Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Archiwum kategorii ‘szermierka’

Kiedyś napisałam post o kluskach,makaronach, pastach, jak chcecie nazywać dania z makaronem w roli głównej. Wtedy też wiele osób komentując mój wpis przyznało się, że uwielbia makaron w każdej postaci. Dlatego dzisiaj postanowiłam podzielić się przepisem bardzo prostym i bardzo łatwym na sos, który prawie „robi się sam”. Jednocześnie chciałam zachęcić wszystkich do eksperymentów w kuchni, aby dania nasze, proste i pyszne były jeszcze bardziej urozmaicone. Pesto w mojej kuchni istnieje od lat.

Od roku, 1975 kiedy to po raz pierwszy w życiu poleciałam poprzez Monachium do Rzymu i stąd do Bolonii na puchar we florecie mężczyzn „Copa Giovannini”. Zawody trwały cały tydzień a ja mogłam w przerwach zobaczyć i Padwę a w niej Bazylikę San Antonio,tego samego, do którego się modlimy, gdy coś zgubimy, oraz Wenecję, a także jeść makarony po raz pierwszy w życiu z pysznymi sosami za sprawą pani Basi Zubowej, żony wspaniałego trenera fechtowania pana Ryszarda Zuba mieszkających w Padwie.

Pani Barbara była nauczycielką gimnastyki, a podczas mojego pobytu w Bolonii moim ”cicerone” po pięknych okolicach zarówno w Padwie i Wenecji. Pewnie nie wszyscy wiedzą, kim jest pan Ryszard Zub. Pozwólcie, zatem, że o tym znakomitym przed laty zawodniku szabliście, późniejszym fechmistrzu, wychowawcy kilku pokoleń znakomitych zawodników Polski i Włoch opowiem. Ryszard ukończył w roku 1966 Akademię Wychowania Fizycznego w Warszawie z tytułem mgr wychowania fizycznego. Do roku 1960 Jego pierwszym trenerem był Antoni Sobik w klubie Baildon Katowice. W roku 1961 Ryszard przeniósł się do Warszawy i został zawodnikiem prężnie działającej sekcji szermierczej Legii Warszawa. Był jednym z „cudownych dzieci” węgierskiego fechmistrza Janosa Keveya, który w roku 1930 zdobył tytuł akademickiego mistrza świata w szabli. Był rewelacyjnym węgierskim fechmistrzem, a w latach 1947 – 1958 był trenerem polskiej kadry szablistów- słynnej szkoły keveyowskiej. Jego zawodnicy zdobyli łącznie osiem medali mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich. Mistrz Kevey zmarł w roku 1991, zaś w 2007 została odsłonięta Jego gwiazda we władysławowskiej Alei Gwiazd Sportu, ponieważ tam właśnie odbywały się prawie wszystkie zgrupowania szermierzy- we Władysławowie, a właściwie słynnym Ośrodku Przygotowań Olimpijskich w Cetniewie.

Ryszard Zub świetny zawodnik trafił do grona równie utytułowanych znakomitych kolegów po fachu szablistów: Jerzego Pawłowskiego i Wojciecha Zabłockiego. Szkoła Keveya święciła triumfy przez wiele lat. Ryszard Zub zdobywał tytuły wicemistrza Polski w roku 1957 i kilkukrotnie tytuł drużynowego mistrza Polski w szabli w latach 1962-1966. Na planszach świata razem zawodnicy ci zdobywali tytuły drużynowych mistrzów świata a sam Ryszard był trzykrotnym mistrzem świata w Budapeszcie(1959) Turynie (1961) i Gdańsku (1963).  Nic nie trwa wiecznie i jego kariera zawodnicza też dobiegła końca. Po jej zakończeniu Ryszard był działaczem w Polskim Związku Szermierczym, był zastępcą kierownika wyszkolenia, trenerem kadry szablistów, pracował w klubach Baildon Katowice, i AZS Warszawa  (1964-1968).

