Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Archiwum kategorii ‘Wspomnienia’

Do Głubczyc pojechaliśmy ze ślubnym na zaproszenie naszego serdecznego Przyjaciela Andrzeja Walczaka. W domu trzeba było wszystko tak zorganizować, aby tata miał zabezpieczoną opieką a psy i koty otrzymywały jak zwykle swoją porcję jedzenia. Pomogła nam pani Jadzia i starsza wnuczka.

Głubczyce to miasteczko blisko trzynasto- tysięczne, jest jednym z najstarszych miast śląskich. Położone na południu województwa opolskiego, tuż przy granicy z Republiką Czeską. Gmina rolnicza, dobrze prosperujące rolnictwo nie od dzisiaj. Czy pamiętacie prof. Zbigniewa Michałka (byłego sekretarza KC PZPR), bo ja znakomicie Go pamiętam? Świetny fachowiec, rolnik, specjalista w zarządzaniu Państwowym Gospodarstwem Rolnym Kombinatem ( PGR w innej organizacyjnej formie istnieje do dzisiaj gospodarując na 13.800 Hektarach ziemi, posiadając kilka tysięcy sztuk bydła mlecznego, dostarczając mleko do zakładów w Głubczycach skąd pochodzą sery, twarożki, i inne znane w Polsce produkty.. Osobiście mam do pana profesora słabość i nie, dlatego, że był wysoko postawionym członkiem partii, ale dlatego, że pod jego okiem mógł rozwijać nie tylko kombinat PGR, ale też klub badmintona LKS Technik Głubczyce. Tak, już chyba zdążyliście zauważyć, że jeżdżąc po Polsce, oceniając ludzi, z którymi współpracowałam patrzę zawsze przez pryzmat tego, co oni robili lub mogli zrobić dla badmintona. Czy to źle? Czy źle, że w czasach, gdy jedyną słuszną siłą była partia staraliśmy się nawiązywać współpracę, kontakty i razem zrobić coś dobrego dla sportu? Myślę, że nie. Na swojej drodze spotykałam różnych ludzi, tych „dobrych” i tych złych. Najczęściej dobrymi byli ci, którzy nie zwracali uwagi na innych ludzi, z którymi przyszło im pracować, ale po trupach szli do celu. Natomiast wśród rzeszy ludzi podobno złych spotkałam wiele osób, z którymi łączy nas szczera przyjaźń, którzy w ważnych momentach życia Związku podawali nam rękę, mogliśmy na nich polegać a i dzisiaj łączą nas więzi, o których nie można zapomnieć.

Tak, więc pojechaliśmy do Głubczyc. Tym razem droga poprowadziła nas przez Częstochowę, gdyż jak zwykle chciałam być na Jasnej Górze. Jest to miejsce dla mnie magiczne. Zawsze, gdy tamtędy przejeżdżałam zatrzymywałam się, choć na chwilę. A do Głubczyc jeździłam przez 33 lata mojej pracy w badmintonie chyba ze sto pięćdziesiąt razy. Zawsze przez Częstochowę, zawsze przez Jasną Górę. Lubię ten klimat pospolitego ruszenia, tłumu ludzi, młodzieży. Tym razem były tłumy pierwszokomunijne. Był ogólnopolski zjazd młodzieży klas licealnych, było tłumnie i uroczyście.  Nad wszystkimi czuwał jasnogórski obraz. Przeszliśmy ze ślubnym tradycyjnym naszym szlakiem, popatrzyliśmy z zadumą w głąb siebie i pojechaliśmy dalej.

