowego sponsora, była to firma VICTOR Company, z siedzibą w Hamburgu, z którą bezpośrednio po Helvetii podpisaliśmy kontrakt.  Na mocy tego kontraktu VICTOR zobowiązał się wyposażyć polską reprezentację w dresy biało-czerwone, rakietki (po cztery sztuki), w sprzęt osobistego wyposażenia, spodenki, skarpety, koszulki, frotki oraz torby na rakiety i torby podróżne. Mając znakomite stosunki z naszym zachodnim sąsiadem (RFN), uzgodniliśmy termin meczu Polska-Niemcy i bezpośrednio po zawodach German Open pojechaliśmy do Hamburga.  Nie obyło się bez nieoczekiwanych niespodzianek, gdyż w tym czasie panowała niezła zima, a pociąg, którym jechaliśmy zamarzł na trasie w wyniku oblodzenia szyn i elektrycznych kabli. Po kilkunastu godzinach opóźnienia dotarliśmy szczęśliwie do Hamburga.  Guido Schmidt, szef Victora, przyjął nas bardzo serdecznie, a następnego dnia przed meczem ubrał naszą reprezentację w super stroje.  Wróciliśmy do Polski z 25 torbami sprzętu nie tylko dla zawodników, ale też i wieloma niezbędnymi rzeczami potrzebnymi do organizacji mistrzostw. Magazyn Victora stał dla nas otworem i wszystko, co wydawało się niezbędne przy organizacji nie tylko Mistrzostw Europy, ale i Międzynarodowych Mistrzostw Polski, mogłam wybrać i zabrać.  W ten sposób przez kilka lat nie tylko reprezentacja Polski seniorów i juniorów wyglądała elegancko, my zaś mieliśmy doposażony sekretariat zawodów, biuro prasowe oraz posiadaliśmy limitowaną ilość lotek na zawody mistrzowskie: Indywidualne Mistrzostwa Polski, Międzynarodowe Mistrzostwa Polski (Polish Open). Do rozwiązania pozostawała natomiast sprawa lotek dla klubów, jeżeli chcieliśmy w dalszym ciągu rozwijać badminton.  Sytuacja ekonomiczna i finansowa przedstawiała się gorzej niż źle. O przydziałach dewiz na zakup lotek nie było mowy. Posiadaliśmy pewne przydziały złotych dewizowych z puli GKKFiS, ale te wystarczały na opłaty wpisowego w zawodach mistrzowskich, bądź opłacenie składek członkowskich IBF i EBU a także na fundusz do rozliczenia dla ekip wyjeżdżających za granicę. Zresztą te limity były zatwierdzane przez komisję zagraniczną GKKFiS, a wypłat dokonywał COS –wydział dewizowy.

I tu z pomocą przyszli zaprzyjaźnieni z nami ludzie, Józef Prokop szef firmy Przedsiębiorstwa Zagranicznego Uni-Med Electronics, w której w roku 1985 dyrektorem został Andrzej Szalewicz. Firma Uni–Med produkowała sprzęt elektroniczny i medyczny, od roku prowadziła prace nad uruchomieniem produkcji lotki plastikowej, zaś zatrudnienie Andrzeja spowodowało przyspieszenie prac nad uruchomieniem również produkcji lotki piórkowej, niezbędnej dla klubów.

Prace szły równolegle.  W latach 1986 – 1987 firma miała swój zakład w Teresinie przy ul. 1 Maja 12. Ale zanim doszło do wyprodukowania pierwszych lotek trzeba było wykonać szereg analiz dotyczących ich produkcji, odwiedzenia wielu Zakładów Drobiarskich POLDRÓB w Polsce, odbycia wielu spotkań z kierownictwem produkcji tych zakładów, tak aby nieco zmienić technologię pozyskiwania piór gęsich. Chodziło o to, żeby przed wjazdem gęsi do „parownika” pozbawić ich 16 piór (prostych, ukosów prawych i lewych) z każdego skrzydła, a to wymagało zmiany technologii produkcji i oczywiście kosztowało. Ale nie wszystko jest takie przerażająco trudne, na jakie wygląda. Andrzej Szalewicz odbył wiele spotkań w POLDROBIU w Centrali w Warszawie, wiele z nich z inż. Idzikowskim, wielkim specjalistą od gęsi, który posiadał bezcenną wiedzę dotycząca czasokresu chowu gęsi, aby te miały odpowiednio dobre pióra, a także udzielał bezcennych rad dotyczących składowania piór (pióra składowane w dużych ilościach w magazynach są produktem łatwopalnym), prania, oraz wyszukiwał zakłady, które wyraziły chęć współpracy i nie uciekały od nowości produkcyjnych. W tym czasie Andrzej odbył ponad sto spotkań, chociaż ja twierdzę, że odbył ich o wiele więcej, gdyż bardzo często wyjeżdżał „w teren”.