W tym czasie właśnie ukończyłam pierwszy rok studiów w AWF Warszawa i raczej nie myślałam, że kilka lat później życie moje zwiążę z Polskim Związkiem Szermierczym, gdzie będę pracowała, jako sekretarz generalny. W roku 1967 jeszcze o tym nie wiem, wiem natomiast, w którym pawilonie na AWF trenują szermierze, gdzie trenujemy my zawodnicy judo, klubu AZS AWF Warszawa- sekcja judo znana w środowisku, jako AZS „Siobukai” Warszawa, gdzie pełnię przez wiele lat funkcję kierownika sekcji.

Wracamy do Ryśka, który gdzieś około 1968 roku lub troszeczkę później Ryszard wyjechał do Włoch, aby pracować, jako fechmistrz w klubie Unione Sportivo w Padwie. Jego zawodnicy klubowi osiągali świetne wyniki i dlatego Rysiek zostaje trenerem kadry narodowej Włoch. Pod jego kierunkiem Włosi zdobyli tytuły drużynowych mistrzów olimpijskich w szabli w Monachium (1972), zaś Michaele Maffei i Mario Aldo Montano wielokrotnie zdobywali tytuły indywidualnych mistrzów świata.  Za swoje zasługi zawodnicze i trenerskie Ryszard został odznaczony wielokrotnie złotym medalem „Za Wybitne Osiągnięcia Sportowe”, oraz Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.

W 1973 roku rozpoczęłam pracę w Polskim Związku Szermierczym i tak w dwa lata później spotkaliśmy się z Ryszardem we Włoszech na zawodach floretu mężczyzn „Copa Giovanini”. Turniej był bardzo silnie obsadzony a drużyna polska znakomita. Lech Koziejowski wywalczył pierwsze miejsce i piękny wielki puchar, który dźwigali wspólnie z  trenerem florecistów Zbyszkiem Skrudlikiem. Na zawody polecieli najlepsi z najlepszych: znakomici polscy zawodnicy nie byle  kto,  złoci medaliści Igrzysk Olimpijskich z Monachium z 1972 r: Marek Dąbrowski, Lech Koziejowski, Jurek Kaczmarek, i Arek Godel, a ja byłam kierownikiem ekipy tych utytułowanych zawodników. Drużynę na igrzyskach olimpijskich w Monachium  w roku 1972 prowadził do boju Witold Woyda, pierwszy zawodnik Polski, który na Igrzyskach Olimpijskich zdobyła dwa złote medale, największa gwiazda tego teamu, który również  zdobył złoto indywidualnie. W czasie swojej kariery sportowej Witek Woyda kolekcjonował medale mistrzostw świata, zdobywając ich łącznie dziesięć (5 srebrnych i 5 brązowych), a 25 razy zwyciężał w wielkich międzynarodowych turniejach floretowych.

W 1975 roku Witek mieszkał w Bolonii i znakomicie opiekował się swoimi kolegami złotej drużyny. Pracował przez jakiś czas, jako trener w klubie, później wyjechał do USA.

„Złota drużyna” spotkała się po zawodach w przyjacielskim domu Witka, ja zaś ruszyłam zobaczyć Padwę i Wenecję. Jak już napisałam Basia była moim „cicerone”.

I to właśnie dzięki Niej poznałam smak włoskiej kuchni, smak pasty, oraz smaki sosów, które przyrządzała własnoręcznie. Chłonęłam wszystkie nowości, zapisywałam, aby po latach wyciągnąć je z lamusa, a dzisiaj mogę się podzielić przepisem na ten pyszny sos, jakim jest pesto. Pesto zielone, przez niektórych nazywane „Pesto Genovese”.

Składniki: jedno opakowanie sałaty rukoli, (czyli rokiety siewnej, która jest z gatunku jednorocznej rośliny należącej do rodziny kapustowatych. Nazywana bywa też rukolą. Rośnie dziko w basenie Morza Śródziemnego, nad Morzem Czarnym, w Afryce, w Azji Zachodniej, na Kaukazie, Zakaukaziu, w Turkmenistanie, szkoda, że nie u nas, no cóż trudno!)  Jedna doniczka bazylii, (można zamiast rukoli użyć wyłącznie bazylii, wtedy należy podwoić jej ilość), ser parmezan, oliwa z oliwek, lub olej z pestek winogron, orzeszki piniowe.