Za Częstochową wjechaliśmy do Blachowni i zobaczyliśmy miejscowość:, jaka nazwa taka miejscowość. Nic się nie zmieniło w stosunku do dawnych lat. Blachownia pozostała w stanie nienaruszonym. Ot, byle jak rozwiązana droga z tysiącem dziur, i składowiskami żelaza i stali, taka duża rupieciarnia. Oczywiście, to, co nadrobiliśmy na autostradzie szybko zgubiliśmy w tych okolicach. W Opolu zaś wpadliśmy w wielgachny korek. Tym niemniej przypomnieliśmy sobie stare czasy i to, jak jeździliśmy do Głubczyc maluchem, czyli ulubionym Fiatem 126 p. Luksusowe to auto potrafiło zabrać w swoje zakamarki 100 tuzinów lotek ( x 12 sztuk każde pudełko) mnie skręconą w supeł na tylnym siedzeniu i Juliana Krzewińskiego lub Ryśka Lachmana siedzącego na przednim „luksusowym” fotelu. Nasze podróże były konieczne gdyż klub badmintona (jednosekcyjny) LKS Technik Głubczyce był wielokrotnym drużynowym mistrzem Polski, finał ligi odbywał się w kwietniu lub maju, w lutym rozgrywano indywidualne mistrzostwa Polski, w styczniu międzynarodowe mistrzostwa Polski juniorów, stąd nasze wizyty były częste, gdyż łatwiej było dowieźć do klubu puchary, medale, nagrody i inne niezbędne rzeczy, które potrzebne były do zorganizowania prestiżowych zawodów. Poza tym przecież impreza bez prezesa związku nie mogła się odbyć. Właśnie wtedy można było spotkać wielu włodarzy miasta, gminy czy powiatu i wtedy też załatwialiśmy wszystkie niezbędne sprawy, których wymagał utworzony tam Ośrodek Przygotowań Olimpijskich Polskiego Związku Badmintona czy też w późniejszym okresie czasu Szkoła Mistrzostwa Sportowego. Jak zawsze kolędowałam o pieniądze, jak zawsze sprawy finansowe były najważniejsze, ale wiadomo, że w rozmowach nieformalnych na hali sportowej takie sprawy załatwia się lżej, sympatyczniej, choć one należały do trudnych spraw bytowych ( być albo nie być dla badmintona nie tylko głubczyckiego), ale też i polskiego? Drogę znam na pamięć. Jednak zawsze patrzę na opolską ziemię z czułością. Łany zbóż, żółto kwitnące pola rzepaku, kukurydza, buraki cukrowe, to obrazy, jakie mijaliśmy po drodze. Wszędzie ład i porządek. A Głogówek ( Oberglogau) to jest czysta małomiasteczkowa poezja. Piękne miasteczko ze ślicznym rynkiem, czyste i zadbane. 

Jadąc po drodze wspominaliśmy ze ślubnym dawne trudne czasy, gdy przyjeżdżając do Głubczyc mieliśmy do dyspozycji tylko jeden hotel naprzeciwko dworca i tylko jeden bar mleczny zamykany o godzinie 17.00. Biada temu, kto przyjechał później i nie miał ze sobą wałówki. W restauracji dworcowej mógł liczyć tylko na setę i śledzia, jeżeli miał szczęście, bo nic innego nie było. Dzisiaj nie ma dworcowej, nie ma hotelu Polonia naprzeciwko dworca, nie ma sławnego baru mlecznego są restauracje i bary typu fast food, jest hotel Domino przy hali sportowej, jest Lidl, Biedronka, targ miejscowy i wiele prywatnych sklepów różnych branż. Nad wszystkim góruje piękny Ratusz ostatnio odnowiony, przebudowany na modłę renesansową, odbudowany został po wojnie w roku 2006 dzięki dotacjom unijnym. Już nie straszy kikutem wieży ( gdyż w roku 1945 Głubczyce były zbombardowane, w tym ratusz), już dumnie puszy się swoją urodą w centrum miasta. A pod pięknymi gotyckimi sukiennicami wewnątrz jest bruk z rynsztokiem, zresztą jedyny bruk w pomieszczeniu zamkniętym, oraz pięknie zachowane gotyckie portale wykonane z tufu wulkanicznego.  O Głubczycach mogłabym pisać długo, ponieważ posiadają piękny gotycki kościół parafialny pw. Narodzenia NMP, Kaplicę św. św. Fabiana i Sebastiana, Klasztor i kościół Franciszkanów, mur obronny z basztami. Kamienną barokową figurę św. Jana Nepomucena, figurę św. Floriana wystawioną w roku 1914. Napisałam o kilku zabytkach ukazując urodę i wiekowe historyczne pochodzenie Głubczyc. 

Tutaj dojechaliśmy wczesnym popołudniem 19 maja, zaproszeni przez władze Klubu oraz telewizję regionalną i głubczycką.  Z okazji zbliżającej się fety czterdziestolecia klubu mieliśmy nagrać program, w którym wspominaliśmy historię tę dawną i obecną, zajęło nam to wiele godzin, jednak o tym i innych wydarzeniach, jakie będą miały miejsce w Głubczycach z okazji uroczystości napiszę więcej w ciągu najbliższych dni, gdyż o historii sekcji w Głubczycach nie da się napisać w krótkim wpisie jednorazowym. We wrześniu odbędzie się wielka feta w mieście, piknik, spotkania z zawodnikami, trenerami, działaczami oraz tymi, którzy tworzyli badminton w Głubczycach a ja opiszę to dla was w moim sprawozdaniu. Dzisiaj tym wpisem  chciałam tylko zaanonsować  przygotowania do Fety Głubczyckiej, napisać o spotkaniu wspaniałych ludzi Andrzeja Walczaka, dobrego ducha badmintona, Mariana Masiuka budowniczego hali sportowej w Głubczycach w latach 1984-1996, o Janku Wacu przewodniczącym Rady Gminy i Andrzeju Majewskim prezesie klubu LKS Technik Głubczyce. Długie Polaków nocne rozmowy zakończyliśmy ustalając program Fety i kolejnego naszego przyjazdu do Głubczyc, do których ja zawszę będę przyjeżdżała z radością i nostalgią. Osobnym rozdział poświecę mojemu ślubnemu Andrzejowi Szalewiczowi, który jest Honorowym Obywatelem Głubczyc i posiada piękny Klucz do Bram Miasta.

