Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Archiwum kategorii ‘Tradycje’

            Zaproszenie na Galę Jubileuszu 60-lecia Muzeum Sportu i Turystyki otrzymałam prawie trzy tygodnie temu, zaproszenie odłożyłam i prawie o nim zapomniałam, gdyż przygotowywałam się do szpitala, co pociągało za sobą zwielokrotnione wizyty u różnych lekarzy oraz wykonanie wielu dodatkowych badań. W końcu okazało się, że operacja musi być odłożona z wielu powodów, które jak grzyby po deszczu zaczęły rosnąć w ciągu ostatnich miesięcy. Kilka dni temu robiąc porządki znalazłam owo zaproszenie i postanowiłam uczestniczyć w wielkiej gali zorganizowanej w Centrum Olimpijskim w dniu 11 października 2012 r. Dyrektora Muzeum pana Tomasza Jagodzińskiego znamy od wielu lat, pamiętam dokładnie jego debiut dziennikarski w Przeglądzie Sportowym tym bardziej, że szlify dziennikarza zdobywał jeżdżąc prawie na wszystkie imprezy badmintona, jakie były organizowane w Polsce. Często spotykaliśmy się na dworcu w Warszawie, a jadąc pociągiem zawzięcie dyskutowaliśmy nad rozwojem badmintona w Polsce, on zaś opowiadał o sobie o swoich pasjach o ciężkiej pracy w kopalni w Bełchatowie. Tak, od tamtych pamiętnych czasów minęło 35 lat. I oto ten sam Tomasz Jagodziński dzisiaj dyrektor Muzeum Sportu i Turystyki będzie gospodarzem wielkiej Gali Jubileuszowej.

               Honorowy Patronat Jubileuszu objął Marszałek Województwa Mazowieckiego pan Adam Struzik uczestnicząc osobiście w kilku imprezach celebrujących święto sześćdziesięciolecia tej jedynej w swoim rodzaju placówki w Polsce.