Aby być jak najlepiej przygotowanym do wystartowania z produkcją lotek piórkowych średniej klasy, firma UNI-Med Electronics wysłała nas w roku 1987 do Chin, na Mistrzostwa Świata. Oczywiście był to pretekst, bowiem celem samym w sobie były przygotowane przez Guido Schmidta wizyty w kilku firmach chińskich produkujących lotki piórkowe. Jedna z nich miała swoja siedzibę pod Szanghajem i tam właśnie wylądowaliśmy po zakończonych Mistrzostwach Świata ’87. Ja z nieodłączną kamerą PHILIPSA w garści. Kamera odgrywała ważną rolę, gdyż chcieliśmy przywieźć do Warszawy jak najwięcej materiału filmowego. Nie było to takie łatwe, jak moje tutaj pisanie. Zbyszek Mazanek (mój brat, który zmarł nagle w lipcu 1992 r. ) szef produkcji lotek w Firmie Uni-Med. A później w Zakładzie Działalności Gospodarczej  Polskiego Związku Badmintona „Lotka” w Teresinie bardzo dokładnie poinstruował mnie , na co mam zwrócić uwagę. Najważniejszym była długość filmowania poszczególnych etapów produkcyjnych, każdego z elementów, jak również maszyn. Mieliśmy już rozeznanie, co nam będzie potrzebne, ale nie mieliśmy odpowiednio dużych pieniędzy na ich zakup. Mój brat, fachowiec, nie tylko ukończył Akademię Wychowania Fizycznego w Warszawie w 1972 r, ale też był absolwentem Technikum Mechanicznego im. M. Nowotki w Warszawie ze specjalizacją technika skrawaniem. Nic, co dotyczyło możliwości wykonania maszyny własnym sumptem, nie było mu obce. Przeszkolona, ale nieco stremowana, robiłam w Chinach za „głupią blondynkę”, nie rozstając się ani na moment z kamerą. Udało mi się sfilmować wszystko co było niezbędne ale  wymagało to od nas wielkiego wysiłku a także wypicia z szefostwem zakładu nie wiem ilu toastów za „friendship”.  Najważniejsze, że wróciliśmy z materiałem, a Zbyszek miał możliwość opracowania kilku rozwiązań technicznych. Zresztą obaj panowie( Zbyszek i Andrzej)  spędzili wiele czasu nad opracowaniem najlepszych możliwych rozwiązań technologii produkcji. Andrzej Szalewicz dodatkowo odbywał konsultacje z wieloma inżynierami specjalistami od prania piór, suszenia, składowania, a jeden z naszych kolegów Piotr Agaciński, znany naukowiec chemik (sędzia klasy P w badmintonie), wykonał gigantyczną pracę nad ustaleniem składu chemicznego próbek kleju, który później wytwarzał dla potrzeb produkcji. Oprócz tego trzeba było ustalić, skąd będziemy importować korek, w jaki sposób będziemy go obrabiać, jak łączyć z piórkami i jak te piórka będziemy prać, suszyć, wycinać, szyć itp., itd. Nie było to łatwe i – powiem szczerze – jakoś trudno było mi uwierzyć, że Andrzej, mój brat Zbyszek i kilku jeszcze zapaleńców, do których dołączył Jurek Suski, może wytwarzać lotki. A tuby… Ile pracy i czasu wymagało przygotowanie tub, ile tub znanych firm zostało rozebranych na części. W końcu jakoś z pomocą wielu osób pierwsze lotki wyprodukowano. Nie wiem, czy ktoś ma jeszcze choć jedną tubę po lotkach firmy Uni Sport. W naszym archiwum nie mogło jej zabraknąć i choć nieco sfatygowana jednak jest (tutaj na zdjęciu) oraz lotki piórkowe z wklejką „gacka”. Gdy produkcję lotek przeniesiono do Zakładu Działalności Gospodarczej Polskiego Związku Badmintona, który powołaliśmy w roku 1988 W DNIU 8 CZERWCA UCHWAŁĄ NR 149, lotki nosiły nazwę „Jaskółka”