Dziękuję i do zobaczenia we wrześniu 2013 r.

Wasza Jadwiga

Beata cz. 2

Zawsze uważałam, że w życiu wszystko dzieje się po coś. Tak samo było z Beatą, pomagała nam w organizacji zawodów badmintonowych, tłumaczyła, spędzała wiele czasu towarzysząc naszym VIP-om podczas organizowanych wycieczek po Starym Mieście, uczestnicząc w koncertach organizowanych przez nas w Pałacyku przy ul. Okólnik, gdzie mieści się Instytut Fryderyka Chopina, oprowadzając ich po Żelazowej Woli, Arkadii i Nieborowie. Kolorowa, życzliwa, uśmiechnięta, entuzjastycznie przekazująca gościom piękno Polski i jej ciekawą, choć trudną historię.

W Polsce Beata uczyła się w liceum Tadeusza Czackiego, potem ukończyła botaniczne studia magisterskie w Warszawie a następnie studia magisterskie w Anglii.   Język angielski, który darzyła wielką sympatią, studiowała od wczesnych lat i świetnie wykorzystała tą znajomość w późniejszych latach pracując jako tłumacz.  Od dzieciństwa zawsze towarzyszył jej aparat, zapisywała w ten sposób fascynujące ją wydmy nad Bałtykiem, piękne sosny i brzozy, górskie potoki i kolorowe maki na polach. Dla siebie, na pamiątkę, bez żadnego celu. W skomplikowane arkana techniczne wprowadził ją tata i brat a wizja artystyczna, ot po prostu była.

 Pisałam już o tym, ale tutaj należy przypomnieć, że naszym sponsorem była Firma Rank Xerox. Jej dyrektor Zygmunt Lucek docenił Beaty wykształcenie i zaproponował jej pracę tłumacza. Wiele lat Beata pracowała dla Rank Xerox’a nie tylko w Polsce, ale również w Anglii. Była znakomitym tłumaczem wszystkich technicznych podręczników jakie były załączane do maszyn produkowanych przez Firmę i dostarczanych na rynek Polski. Z opowiadań wiem, że technicy, którzy pracowali w Firmie mieli wielkie kłopoty z poprzednio tłumaczonymi już opisami i instrukcjami obsługi maszyn, dopóty, dopóki Beata nie usiadła i nie zrobiła swojego pierwszego tłumaczenia. „Po raz pierwszy rozumiemy co czytamy” powiedział jej główny inżynier, co było dla niej wielką satysfakcją.

Częste wizyty w Anglii uświadomiły Beacie jak bardzo piękna jest Anglia, a na piękno krajobrazu jej artystyczne oko zawsze było wyczulone. Do tego doszedł jeszcze jeden aspekt zupełnie prywatny. W życiu Beaty pojawił się pewien niebieskooki gentleman, który skradł jej serce. I tak „nasza Beata” nie wróciła do Polski, bo Niebieskooki Pan poprosił ją o rękę.  Ślub Beaty był wydarzeniem towarzyskim dla grona przyjaciół oraz rodziny. Jako że Beata jest rudowłosą pięknością, (którą ślubny nazywa „truskawkową blondynką”) suknia była w jej ulubionym kolorze zielono turkusowym!

Po ślubie dalej pracowała jako tłumacz, ale jej fotograficzna pasja przez wiele lat odkładana na bok coraz bardziej wysuwała się na plan pierwszy. Niezawodny  Niebieskooki  podarował Beacie najnowszą Minoltę 9  i wspierał wszelkie jej fotograficzne plany, marzenia i niezbędne wyjazdy na fotograficzne plenery.  Powoli jej zdjęcia zaczęto publikować w kalendarzach a następnie w pismach fotograficznych i podróżniczych z towarzyszącym im tekstem. Największe osiągnięcie zostało zrealizowane w roku 2006 kiedy to wydawnictwo Frances Lincoln Ltd  zaangażowało ją do zrobienia  pierwszej książki   „Cracow, City of Treasures” (Kraków, miasto skarbów). Książkę tę otrzymałam od Beaty podczas jednej z Jej wizyt w Polsce, w Warszawie. Jak miło było przeczytać dedykację, którą dla nas napisała: „Dla Jadwigi i Andrzeja, na pamiątkę wspólnie spędzonych chwil i dla ukazania, że nigdy nie jest za późno na spełnienie marzeń”.