Wykonanie: umytą rukolę pocięłam na kawałki i wrzuciłam do malaksera, dodałam do niej bazylię pociętą wraz z gałązkami, wlałam kilka łyżek oleju z pestek winogron, wrzuciłam trochę startego na tarce sera parmezanu, orzeszki piniowe (dodają niepowtarzalnego smaku) wszystko zmiksowałam na masę, i proszę nie martwcie się, jeżeli masa nie jest jednolita, o to właśnie chodzi w tym sosie, który nie musi być zmiksowany na gładką masę, możemy wyczuwać w nim drobne kawałeczki sera.

Do ugotowanego „al dente, „ czyli na lekko twardo, makaronu dodałam pokruszony ser Lazur, czyli pleśniowy ser typu Rokpol, dodałam sos pesto zielone -wymieszałam, posypałam startym na tarce parmezanem i danie zostało podane, w ciągu kilku minut nie została żadna kruszynka, i to był wymierny sukces przygotowanej potrawy. Dodatkowa rada:, jeżeli makaron jest za „suchy” i składniki go nie oblepiają można dolać troszkę wody z jego gotowania. Sposób jest sprawdzony.

Sami widzicie, że sos pesto jest bardzo prosty a wykonanie zajmuje całe 6 minut. W międzyczasie zawsze gotuję makaron typu pappardelle, co po włosku znaczy pożerać, który jest cięty na szerokie, długie wstążki. Podawany jest przede wszystkim zimową porą, do sosów, które wspaniale go oblepiają, lub tagliatelle. Tagliatelle jest klasycznym włoskim makaronem z rejonu Emilia Romagna, w kształcie długich płaskich wstążek o szerokości około jednego centymetra o grubości no może dwóch milimetrów, trochę przypomina fettuccine, co po włosku znaczy „małe wstążki” i w rzeczy samej, makaron przypomina stosik wstążek na talerzu. Zamiast fettuccine, niektórzy producenci małe wstążki nazywają fettuccini.

Z takimi właśnie makaronami podaję swój sos pesto zielony, pachnący i pyszny. Zachęcam do zrobienia go samemu, gdyż wtedy jest najpyszniejszy, zresztą powiem wam, że z podanej ilości składników część ląduje w słoiku ( zalana oliwą), aby przetrwała w lodówce kilkanaście dni do następnego gotowania makaronu z pesto. Pamiętajcie, sos musi być zalany oliwą, aby się nie zepsuł, zresztą ta oliwa jest później znakomitym dodatkiem do makaronu wraz z sosem pesto.

Dzisiaj chciałam wam podać nie tylko znakomity i prosty sposób na wykonanie sosu do makaronu, ale też chciałam pokazać trochę historii polskiego sportu, polskiej szermierki i polskich znakomitych przed laty szermierzy później fechmistrzów, o moich z nimi kontaktach i o tym jak nauczyłam się przyrządzać pyszne włoskie sosy w domu państwa Zubów.

 

Wasza Jadwiga

 

 

 

Blog pisze dosyć regularnie, dlatego gdy dzwoni telefon komplementujący jakiś tekst czuję się lekko zawstydzona. Tym razem telefon zadzwonił w zupełnie inna propozycją. Zadzwoniła Marta. Szybka rozmowa i piękne zaproszenie do Redakcji „Damy Pik”. Był Maj zresztą bardzo deszczowy i chłodny. Pytanie brzmiało: czy może pani przyjechać w poniedziałek na szybką kawkę? Oczywiście, będę. Szybka kawka z miłymi Paniami „Damy Pik” zamieniła się w wielogodzinną rozmowę. Marta włączyła dyktafon i tak popłynęła moja opowieść o moim życiu o wszystkich sprawach tych najtrudniejszych i najpiękniejszych o moich wzlotach i upadkach. O tym jak trudno być  ambitną kobietą w gronie mężczyzn w ich ukochanym sporcie. Bo przecież wszyscy mężczyźni na sporcie się znają  jak nikt, a tu między nimi znalazła się stuprocentowa kobieta, z wielkimi ambicjami bycia najlepszą.  Moja opwieść trwała i trwała. Po sześciu godzinach Marta stwierdziła, że pozyskała materiał nie na jeden artykuł ale chyba na książkę. Oczywiście żartowałyśmy i śmiałyśmy się serdecznie w czasie mojego opowiadania a raczej spowiedzi. Bo na wejściu sparafrazowałam tytuł jednej z audycji radiowych  i powiedziałam  pt: „Pani Marto pani pierwszej to powiem”. I tak się zaczęła nasza wspólna przygoda. Ja opowiadałam, pani Marta notowała, zadawała pytania, uśmiechała się zagadkowo, a ja jak to ja w przerwach sypałam kawałami. Tak powstał tekst, który wielokrotnie czytałyśmy uszczegóławiając pewne stwierdzenia,  a czasem uzgadniając to czy inne zdanie. Tekst ten jest autorstwa Redaktor Naczelnej „Damy Pik” pani Marty Lenkiewicz . Wiem, że nie wszystkie osoby mogły kupić  egzemplarz Damy, dlatego poprosiłam o wyrażenie zgody, którą otrzymałam  wraz z prawem udostępnienia tekstu  na swoim blogu, co niniejszym z przyjemnością czynię.  Ze względu na ilość tekstu podzieliłam go na dwie części:

Pani pierwszej o tym powiem… 

Mistrzowska klasa

W sporcie zakochała się wiele lat temu. Wierna mu była przez całe życie zawodowe, a i dziś angażuje się w sprawy z nim związane. Wulkan energii, pamięć godna pozazdroszczenia, cięty język i ambicje, które nigdy nie pozwalały stać jej w miejscu. Jadwiga Ślawska-Szalewicz, kobieta, która jako pierwsza została prezesem związku sportowego. 

Wieloletnia, bardzo intensywna praca. Obecnie – pisanie bloga, wykłady na UTW, zajmowanie się domem, rodziną, fascynacja kuchnią, ogrodem… Odnoszę wrażenie, że tą wewnętrzna energią mogłaby Pani zasilić niejedną dzielnicę. Skąd czerpie Pani siłę do takiej aktywności?

Urodziłam się w Niemczech, gdy jeszcze trwała wojna. Przyszłam na świat szybko i z hukiem. Chwilę później wybuchła bomba. Może właśnie te wydarzenia naznaczyły mnie na całe życie. Wszystko płynie bardzo szybko i jeśli ma się jakiś plan, to należy go w tempie  zrealizować.

Może dlatego związała Pani swoje życie ze sportem? Tam cały czas coś się dzieje.

Wcześniej jednak byłam studentką prawa. Nie było mi ono  pisane, choć to właśnie tam poznałam ludzi, którzy jako pierwsi skierowali moje myśli na właściwe tory. Choć sport zawsze był mi bliski, nie do końca może zdawałam sobie z tego sprawę. Później poznałam męża i zdałam na Akademię Wychowania Fizycznego w Warszawie, którą ukończyłam. Mój mąż, Janek Ślawski, był trenerem i to on dał mi podstawę organizacyjną w sporcie. Studia na AWF i w tym samym czasie praca w Polskim Związku Judo, a stąd już niedaleko do kierowania męską  sekcją  judo, które zresztą sama trenowałam. Szybko mnie tam dostrzeżono i  z PZJudo przeniesiono do Ministerstwa Sportu. Stamtąd przeszłam do Polskiego Związku Szermierki, zostając w wieku 27 lat jego Sekretarzem Generalnym. To było błyskawiczne wypłynięcie na szerokie wody i  7 lat znakomitej lekcji sportu.

Szybka kariera. Jak się to Pani udawało?

W latach 70 na szarych polskich ulicach rzadko kiedy można było spotkać uśmiechniętych ludzi. Dzięki pierwszym podróżom zagranicznym zdałam sobie sprawę, że świat wygląda jednak zupełnie inaczej.  Nosiłam różnobarwne ciuchy, które nauczyłam się szyć. Byłam kolorowym ptakiem. Dodając do tego uśmiech i silny charakter byłam widoczna. Poza tym nie było dla mnie rzeczy nie do załatwienia. Zawsze potrafiłam znaleźć do tego klucz To było moją kartą przetargową.

Czy praca w poszczególnych związkach różniła się? Przecież cel zawsze jest ten sam – wygrać.

Owszem, organizacja kultury fizycznej jest taka sama, ale każda dyscyplina ma swoja specyfikę a i sposób podejścia różni się.

Po szermierce pojawił się badminton?