Siedzibą Muzeum Sportu i Turystyki jest Centrum Olimpijskie, gdzie całe piętro drugie jest oddane dla potrzeb ekspozycji stałej a także wydzielona jest  dodatkowa powierzchnia dla potrzeb ekspozycji czasowych. Warunki ekskluzywne, ale… wróćmy na chwilę do początków Muzeum, do bardzo skromnych początków – instytucji mieszczącej się w jednym pokoju, gdy to w roku 1949 Główny Komitet Kultury Fizycznej powołał komórkę organizacyjną zalążek przyszłego muzeum  na ul. Rozbrat 26.  Oficjalne powołanie Muzeum nastąpiło w roku 1952 a pierwszym dyrektorem została pani Maria Morawińska-Brzezicka.  Zbiory rosły i wraz z tym bogaceniem należało powiększyć powierzchnię wystawienniczą oraz magazynową, dlatego Muzeum zostało przeniesione do Akademii Wychowania Fizycznego gdzie znalazło lepsze warunki, ale nie trwało to zbyt długo iMuzeum powróciło na ul. Rozbrat gdzie wygospodarowano dla niego około 250m kwadratowych powierzchni wystawowej.  W roku 1955 otwarto stałą ekspozycję.  W roku 1958 przyznano Muzeum plac u zbiegu ulic Senatorskiej i Podwale, projekt budynku był gotowy, lecz w następnym roku władze miast cofnęły zezwolenie na budowę, wtedy też powstała koncepcja przeniesienia muzeum na teren Stadionu „Skry” (rok 1966) a właściwie pod jego trybuny, gdzie po adaptacji wschodniej części obudowy stadionu zaprojektowano wnętrza i nastąpiło otwarcie Muzeum w roku 1966. Pani Maria Brzezicka piękna kobieta, wielbicielka Muzeum a na co dzień żona szablisty Arkadego Brzezickiego starała się ze wszystkich sił aranżować darowizny, zakupy, na które trzeba było pieniędzy, ale czego nie zrobi piękna zmotywowana kobieta? Muzeum rozrastało się ilość darczyńców rosła a wraz z nimi powiększały się eksponaty Muzeum. Pani Maria miała wiele pomysłów, które realizowała zachęcając do nich przyjaciół męża. Pan Wojciech Zabłocki poproszony o przygotowanie scenariusza ekspozycji szermierczej zaproponował wykonanie dioramy przedstawiającej turniej rycerski na Wawelu, którą to dioramę „…znakomicie wykonał szef sekcji szermierczej Krakowskiego Klubu Szermierzy, wielce dystyngowany pan „Lulu” Boczar. Ponieważ diorama stała się atrakcją ekspozycji zamówiono u niego drugą makietę, przedstawiająca turniej kuszniczy Bractwa Kurkowego w Krakowie. Niezwykłe dla mnie było to, że „Lulu” wykonał wszystkie swoje malutkie i precyzyjne modele wiecznie trzęsącymi się rękoma. Jak mówił ta trzęsionka zaczęła się po walkach w Fabryce Papierów Wartościowych w Warszawie w czasie Powstania Warszawskiego, kiedy gonił się z Niemcami po korytarzach, poruszając bez przerwy palcami, żeby pierwszy pociągnąć za spust…, Co mu się zresztą udawało… W roku 1972 pani Maria Brzezicka została zaproszona do Lozanny, jako konsultantka powstającego tam Muzeum Olimpijskiego. Zaproponowała wówczas panu Wojciechowi Zabłockiemu przygotowanie ekspozycji antycznej. Oczywiście nic z tego nie wyszło, ale przypuszczalnie wtedy zostałem zarażony bakcylem olimpizmu, który drąży mnie do dzisiaj i prawdopodobnie jest nieuleczalny…” Tak kończy swoje wspomnienia dotyczące pracy na rzecz Muzeum Sportu i Turystyki pan prof. dr hab. inż. architekt Wojciech Zabłocki obecny Przewodniczący Rady Muzeum. Pani dr Maria Morawińska- Brzezicka była dyrektorem Muzeum w latach 1952 – 1978, następnie funkcję objął pan mgr Kazimierz Pieleszek 1978-1992 a od roku 1992 do 2008 pani r Iwona Grys i to właśnie za jej czasów wizytę w Muzeum Sportu i Turystyki ”pod trybunami Skry” złożył Marszałek Województwa Mazowieckiego Adam Struzik.

Przykry to był widok gdyż wystawy organizowane w tym przybytku miały ogromny potencjał poznawczy natomiast warunki, w jakich przyszło je organizować  były przerażające. Wspomniał o tym pan Marszałek Struzik w swoim przemówieniu. W roku 2000 wizytował osobiście ten obiekt muzealny na „Skrze” i jak sam powiedział był wielce zaskoczony faktem, że zastępca dyrektora muzeum ma swoje biurko przy samym wejściu pod schodami, natomiast ówczesna pani dyrektor Iwona Grys siedzi w pokoju a za jej plecami po ścianie płynie woda. Iwona dusza tegoż muzeum od wielu lat ( w Muzeum przepracowała 39 lat) z uśmiechem powiedziała ależ panie Marszałku nie jest najgorzej! Dobrze, że mamy w miarę zabezpieczone nasze najcenniejsze eksponaty.

I tak zaczęła się swoista walka o przeniesienie Muzeum, ale nikt nie wiedział wówczas gdzie i do jakiego budynku. Propozycji było kilka, ale żadna nie spełniała kryteriów dla tego typu instytucji. Dopiero rozpoczęcie budowy Centrum Olimpijskiego i oddanie budynku w maju 2004 zrodziło pomysł ulokowania tej znakomitej placówki właśnie w Centrum, tu gdzie mieścił się Polski Komitet Olimpijski, gdzie powołano do życia Centrum Edukacji Olimpijskiej, oraz gdzie Muzeum zorganizowało wystawę na otwarcie Centrum w roku 2004 Polski debiut Olimpijski – Chamonix i Paryż . 