I w ten sposób marzenie zostało spełnione, lotki były produkowane i sprzedawane. Oczywiście nie mogliśmy nimi rozgrywać zawodów mistrzowskich, ale nadawały się jak najbardziej do treningów, a kluby nie musiały już gimnastykować się, w jaki sposób za państwowe pieniądze kupić lotki i oficjalnie wprowadzić je na stan magazynu. Dla nas najważniejszym było przetrwanie kilku lat: my z naszą produkcją w Teresinie i W. Apel w Oławie (lotka TWA), produkując lotki dla LKS Technik Głubczyce i nie tylko.  Lotki były produkowane przez nas do momentu utraty rentowności Zakładu, bowiem z chwilą drastycznego wzrostu wynagrodzeń pracowników produkcja stała się nieopłacalna i Zakład trzeba było zamknąć. Jednak przez kilka lat badminton mógł przeżyć, w najtrudniejszym okresie ekonomicznej transformacji Polski mógł przetrwać, aby w latach dziewięćdziesiątych dynamicznie się rozwijać.

Jadwiga Ślawska Szalewicz  (CDN)

English version:

The 80s (part 3)

Equipment

Equipment was always our big problem. I can’t really say how did we managed, but according to my notes, in 1985, the following players had three Carlton rackets each: Jurek Dołhan, Grzesiek Olchowik, Bożenka Wojtkowska, Bożena Siemieniec; two rackets: Staszek Rosko, Kazik Ciurys, Jarek Bąk, Basia Zimna, Zosia Żółtańska, Ela Grzybek, Leszek Matusik and one: Janusz Czerwieniec.   Brunon Rduch and Jacek Hankiewicz had three Yonex rackets, Ela Kuczkowska – three Carlton Classic and the rest of the players (13) only one Carlton racket. Not all of these rackets were bought by us, some were bought by the clubs, some by families of the players and some were given by sponsors, in this case, English firm, Carlton.   

In 1984 we started our preparations to Helvetia Cup ’85 and we didn’t really have much of the necessary equipment. We hoped to get some roll out courts. Some of you may remember that in Mera Sport Hall in Warsaw there were painted lines for tennis and  we could only stick some white tape (from Firma 3M company based at Lektykarska 3) as our courts lines. For six courts we needed some 1000 metres of the tape. I remember especially well the time when our team spent the whole night sticking the tape to the floor (Andrzej Szalewicz, Julian Krzewiński, Janusz Musioł, Janusz Rybka, Jurek Wrzodak, Janusz Śliwa and a few more) only to find out that at 8 AM referee told us that the courts are too short!  All the stress and tiredness made me promised myself that it was the last time we did it! I have suggested to a few federations that they will buy a roll out badminton court for us and we will host their players for free. This way, we had four new English En-tout-cas courts and two additional ones in 1987. I needed for all of that special permission from GKKFiS and some extra money for the teams to roll the courts were needed, but the most important is that we never used the tapes again.

In 1987 we had 6 courts, 8 referee chairs and nets, electronic score tables, camcorder VHS PHILIPS (weighing 5 kg) which we got from Dutch Badminton Association and some beautiful outfits for referees for which they paid partially themselves. After Helvetia ’85 we gained another sponsor, VICTOR Company based in Hamburg. Victor was to dress our national squad. After our matches in German Open, we went to Hamburg; it was quite an adventure, as it was in the middle of winter and the train was delayed by quite a few hours. Guido Schmidt, chief of Victor welcomed us very warmly and gave our national team all sport clothing, Victor rackets   and all necessary equipment for European Championship. Since then, for a few years our seniors and juniors had all what was needed and our office was well equipped. We still didn’t have enough shuttlecocks for the clubs and there was no enough hard currency to buy any. The money received from GKKFiS was just enough to pay for our entry fees for IBF and EBU.