Każda z książek napisanych przez Beatę Moore jest zadedykowana szczególnym osobom w Jej życiu i tak „City of Treasures” posiada piękną dedykację:

„Dla Johna, którego doping w dążeniu do celu pozwolił na zrealizowanie marzeń, Dla Konrada za wiarę we mnie, dla Rodziców i Brata za ich znaczący wkład w moje życie”.

Następna jej książka „A year in the life of the New Forest” (Rok w życiu New Forest) ukazała się w roku 2007 i ukazuje niezwykłe piękno tego parku narodowego, wbrew nazwie wcale nie takiego nowego, bo tamtejsze lasy mają prawie 900 lat!

W roku 2009 ukazują się dwie kolejne książki Beaty: „ Blooms”  (Kwiaty) oraz „A year in the Cotswolds” (Rok w Cotswolds),  moja ulubiona, która dedykowana jest Jej mężowi Johnowi, najwspanialszemu przewodnikowi po Cotswolds oraz  przyjaciołom Frankowi i Annie za inspirującą wycieczkę do Cotswolds.

W przedmowie do książki „Blooms” (Kwiaty) czytamy: Beata jest profesjonalnym fotografem i wykwalifikowanym botanikiem, dlatego też kwiaty zajmują w jej sercu szczególne miejsce. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta, aby nie powiedzieć banalna: „ Chcę zatrzymać w obiektywie ich unikalne piękno, jako spłatę długu naturze, która je wytworzyła” .

Z książką „A year in the Cotswolds” (Rok w Cotswolds) związana jest pewna zabawna historia, otóż po ukazaniu się książki w Anglii jeden z recenzentów napisał ni mniej ni więcej tylko takie zdanie: Książka jest wydana bardzo starannie i przedstawia znakomite fotografie oraz tekst, ale uważam, że Cotwolds nie jest aż tak piękne jak pokazano w albumie Beaty Moore! No cóż, to chyba jest najpiękniejszy komplement dla fotografika!

Kolejny rok przyniósł kolejny album, tym razem jest on poświęcony Londynowi a tytuł brzmi „ The Square Mile – Photographic Portrait of the City” (Mila kwadratowa – fotograficzny portret City) (przyp. City jest sercem finansowym i najstarszą częścią Londynu i zajmuje dokładnie jedną milę kwadratową) zaś dedykacja tylko i wyłącznie dla ukochanego syna Konrada, który skończył w międzyczasie studia i rozpoczął pracę w City.

W roku 2011 ukazał się Album „The Channel Islands” (Wyspy normandzkie).  Tym razem książka jest dedykowana Grzegorzowi, bratu Beaty, z którym spędziła wiele szczęśliwych chwil nad morzem.  I faktycznie, wyspy te otoczone morzem mają wspaniałe plaże, intrygujące skały odsłaniane przez kolosalne odpływy jak również  mnóstwo ciekawych historycznych budowli.

Książka „Portrait of Wimbledon”  wydana została w zeszłym roku przez wydawnictwo Halsgrove Ltd i ukazuje historię i niezwykłą elegancję tego podlondyńskiego miasta, jak również jego powiązania z tenisem.

Z wymiany korespondencji z Beata wiem, że dnia 25.04.2013  została złożona w Wydawnictwie kolejna książka, album „Surrey Hills” (Wzgórza hrabstwa Surrey). Tak oto pokrótce wygląda historia pewnej rudowłosej Beaty, która rozpoczynała swoją karierę  od tłumaczeń na mistrzostwach  badmintona, aby później ciężką pracą, talentem artystycznym i pięknym językiem angielskim zachwycić Albion. Na koniec  zamieszczam jedno zdanie mojej nauczycielki języka angielskiego, Joanny Kołackiej, która czyta blog Beaty i czasami również komentuje mój blog:”  

„…masz wielki talent spostrzegania świata i interpretowania go w artystyczny sposób. Z niezwykłą wrażliwością opisujesz piękno i urok niezwykłych obiektów i dodajesz koloru zwykłym. Po przeczytaniu kolejnych wpisów, zawsze czuje się wspaniale podbudowana”.  

Nie mogę dodać nic więcej gdyż Joanna wyraziła dokładnie  wszystko to, co mogłabym sama napisać. Przedstawiając dzisiaj Beatę Moore chciałam pokazać wszystkim moim czytelnikom, że nie zawsze wyjazdy muszą kojarzyć się z negatywną emigracją i ciężką fizyczną pracą przy zmywaku. Jest wiele osób, do których również należy „Nasza Beata”, które talentem, pracą i wiarą we własne możliwości przeniosły góry. Wiem też, że do tego potrzeba nadzwyczajnych zdolności, pracowitości i ogromnej motywacji oraz kogoś bliskiego, kto będzie w nas wierzył i będzie wspierał, tak jak Niebieskooki Beatę.

link do beaty bloga www.beatamoore.co.uk,   oraz Facebook https://www.facebook.com/BeataMoorePhotography

 English version:

I always believed that things happen for a reason. Beata was working with us for a few years in the capacity of a translator and a guide. She accompanied all VIPs during our organised walks to Old Town, concerts in Chopin Institute, trips to Żelazowa Wola, Arkadia and Nieborów.  Colourful, friendly, smiling, with great enthusiasm she was showing our guests the beauty of Poland and telling them about our interesting, though difficult history.