Wysiłki wielu osób ukoronowane zostały sukcesem i podpisano umowę pomiędzy Polskim Komitetem Olimpijskim, Urzędem Marszałkowskim oraz Muzeum Sportu i Turystyki lokując Muzeum w Centrum Olimpijskim w Warszawie przy ul. Wybrzeże Gdyńskie 4 (adres podaję na wszelki wypadek gdybyście chcieli kiedyś odwiedzić Muzeum i jego wspaniałą ekspozycje stałą, warto!).  Zaczęło się przenoszenie Muzeum, ale nie, nie, nie było to tak proste jak sobie wyobrażacie. Centrum Olimpijskie jest nowoczesnym budynkiem z pełną wentylacją i klimatyzacja zarządzaną elektronicznie. Te właśnie nowoczesne urządzenia wymagały specjalnego przygotowania zbiorów do przeniesienia do siedziby w Centrum. Całość zbiorów musiała zostać odgrzybiona, przejść specjalistyczną procedurę w specjalnych komorach – urządzeniach, które odkaziły bakteriologicznie wszystkie elementy zbiorów w sumie 55.000 obiektów muzealnych).  Operacja była niezwykle skomplikowana i wymagała czasu, a opracowanie stałej ekspozycji również było czasochłonne. Prace zostały zakończone i w roku 2005 Muzeum Sportu i Turystyki znalazło swoją siedzibę w prestiżowym budynku Centrum Olimpijskiego a Polski Komitet Olimpijski stał się w sposób naturalny instytucja najintensywniej i najdłużej związaną z Muzeum. Muzeum Sportu i Turystyki, jako instytucja świata sportu od roku 1999 zaznaje dobrodziejstw spokojnej i stabilnej pracy, jako instytucja kultury Samorządu Województwa Mazowieckiego…

Cedeen

Wszystkie fotografie otrzmałam od Mojego Wielkiego Przyjaciela Jana Rozmarynowskiego, Janku bardzo Ci dziękuję, jesteś niezawodny!

Jadwiga

 

Święta minęły jak zawsze szybko, chyba za szybko, jak zwykle przygotowaliśmy „mało, rzec by można troszeczkę” a i tak lodówki w naszych domach pęczniały, jakby w jednej chwili przybyło im po kilkanaście kilogramów. Jak zwykle wszyscy wszystkim robiliśmy prezenty z nadwyżek produktów przygotowanych na Wielkanoc.  Od córki dostałam 2 słoiki pysznej sałatki, troszkę pasztetu, zaś ja rozdawałam mazurki i sernik, zgodnie z tradycją” w dobre ręce oddam…”.  Jako się rzekło święta za nami, wracamy do naszych „buraczków”, czyli do blogowania i opowieści dziwnych treści.  Na dzisiaj przygotowałyśmy z Beatą wpis o „miłości” Anglików do Francuzów. Temat odmienny od ostatnio prezentowanych, dlatego bardzo ciekawy.  Zapraszam do lektury:

Jadzia poprosiła mnie o napisanie paru słów o Hampton Court, ale pałac ten musi poczekać do Maja, kiedy to tamtejsze ogrody rozkwitną feerią wiosennych barw i będę mogła nie tylko coś napisać, ale również i pokazać. W zamian napiszę o miłości dwóch nacji. Uczucia pomiędzy narodem angielskim i francuskim poprzez stulecia można przyrównać do uczucia Polaków do zaborców. Uczuć gorących było brak.  Historia tych dwóch państw jest mocno skomplikowana i długo te narody pracowały, żeby się totalnie znielubić. Nie zamierzam zanudzać szanownych czytelników zawirowaniami politycznymi, wojnami i szczegółową historią, wybiorę z opisanych historii kilka rodzynków, faktów mało znanych i dość zniekształconych na kontynencie. Dlaczego zajęłam się tym tematem?  Otóż czytam książkę Stephen Clarke’a  „1000 years of annoying the French” i nie pamiętam, kiedy się tyle uśmiałam podczas czytania, jakby nie było, książki historycznej. Podobno punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia, więc w tym przypadku sprawa się komplikuje, bo co prawda autor jest Anglikiem, ale za to frankofilem mieszkającym we Francji. Znany jest przede wszystkim z serii książek „Merde” w żartobliwy sposób opisujących perypetie Brytyjczyka we Francji. Po stronie francuskiej czy angielskiej, to jednak jest nieważne, ważne jest, że autor podczas pisania tej książki dokładnie opisywane zagadnienia zgłębił i przełożył je na papier w sposób tak niezwykle lekki, dowcipny i ironiczny, że po prostu nie sposób się od książki oderwać.  Podważył w niej mity i półprawdy z fantazją iście ułańską i kilkoma z nich tutaj się podzielę. Na początku parę pytań, czy bitwa pod Hasting naprawdę była zwycięstwem francuskim?  Czy prawda jest, że to Anglicy spalili Joannę d’Arc? Czy szampan jest zasługą Francuzów? Żeby zadanie wszystkim ułatwić, od razu podaję, że odpowiedzią na wszystkie powyższe pytania jest NIE!!!

Wilhelm Zdobywca, książę Normandii wylądował w Anglii w 1066 roku, odniósł błyskawiczne zwycięstwo i koronował się na króla angielskiego. Czy oznacza to, że Anglia jest właściwie kolonią francuską?  Fakt ten Francuzi nieustająco podkreślają, tylko zapominają, że Normandia wcale nie była częścią Francji! De facto była ich największym wrogiem, krainą zaludnioną imigrantami skandynawskimi, zwanymi  potocznie, Wikingami. Wilhelm bardziej był znany (ku swojemu utrapieniu), jako Wilhelm Bękart niż Zdobywca, gdyż był nieślubnym synem młodszego księcia Normandii. Ślubny czy nie, był niewątpliwie doskonałym wojownikiem i słynął z tego, że wbrew panującym trendom tego okresu, nigdy nie pił więcej niż 3 kieliszki wina (sam ten fakt dowodzi, że Francuzem to na pewno nie był!!!).  Na dodatek, Wilhelm był spokrewniony z panującym angielskim królem Edwardem, który zresztą wybrał go, jako przyszłego króla Anglii (z wielką czy małą ochotą to już oddzielne zagadnienie).

Zajmijmy się teraz nieszczęsną Joanną d’Arc – młoda dziewczyna, pochodzenia chłopskiego zaczyna słyszeć głosy nawołujące ją do ratowania ojczyzny, która to była w opałach po tym jak angielski król Henryk V skolonizował Normandię (ach, znowu ta Normandia) oraz całą północną część Francji powyżej Loary. „Przekonał” on francuskiego króla Karola VI, że korona francuska na głowie Anglików będzie znacznie lepiej wyglądać. To się bardzo Joannie nie spodobało, a że głosy w jej głowie nie należały do byle, kogo, tylko do Św. Michała i Św. Katarzyny, więc z poparciem okolicznego ludu udała się do wojsk francuskich z misją.  Jej młodość i zapał zyskały jej wiele zwolenników i sam jej widok dodał francuzom animuszu, więc zaowocowało to wieloma zwycięstwami.  Niestety woda sodowa jej po pewnym czasie uderzyła do głowy i zaczęła dyktować swoje warunki nie tylko generałom, ale i nieudacznemu młodemu królowi francuskiemu, który pomimo braku odwagi i rozumu, jednakże poczuł się urażony, że kobitka zamiast siedzieć w kuchni, wtrąca mu się w politykę. Tak, więc niewdzięczni władcy, włącznie z narodem, (który znalazł sobie inne bożyszcze, męskiego supermana zamiast dziewicy) podziękowali Joannie za służbę, merci, ale non merci.  Wystawiona do wiatru Joanna została wzięta do niewoli przez lidera Burgundii, który to oczekiwał dużej mamony od jej dawnych francuskich wielbicieli. Sprawa się skomplikowała, bo nie było chętnych do wypłaty. W końcu pieniądze znaleźli Anglicy i wcale jej nie musieli skazywać, bo milusińscy rodacy oskarżyli ją o straszną zbrodnię…. Noszenie spodni. Dorzucili do tego obrazę moralności i Boga, bo kto to widział, żeby walczyć w dzień święty, niedzielę! Tego już było za wiele dla zapalonych katolików i w roku 1431 spłonęła na stosie.