We were helped tremendously by Józef Prokop from Uni-Med Electronics, a firm where Andrzej Szalewicz became a director in 1985. The company was developing a plastic and feather shuttlecock, apart from producing medical and electronic equipment. Since Andrzej started to work there, the speed of preparation for the production of the shuttlecock increased.

In the years 1986 – 1987 a lot of R&D was necessary and we visited many times POLDRÓB company, where feathers were sourced. Andrzej Szalewicz together with Idzikowski advised the company how to get the right feathers, how to store them and so on. There were over 100 meetings there alone!

To have a better understanding of the production we were sent to China in 1987 during the World Championship. Guido Schmidt arranged a few visits to factories making shuttlecocks, one of them was near Shanghai. All the time I had our camcorder in my hands as I wanted to bring as much information as possible. I was told by my brother Zbyszek Mazanek (who died unexpectedly in July 1992 in aged 43) who worked for Uni-Med, what are the most important stages of production and what I should film and for how long. All the time in China I played a dumb blonde, filming and taking pictures of what was necessary, but believe me, it wasn’t easy! We had to drink a lot of alcohol, toasting “the friendship” between the nations! My brother was happy with all the recording and he managed to prepare all the necessary equipment for the production. Andrzej Szalewicz was also consulting a lot of specialist about all the stages of production. One of our colleagues, chemist and badminton referee Piotr Agaciński prepared a thorough analysis of the glue used for the feathers and produced it for us. We also needed to find anything and everything about cork; where to import it from, how to cut it, glue it, etc and how to produce carton tubes.  It is still very difficult for me to comprehend how my brother Zbyszek, Andrzej and Jurek Suski could start producing shuttlecocks! Anyway, at last, the very first were produced and were called “Swallow”. From 1988, the production was run by the Polish Badminton Association.

This way our dream was fulfilled and we, at long last produced and sold shuttlecocks. Obviously we could not used them during the tournaments, but they were good enough for all our trainings. They were produced until a few years later, due to the economic changes in the country, the production was too expensive. Still, it allowed us to get through the most difficult times in the ‘80s.  

Jadwiga Ślawska Szalewicz

to be continued

 

 

 

Zanim napiszę o poszukiwaniach kolejnego obrazu związanego z badmintonem a raczej les volant , o znamiennym tytule  „Kobieta z rakietką i lotką”   namalowanego przez francuskiego malarza   Jean Baptiste  Chardin muszę choć trochę przybliżyć jego sylwetkę wszystkim tym, którzy  lubią malarstwo tak jak ja.

Chardin urodził się w 1699 r. w Paryżu w rodzinie stolarza. Całe swoje życie mieszkał w stolicy Francji, z wyjątkiem dwóch wyjazdów; raz gdy pracował w roku 1729 w Wersalu, gdzie brał udział w przygotowaniu scenerii pokazów sztucznych ogni z okazji narodzin syna króla Ludwika XV oraz drugi raz w roku 1731, gdy pracował w Fontainebleau, gdzie asystował przy odnawianiu włoskich fresków w galerii Franciszka I. Poza tymi dwoma wyjazdami mieszkał całe życie w dzielnicy Saint-Germain-des-Prés.

Ojciec i młodszy brat Chardina prowadzili rodzinny biznes; ich specjalnością były stoły bilardowe robione dla rodziny królewskiej. Chardin studiował wraz z Pierre-Jacques Cazes’em, mało znanym artystą, który nauczył go malować.