In Poland, Beata attended Tadeusz Czacki grammar school in Warsaw an obtained botanical master degree; later on, another master degree in England. She studied English since early days and in her professional life she utilised the knowledge of this language well, working as a translator. Since early childhood she was always taking photographs; fascinating Baltic Sea dunes, lovely pine and birch trees, mountain streams or poppies in the fields.  All that just for herself, to record surrounding beauty.  All technical complexities of photographing she has learnt from her father and brother and from the top British landscape photographers.

 As I have mentioned before, our sponsor was Rank Xerox and the company’s  managing director, Zygmunt Lucek appreciated her education and employed her  as a translator. She worked for the company on many translation projects in Poland and in England. Her translations of technical manuals were appreciated by the engineers, who, as they said, for the very first time could at last understand what they were reading (note that the manuals were translated before, but obviously not that well) -that was a great compliment for Beata.

Frequent trip to UK made Beata fall in love with this country but she also met and English blue- eye gentleman who stole her heart and asked her hand in marriage. The wedding was an impressive event and as a strawberry blonde, she wore a beautiful,long, emerald green dress!

Beata continued working as a translator but her passion for photography re-ignited. A very reliable and caring husband bought her the latest Minolta 9 and supported all her dreams, plans and photographic trips. Her pictures started to appear in calendars and in photographic and travel magazines. Her biggest achievement was when in 2006 she was commissioned to do her first book „Cracow, city of treasures”. I was given this book by Beata and she signed it for me with the following words: for Jadwiga and Andrzej in memory of the time spent together and to show that it is never too late to fulfil ones dreams”

All her books have lovely dedications, „Cracow, City of Treasures” :  “to my husband John – for encouraging me to pursue my dreams, to my son Konrad for believing in me and my parents and brother for making it all  possible”.

Her next book „A year in the life of the New Forest” was published in 2007 and shows the beauty of that wonderful national park, with the forest not that new, as it is some 900 years old!

In 2009 two books were published  „ Blooms” and „A year in the Cotswolds” (my favourite),  this one dedicated also to her husband John who has been such a brilliant guide and companion and to her friends Frank and Anna for the very first inspirational trip to the Cotswolds.

In the introduction of „Blooms” we read: Beata Moore is a professional photographer, writer and a qualified botanist with a postgraduate degree in the subject, therefore flowers have a very special place in her heart. Why does she want to capture the beauty of the plants? For her, photography is a way of paying homage to nature’s most gracious creations and by acknowledging their aesthetic value, of contributing something to the preservation of the planet.

A very funny story is connected with a book „A year in the Cotswolds”, one of the critics wrote a review how perfect the book is and how wonderful the photographs are, but Cotswolds in reality is not really THAT beautiful! Well, it is perhaps the biggest compliment for a photographer!  

Another year brought yet another book, this time,  “The Square Mile – Photographic Portrait of the City” and the book is dedicated to her beloved son Konrad, who finished university and started to work in the City.

In the year 2011 „The Channel Islands” book was published. The book was dedicated to her brother Grzegorz, with whom she spent many happy days by the seaside. These islands are indeed wonderful with great beaches, intriguing rocks exposed at low tide and many historic buildings.  

Last year, Beata’s book „Portrait of Wimbledon” was published by Halsgrove Ltd publishers. It shows the history and beauty of this elegant town, so closely connected with tennis.  I also know that she has just finished working on yet another book „Surrey Hills”.  

This is the story of Beata, a red head who started as a translator and interpreter at Polish International Championship and through her hard work and artistic  talents conquered England. Here is what Joanna Kołacka, my English teacher, who reads Beata’s and my blog writes about her:  
“You have talent for noticing things and interpreting them in an artistic way. With great sensitivity you can both describe the beauty and charm of unusual objects and add colour to simple ones. After reading your entries, I always feel uplifted and wonderful. Thank you very much”. 

I think she said it all, I can’t add anything else. Through her story, I wanted to show you that not all who immigrate have to forget about their dreams and do some basic physical jobs. There are many people who made it, like “our Beata”, who through hard work, thanks to her talent and determination reached for the sky. I also know that talent and  hard work is one thing but one also needs a support of someone who believes in you, like Beata had a trust and support of her blue-eyed husband!  