Smutno się trochę zrobiło, więc porozmawiajmy na koniec o szampanie.  Dom Perignon, benedyktyński zakonnik w pocie czoła pracuje w Szampanii nad udoskonalaniem musującego wina – jest rok 1668. Denerwują go strasznie te bąbelki, bo co i rusz powodują eksplozję butelek. Robi, więc wszystko, żeby się ich pozbyć; udoskonala fermentację, produkuje wina czystsze, zbiera winogrona tylko rano, wyrzuca nadpleśniałe owoce i stosuje mniejszy nacisk na nie przy wyciskaniu soku. Zmienia również drewniane korki na korkowe, ale to z kolei powoduje eksplozję dna butelek, których kruche szkło nie wytrzymuje nacisku.  Anglicy natomiast zakochali się w tym trunku; zaczęli dodawać cukru i melasy dla wytworzenia zwiększonej wtórnej fermentacji. Zamiast walczyć z bąbelkami, w Newcastle wyprodukowali butelki z grubszym dnem. I po problemie. Bąbelki są. Dno całe. Jak więc widzimy, Dom Perignon robił wszystko, żeby szampana zepsuć, natomiast szalona moda na ten trunek w Albionie spowodowała wreszcie zainteresowanie się tym napojem we Francji. Zaciekawiony Ludwik XIV zakupuje pierwszą porcję szampana i uznaje (zapewne z wielkim bólem), że Anglicy pod tym względem jednak mają rację. Takie oto ciekawostki można wyczytać w książce Clarke’a, którą wszystkim gorąco polecam,

 

Goszczona przez Jadzię, Beata

Solemnitas, solemnitatum! tak właśnie nazwał Wielkanoc w VI wieku, papież Grzegorz Wielki. Trzeba się zgodzić z papieżem i stwierdzić, że od wieków uroczystości wielkanocne stanowią największe święto kościelne. Ja jednak twierdzę, że oprócz tego najważniejszego święta kościelnego, Wielkanoc przerodziła się w największe święto kulinarne w Polsce graniczące z obżarstwem.

Gdybyśmy na naszą tradycję spojrzeli z dystansu kilkuset lat, wtedy moglibyśmy zobaczyć, że opisy staropolskich uczt wielkanocnych, nie tylko na dworach magnackich, ale również w dworkach szlacheckich, w domach mieszczańskich czy chatach chłopskich uzmysławiają nam, że strona religijna, duchowa, świąt wielkanocnych zeszła na dalszy plan, ustępując pierwszeństwa uciechom podniebienia.

Uwerturą do tych świąt był Wielki Post – przestrzegany rygorystycznie, podczas którego jadano żur, kapustę, kaszę, śledzie, a od czasów Jana III Sobieskiego ziemniaki, omaszczone tylko olejem. Na dworach magnackich poszczono, post związany był z podawaniem wystawnych dań rybnych, jednakowoż wcale nie w ilościach postnych.