Jean-Baptiste-Siméon Chardin był XVIII-wiecznym artystą. W tym czasie główna formą sztuki było rokoko, którego tematyka wiązała się z przyjemnościami i wesołością. Wiele obrazów przedstawiało eleganckie karnawały, erotyczną nagość i romantyczne schadzki. Realny świat był niemal nieobecny. J. B. Chardin  jako pierwszy w malarstwie francuskim  zaprezentował nurt, który można było nazwać „mieszczańskim realizmem”, co  spowodowało, że prace Chardina  wyróżniały się spośród innych XVIII-wiecznych malowideł. Rzadko szukał tematu w świecie dworskim czy arystokratycznym. Prawie nigdy nie sięgnął do mitologii, czy też scen związanych z Historią Świętą.  Przez całe swoje długie życie przedstawiał z upodobaniem sceny rodzajowe z życia niższej klasy mieszczańskiej. Malował kobiety zajęte gospodarstwem domowym, pokazując je, nie wahał się przed okazaniem sympatii skrzętnym zapracowanym gosposiom. Dziewczęta i kobiety z jego obrazów nawet przy ciężkiej pracy są schludne, powiedziałabym nawet na swój sposób pociągające. Wiele lat po śmierci Chardina bracia Goncourt, charakteryzując jego sztukę, mieli napisać: I czemuż kobieta ze stanu trzeciego nie miałaby na tych obrazach rozpoznać siebie samej? Malarz nie zapomina o najmniejszym szczególe jej stroju, ukazuje zakasane rękawy, fartuch, chustkę na ramionach, nożyczki przytroczone do pasa, chłopski złoty krzyżyk na szyi, pasiasta spódnicę, rakietę i lotkę do les volant (…) maluje ją w kuchni jak przygotowuje jarzynę na zupę, jak namydla i pierze bieliznę, jak powraca z targu niosąc w koszyku pieczeń na niedzielny obiad…

Jego martwe natury są zwyczajne, ogołocone, przedstawiają realny świat, który widział dookoła siebie, a nie rokokowa fantazję.

Ten mistrz stanu trzeciego był mieszczaninem z urodzenia i ducha. Także jego tryb życia daleki był od arystokratycznej ekstrawagancji. Dwukrotnie żonaty, pierwszą żonę Marguerite Saintard pochował po czterech latach szczęśliwego małżeństwa. Po raz drugi ożenił się w 1744 r., będąc wdowcem z 13-letnim synem. Wybranką była Françoise-Marie Pouget. Z tą hożą i gospodarną mieszczańską córką przeżył 35 spokojnych lat. Ich dom był zasobny i gościnny. Do scen rodzajowych Chardina pozowały mu zwykłe dziewczęta, na poły służące, na poły rezydentki wychowujące się w domu Chardinów. Biografowie odnotowują dwie spośród nich – Agnès Roland (prawdopodobnie prowadziła mu gospodarstwo po śmierci pierwszej żony).  Pozowała ona do obrazów: „Kobieta obierająca brukiew”, „Kobieta zmywająca rondle”, „Kobieta piorąca”, czy też „Kobieta z rakietką i lotką”, bardzo lubianego przez nas obrazu nazywanego „le volant”. Kopia tego obrazu wisi u nas w domu, choć została namalowana 250 lat po powstaniu oryginału. Pierwszy raz zobaczyłam kopię tego właśnie obrazu podczas jednego z ADM (Annual Delegates Meeting) czyli dorocznego spotkania –kongresu europejskiego badmintona. Wręczono go wtedy jednej z pań, o ile dobrze pamiętam, była to Rina de Beer, Holenderka, która kończyła swoją działalność w badmintonie europejskim. Ach, jakże mi się podobał ten mały obrazek, reprint! Byłam zachwycona i to tak bardzo, że postanowiłam odszukać oryginał, kupić katalog i oczywiście zamówić kopię obrazu. Ale o tym jak to było, jak długo trwały moje poszukiwania, jakie zdarzenia temu towarzyszyły, przeczytacie  w następnym wpisie. Tutaj mogłam tylko podać kilka informacji o pięknym i bezcennym obrazie Jeana-Baptiste’a-Siméona Chardina (1699-1779) „Kobieta z rakietką i lotką” namalowanym w roku 1737, obrazie, który dla badmintona jest swoistym symbolem rozwoju wolanta, gry która służyła uciesze i zabawie na dworze króla Ludwika XIV zwanego Królem-Słońcem. Badmintona, naszej ulubionej gry na wiele lat przed tym, gdy została ona zaprezentowana w roku 1833 w Badminton House Gloucestershire.

CDN.

Wasza Jadwiga

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.