You can see her work on her website: www.beatamoore.co.uk and on her facebook:  https://www.facebook.com/BeataMoorePhotography

 

 

 

 

 

 

 

 

Beata

W latach 1983-1992  Beata pracowała, jako hostessa opiekująca się anglojęzycznymi gośćmi, (znajomość angielskiego w latach osiemdziesiątych była raczej limitowana i niewiele osób władało tym językiem), stąd konieczność współpracy przede wszystkim z osobami, które umiejętność tę posiadały. I tak Beata pracowała z nami przy organizacji Międzynarodowych Mistrzostw Polski w Badmintonie, które w owych latach były organizowane w Warszawie w Hali „Mery” przy ul. Bohaterów Września. Korzystaliśmy też z hotelu przy ul. Wery Kostrzewy (obecnie ul. Bitwy Warszawskiej).

Beata mająca organizację we krwi pomagała przy przyjazdach i odjazdach zawodników, spędzając długie godziny na lotnisku Okęcie w Warszawie. A samoloty, jak to samoloty, w listopadzie mgły nad Warszawą duże, więc przylatywały różnie. Polski Związek Badmintona nie dysponował wielkimi środkami na organizację, więc pomagali nam wszyscy nasi przyjaciele, a także nasze rodziny! I tak Beata zaangażowała swojego brata Grzegorza, ja moją matkę, ojca, brata Zbyszka, bratową Jolkę, przyjaciół, Krzyśka i jego żonę Hankę, Jurka z LOK-u (jego udział BYŁ bardzo ważny, gdyż LOK dysponował  wtedy samochodem marki „Nysa” z nagłośnieniem, a właśnie nagłośnienia na hali „ Mera” brakowało). Andrzej zatrudniał swoich kolegów alpinistów, gdyż trzeba było wymienić żarówki (zepsute na nowe LH 256, cokolwiek to znaczy), a sufit hali był jedenaście metrów nad podłogą, więc robotę tę mogli wykonać tylko ludzie z uprawnieniami do pracy na wysokości.

Pamiętam doskonale Zdzisława Zakrzewskiego, który wspólnie z kolegami z TVP Redakcji Sportowej robił transmisje na żywo, które trwały po 5 lub 6 godzin- transmitowali całe finały zawodów, pobierając wielkie ilości energii elektrycznej. Hala Mera dla potrzeb telewizji wymagała oświetlenia około 2500 luksów. Transmisja trwała długo, przyłącze elektryczne (trafo) znajdowało się przed halą i nie zawsze wytrzymywało tak duży pobór energii elektrycznej. Z tego powodu pewien finał gry pojedynczej mężczyzn odbył się w Danii w Kopenhadze (1983), ponieważ obydwaj zawodnicy byli Duńczykami, a my nie mieliśmy szans na zreperowanie zepsutego trafo, a po ciemku raczej trudno grać, nie mówiąc o transmisji telewizyjnej.

I tak to trwało, a na swoim stanowisku była zawsze Beata, piękny rudzielec o zielonych oczach, z równie ujmującym uśmiechem i dołkiem w lewym policzku, wszyscy zawodnicy kochali ją za to, że przepięknie się rumieniła, gdy ktoś przychodził i prawił jej komplementy i dziękował za okazaną pomoc. Beata nosiła zawsze czerwony płaszcz, w którym wyglądała jak kolorowy ptak. Była widoczna, a to ważne dla zawodników i trenerów przy tak dużej imprezie. W owych latach przyjeżdżały do nas, bowiem ekipy z ponad 20-30 państw, w tym Azjaci reprezentujący Chiny, Koreę Południową, Indonezję, Malezję, i państwa europejskie w tym Anglię, Niemcy, Szwajcarię, Francja, Szwecję, Norwegię, Finlandię, ZSRR, Bułgarię, Ukrainę, Białoruś, Węgry, Czechosłowację, Szkocję, Irlandię, Danie, Holandie, Izrael, Austrie. Wszystko zależało od daty rozgrywania zawodów. Najwięcej państw startowało w latach, gdy nasz turniej rozgrywano, jako turniej kwalifikacji olimpijskich, które kończą się w dniu 30 kwietnia w latach igrzysk olimpijskich. Z żelazną konsekwencją ustalałam termin tak, aby nasze zawody były ostatnimi a w najgorszym razie przedostatnimi, czasami zawodnicy biorący udział w naszych zawodach jechali bezpośrednio do Austrii na ich międzynarodowe zawody. Wiedziałam, że taki termin zapewni nam start najlepszych zawodników na świecie i nasi zawodnicy, trenerzy z całej Polski będą mogli zobaczyć elitę światową na kortach w Warszawie lub Płocku. Bardzo często w ramach takich zawodów organizowaliśmy kursy trenerskie korzystając z faktu przyjazdu na zawody dużej ilości polskich trenerów klubowych. Kursy prowadzili trenerzy zagraniczni (lars Sologub, Gunther Huber, Anders Lindberg) a Beata była najlepszym naszym tłumaczem.