Zwyczaje związane z Wielkanocą rozpoczynają się od Niedzieli Palmowej opisywanej przez czterech ewangelistów, ale tylko św. Jan opisuje wjazd Chrystusa do Jerozolimy, podczas którego lud wita go gałązkami palmowymi: „…wziął gałązki palmowe i wybiegł Mu naprzeciw. Wołali: Hosanna!”. Dało to początek tradycji i zwyczajowi Niedzieli Palmowej. Polska palma upleciona z gałązek leszczyny i wierzby wg legendy nawiązuje do śmierci Chrystusa, kiedy wszyscy byli pogrążeni w żałobie, łącznie z naturą, wierzba babilońska po usłyszeniu strasznej nowiny z Golgoty westchnęła: „…On umarł, teraz smutne moje gałązki zwieszać się będą zawsze ku wodom Eufratu i płakać łzami jutrzenki…”. W Polsce wierzono, że wierzbowe gałązki są narzędziem magicznym, mającym zapewnić zdrowie, bogactwo i płodność.  W różnych wsiach różnie robiono palmy, jednak zawsze były w nich gałązki wierzby i leszczyny przybrane różnymi zestawami innych gałązek i ziół. Polacy zawsze przypisywali palmie właściwości lecznicze i magiczne. Do zwyczajów należało chłostanie się palmami, czy też połykanie dla zdrowotności „baziek” (pączków gałązek wierzby).

Dzisiaj obchody Niedzieli Palmowej są proste. Ludzie kupują pod kościołami lub robią sobie sami palemki, idą z nimi do kościoła, gdzie podczas mszy odbywa się ich święcenie. Potem niosą do domu – na wsiach zatykają za święty obraz, w mieście wieszają lub wstawiają do wazonu, aby palma się ususzyła i trzymają ją do kolejnej Niedzieli Palmowej. Obrzęd Niedzieli Palmowej odbywa się w skromnym wymiarze, jako bardzo prywatne święto, i nie wydaje mi się, aby coś straciło przy obecnej skromności.

Wielki Tydzień zaś upływa nam na oczekiwaniu i przygotowywaniu do Wielkiej Niedzieli. Przez wieki uczestniczono w nabożeństwach upamiętniających wjazd Chrystusa do Jerozolimy zapowiadający Jego śmierć i zmartwychwstanie. Według dni wielkotygodniowych moja Babcia Katarzyna wróżyła pogodę na cały rok: jaka Wieka Środa, taka będzie wiosna, jaki Czwartek takie lato, jaki Wielki Piątek takie żniwa i wykopki, a Sobota zapowiadała pogodę na całą zimę.  Z Wielkim Tygodniem związane są tradycyjne zwyczaje przygotowujące nas do Świąt nad Świętami czyli Wielkiej Nocy. Oto co na ten temat napisał ksiądz Jędrzej Kitowicz:  

Wielką Środę opisał  następująco „…W wielką Środę po odprawionej jutrzni w kościele, którą nazywa się ciemną jutrznią, dlatego iż za każdym psalmem odśpiewanym gaszą po jednej świecy, jest zwyczaj na znak tego zamieszania, które się stało przy męce Chrystusowej, że księża psałterzami i brewiarzami uderzają kilka razy o ławki, robiąc mały tym sposobem łoskot; chłopcy swawolni, naśladując księży, pozbiegawszy się do kościoła kijami, tłukli nimi o ławki z całej mocy, czyniąc grzmot po kościele jak największy…”. Ponieważ po ciemnej jutrzni do rezurekcji milkły kościelne dzwony, po wsiach chodzili chłopcy z kołatkami, bębnem lub tzw. tarapatami  i obchodząc codziennie wieś trzy razy, przypominali, że obowiązuje post i według starych przepisów kościelnych, kto nie będzie pościł, temu „kołatkami wybiją zęby…”.

Od Wielkiego Czwartku do Wielkiej Soboty milkły kościelne dzwony. Gdy dzwony milczały używano tylko klekotów do kołatania, chłopcy biegali mocno hałasując, co miało symbolizować wypędzenie Judasza. W Wielki Czwartek był zwyczaj obmywania starcom nóg przez biskupów i królów. Zwyczaj ten przetrwał do dziś. Także w Wielki Czwartek, na pamiątkę wieczerzy pańskiej, we wszystkich domach jedzono tajnię – postną kolację tak opisaną przez A. Pługa:

„…I w Wielki Czwartek u Pańskiej wieczerzy

Co do Wilii z wystawy podobna

Posępne twarze, smutek w sercu leży,

I chociaż suta uczta, lecz żałobna…”.