W tym miejscu muszę opowiedzieć historię pewnej imprezy, jaką organizowaliśmy w Płocku – pierwsze Międzynarodowe Mistrzostwa Polski Juniorów, rok chyba 1988. Jedną z ekip zagranicznych była reprezentacja Anglii, w składzie kilkunastu chłopców i dziewcząt w wieku do 19 lat. Przyjechali z opiekunem – trenerem o imieniu Jake Downey. Wszystko szło dobrze do momentu, gdy okazało się, że Jack nie ma ręcznik. Podszedł do Beaty na hali i mówi przy wszystkich polskich VIP-ach, że muszą pójść na miasto, kupić ręcznik i to jak najszybciej, bo za godzinę ma trening z zawodnikami na korcie głównym. Beata robi oczy jak spodki, przychodzi do mnie, relacjonuje sprawę i pyta: Jadwiga, co ja mam zrobić? Wszyscy Polacy, którzy usłyszeli prośbę Jacka, ryczą ze śmiechu!  Łzy płyną po policzkach, on chce iść do sklepu. A niby, do którego? Kupić ręcznik! Sami byśmy poszli i nabyli ten luksusowy towar, gdyby był dostępny. My ryczymy, a on stoi i nie rozumie, co takiego ŚMIESZNEGO  powiedział. Jest rok 1988, wszyscy wiedzą, co jest w sklepach. O ręcznikach nikt nawet nie marzy, bo jak są, to kolejka po nie jest trzy razy większa od ilości ręczników w sprzedaży. W hotelu w Soczewce ręczników nie ma. Angielscy zawodnicy, wiedząc jak może być w państwie za żelazną kurtyną, na wszelki wypadek ręczniki zabrali z domów.

Beata czeka a ja zwracam się do Beaty: uśmiechnij się i powiedz, że po zakończonym treningu Jack dostanie ręcznik, niech się nie martwi, dla nas to pestka.   Ha, ha, ha, ha…! Ale przecież Polak potrafi! Obok mnie stał Ryszard (Lachman) i pyta, o co chodzi? Referuję sprawę, a Rysiek spokojnie mówi: mam dwa ręczniki, to dam mu jeden, ten nowy!  Niech wie, że u nas organizacja wszystkiego to pestka, a ponadto mamy gest i serce, pieniędzy oczywiście nie bierzemy.

Następnego dnia mówię do Ryśka: – Ale miałeś nosa, żeby wziąć dwa ręczniki.
On na to: – Nie, miałem tylko jeden.
To pytam: To, czym się rano wytarłeś?
On: PRZEŚCIERADŁEM!!!!

Jakie było zdziwienie Jacka, gdy następnego dnia całą ekipą wybrali się na spacer po Płocku.  W żadnym sklepie nie było niczego, oprócz przysłowiowej musztardy i octu, nie mówiąc już o sklepach z napisem bielizna pościelowa, ręczniki. Jack do dzisiaj opowiada, jak to w mieście gdzie nie było nic w sklepach kupił – bez pieniędzy i przy pomocy Beaty – nowy, piękny ręcznik, który używa do dziś.

Ot, co! To była sprawność organizacyjna. Pochwały za nią zbierał ówczesny Prezes Związku – Andrzej Szalewicz.  Takie i inne historie przeżywaliśmy organizując zawody w latach osiemdziesiątych, było i śmiesznie  i strasznie, ale ratowało nas poczucie humoru, błyskawicznie przychodzące do głowy pomysły, które pomagały rozwiązywać sprawy zdawałoby się nierozwiązywalne.

Beata przez te lata współpracowała z nami była na każdych naszych zawodach a przecież w roku 1982 urodziła synka Konrada i nie łatwo jej było łączyć obowiązki mamy i dyrektora tłumaczy i hostess. Zresztą Jej brat Grzegorz Gajewski również pracował z nami, jako moja prawa ręka, człowiek do wszystkiego, do rozwiazywania najtrudniejszych spraw, które po drodze napotykaliśmy. Był moim „telefonem mobilnym”. Proszę pamiętać, że nasze zawody lat osiemdziesiątych organizowaliśmy bez telefonów komórkowych, bez stałych połączeń z najważniejszymi osobami zawodów. Grzegorz spełniał tę rolę i kontakty z kluczowymi osobami komitetu organizacyjnego załatwialiśmy” jego nogami”, bowiem biegał on od jednej do drugiej osoby przekazując informacje niezbędne przy organizacji tak wielkiej imprezy. Nie dziwota, że po takich zawodach Grzegorz padał i musiał odpoczywać kilka dni.

Dzisiaj Beata mieszka w Anglii, ale o Jej nadzwyczaj ciekawych losach, o tym jak z pięknej hostessy stała się „truskawkową blond lady” bardzo znanym fotografem o tym jak piękno Anglii maluje swoimi fotografiami o tym jak znakomicie opisuje Anglię,  w wielu książkach wydawanych w Londynie napiszę już w następnym odcinku.

Nasza Przyjaźń trwa do dziś, a od czasu do czasu, siedząc w pubie przy piwie, wspominamy czasy „wczesnego” badmintona w Polsce, zdarzenia, które miały miejsce, kłopoty i nerwy, jakie miałyśmy podczas rozwiązywania „międzynarodowych problemów”, które dzisiaj z perspektywy lat wyglądają jak małe orzeszki podane przez barmana do naszego ulubionego piwa.

Wasza Jadwiga

CDN.

English version :

In the years  1983-1992  Beata worked at the international tournaments as a hostess translating for English speaking guests (as you know, not many people spoke English in the 80s, hence the necessity to work with people like her). International Polish Badminton Championship were organised in “Mera” sport hall at Bohaterów Września street. We also used nearby Vera hotel at Wery Kostrzewy street(now Bitwy Warszawskiej street).

Beata was very well organised and looked after arrivals and departures of the teams, so a large part of her day was spent at the airport Okęcie. Polish Badminton Association did not have a lot of spare cash, so many family members and friends helped as best as they could with many organisational issues.   Beata worked with her brother Grzegorz, I have worked with my brother Zbyszek, my mother, sister in law Jola, friends Krzysiek and his wife Hanka, Jurek from LOK organisation (he was very important to us as he had a car with speakers that could be used for Mera sound system),  Andrzej organised some of his mountaineers friends who could change bulbs (the ceiling was some 11 metres high so only trained people were authorised to do it).

I remember well Zdzisław Zakrzewski, a sport TV presenter who worked during live transmissions from Mera Spart Hall; they needed some 2500 lux units for proper hall lighting for the  duration of 5-6 hours of games, so as you can imagine a lot of bulbs were needed and a lot of energy as well! During the men’s finals, the power supply for the sport hall collapsed and as playing in the darkness was not an option,  the game had to be finalised in Copenhagen in Denmark – luckily, both players were Danish!

Beata, red head with green eyes and lovely smile was always there, happy to help and blushing when someone praised or complimented her. She wore a red coat in which she looked like a colourful bird; it was useful, as whoever needed her, could find her easily; there were countless teams from 20-30 countries, from China, Korea, Indonesia, Malaysia, Norway, England, Germany, Switzerland, Ukraine, Russia, Ireland, Hungary, France, Denmark and many more.  The most countries took part when our tournament was included in qualifying tournaments for Olympics (which always were finishing on the 30th of April) so I tried to organise Polish Tournament as the last or the last but one tournament as it would mean that most of the best players would be here. Often at the same time we were organising coach training run by experienced foreign trainers ( Lars Sologub, Anders Lindberg, Gunther Huber ) and Beata was the best interpreter.

I must tell you a very funny story from one of the tournaments organised in Płock, the very first Junior International Polish Tournament in 1988.  As Soczewka Hotel was more like a hostel then hotel, all players were told to bring their own towels. The coach of the English team, Jake Downey didn’t bring the towel with him and informed Beata that he wants to go to the town to buy one. Calmly, Beata translated his wish to me and all Poles hearing it start to laugh uncontrollable!   You know how it is when you can’t stop  laughing – we are just giggling and crying as it was so hilarious to us! To go to the shop and buy a towel!!! We would like to do it as well!!! You have to remember that it is 1988 and there was nothing in the shops. Literary nothing.  Luckily for all of us, Ryszard Lachman was there and kindly offered a towel to Jack. Talking to Ryszard I said, how fantastic that you had two towels, to which he replied, no I didn’t, I only had one.  How come I asked, so how did you dry yourself? With the bed sheet!

A walk in the town the next day showed Jack that buying a towel was not such an easy task, however if he wished, he could have bought the famous vinegar and mustard! Still, with a bit of imagination on Ryszard’s side and good will, Jack was dry and happy.

The president of the Polish Badminton Association, Andrzej Szalewicz was always praised for good organisational skills – these were difficult times; 80s were full of problems that were solved with quick thinking and good sense of humour but also full of good moments!

Beata cooperated with us for many years and combined very her work of managing many hostesses, interpreting and also looking after her small son, Konrad. Her brother Grzegorz was my assistant who could solve the most complex problems. He was everywhere, organising things, connecting people and sharing the most important information with VIP and teams; don’t forget, these were the times that mobile phones did not exists, so after the tournaments we were all exhausted! 

Today Beata lives in England, but about her life there, about how she became a „strawberry blonde lady” and a well known photographer and writer, about her passion to record the beauty of this beautiful country, I will write in my next blog.

Our friendship lasts to this day and sometimes when we meet in the pub we talk about old times, about the problems and joys we experienced and how insignificant some of the problems are now, from the perspective of time!

Jadwiga

translation Beata Gajewska Moore

 

 

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.