W czasach staropolskich wielu Polaków po tajni nie jadło aż do wielkanocnego śniadania. A dzisiaj, czy ten zwyczaj dotrwał do dziś?

Wielki Piątek to strojenie grobu Chrystusowego, ten zwyczaj przywędrował do nas z Czech lub Niemiec i bardzo się rozwinął w Polsce, a pojawianie się elementów narodowych datujemy na wiek XVI –XVII. Bardzo starą tradycją jest odwiedzanie grobów i jeżeli mieszkaliśmy w małym miasteczku, to należało odwiedzić wszystkie kościoły. Była to jednocześnie tradycja spotkań towarzyskich. Zwyczaj odwiedzania grobów w Wielki Piątek trwa do dzisiaj. W ludowych obrzędach wielkopiątkowych tradycją było „wybijanie śledzia i żuru, które panowały podczas Wielkiego Postu”. Z Wielkim Piątkiem związane są przysłowia takie jak: w Wielki Piątek – dobry siewu początek, w Wielki Piątek zrób początek a w sobotę kończ robotę, w Wielki Piątek jasno, to w stodole ciasno. Z Wielkim Piątkiem związana jest też tradycja gotowania i malowania jajek. Wiele jest legend i podań dotyczących malowania jajek. Jakiekolwiek by one jednak były, zwyczaj ten trwa do dzisiaj. Zwyczaje wykupywania się panien pisankami, tudzież wymiana między chłopcem i dziewczyną pisanek zapowiadały rychły ślub. Pisanki to jajka malowane na jeden kolor, lub kilka z białym wzorem, jeżeli na jednobarwnym tle wyskrobany był deseń, takie jajka nazywano kraszankami, rysowanką lub skrobanką. A jajka jednokolorowe nazywane były kraszankami, malowankami, byczkami, ałunkami lub hałunkami. Wszystkie jajka po gotowaniu, malowaniu, wystygnięciu nacierano tłuszczem, najczęściej smalcem, dla nadania im połysku.

Do Wielkiej Niedzieli i śniadania wielkanocnego zostało jeszcze tydzień, dlatego dzisiaj podam kolejny przepis, który możemy wykorzystać do przygotowania przysmaku na nasz wielkanocny stół. Jak zwykle przepis jest bardzo prosty i nie wymaga wielu zabiegów w kuchni.

Pascha wielkanocna

Składniki paschy: 1 kg tłustego sera, 100 g masła, 8 żołtek, 300 g cukru pudru, łyżka spirytusu, lub wódki lub koniaku, bakalie wg uznania ( orzeszki włoskie, figi, daktyle, rodzynki, migdały w płatkach, skórka pomarańczowa, wszystkiego  po 50 g).

Wykonanie: ser mielimy lub miksujemy, jak  kto woli, bakalie parzymy gorąca wodą, odcedzamy zalewamy alkoholem. Orzechy siekamy, daktyle i figi drobno kroimy. Ucieramy masło z cukrem w makutrze lub mikserze, dodajemy po jednym żółtku, dodajemy stopniowo ser, migdały, orzechy, figi daktyle, ucierając cały czas (lub miksując). Pod koniec dodajemy rodzynki. Pascha jest gotowa. Wykładamy paschę na głębsze sitko wymoszczone  ściereczką lnianą lub gazą, owijamy dokładnie, układamy na misce,  obciążamy paschę deseczką z umieszczonym na niej garnkiem z wodą i wkładamy na noc do lodówki. Rano układamy naszą paschę w salaterce, dekorujemy tartą czekoladą gorzką, konfiturą wiśniową, lub jaką kto lubi i deser wielkanocny gotowy. U mnie pascha rzadko gości na stole, gdyż wszyscy narzekają, że jest bardzo kaloryczna. To prawda, ale od czasu do czasu można ja z ciekawości przygotować. Pracy przy niej niewiele. Polecam, życząc smacznego

CDN.

.

 

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.