Sama nie wiem dlaczego się pojawił. Któregoś dnia do mojego biura przyszedł Andrzej Szalewicz i zaproponował wspólne tworzenie Polskiego Związku Badmintona. On był uparty, a ja z przymrużeniem oka podchodziłam do pracy w miejscu, które jeszcze nie istniało. W końcu zgodziłam się. Był rok 1977. Pracowałam tam 28 lat, do 2005 roku, potem jeszcze przez 2 lata byłam Wiceprezydentem Europy. Choć zakończyłam pracę zawodową z badmintonem  związana jestem cały czas. Niedawno wróciłam z Kongresu Europejskiego, piszę do czasopism specjalistycznych.

To znaczna część Pani życia. Potrafi ją Pani podsumować?

Budowaliśmy ten związek od podstaw, od zatwierdzania statutów i regulaminów. Początkowo byłam sekretarzem generalnym, w 1991 roku zostałam prezesem. Przez pierwsze lata umacnialiśmy organizację całej struktury sportowej w terenie. W latach 90. mieliśmy już 162 kluby i 22 okręgowe związki badmintona. To wymagało jeżdżenia po Polsce, przekonywania władz lokalnych, żeby za organizacją szły jakieś pieniądze. Po 14 latach ciężkiej pracy sukcesem był fakt, że Andrzej Szalewicz został wybrany na prezesa Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Nagle okazało się, że badminton dysponuje inną od reszty grupą działaczy. Na zewnątrz zawsze byliśmy jednością, drużyną, choć wewnątrz bardzo się spieraliśmy. Ten wspólny głos wyróżniał nas na tle innych związków. Ale my tylko tak mogliśmy realizować nasze cele. A były nimi głównie pieniądze na szkolenie zawodników. Uczestniczyliśmy niemal we wszystkich większych zawodach w Europie i na świecie. Z tego powodu czułam, że muszę nauczyć się angielskiego. I dokonałam tego, w pół roku.  Ten język był mi niezbędny w pracy.

Jak, w „tamtych czasach”, udawało się Wam działać na tak dużą skalę?

Uczestnicząc w wielu zagranicznych imprezach sportowych zawsze miałam przy sobie zeszyt. Notowałam w nim wszystko – jak są ułożone korty, ubrane hostessy, gdzie stoją kwiaty, jak wygląda stół sędziowski, biuro, restauracja, jaka puszczana jest muzyka, jak zorganizowany jest transport. Stworzyłam swój własny przewodnik po organizacji imprezy, którą w przyszłości chciałam zrobić. W 1985 i 1987 roku postanowiliśmy zrobić w Polsce Mistrzostwa Europy w badmintonie. To był strzał w dziesiątkę. Wcześniej, będąc w Austrii, zainteresowałam się kartonowymi boksami. Dostałam je, podobnie jak długopisy, kolorowe karteczki i 10 kg wiedeńskiej kawy , którą potem serwowałam vipom udając, że w Polsce jest wszystko. Chwalono nas za zorganizowanie zawodów na najwyższym poziomie. Dla mnie to była nobilitacja i miłe połaskotanie mojej dumy. Byłam pierwszą kobietą, która została Sekretarzem Generalnym w związkach sportowych.

Wszystko zdobywaliśmy w szalony sposób – rakietki, lotki. Ci młodzi ludzie musieli mieć czym trenować. W końcu sami postanowiliśmy zająć się produkcją. Tak, w tym celu nawet pojechaliśmy do Chin, by podpatrzeć jak wygląda cały proces. Pod koniec 1987 roku uruchomiliśmy produkcję lotek, która trwała 4 lata. Później, gdy granice się już otworzyły, istniały kantory przestało mieć to sens.

A gdzie w tym wszystkim było miejsce na rodzinę? Tyle wyjazdów, zaangażowanie w pracę?

Było trudno. Moja córka wyjeżdżała ze mną na wszystkie zgrupowania, podróżowała również ze swoim tatą. Później razem pracowałyśmy organizując imprezy sportowe.  W zasadzie jednak nie wiem, kiedy dorosła. Była w pierwszej klasie, a potem nagle sama przygotowywała święta wielkanocne, podczas gdy  ja byłam na zgrupowaniach. Tak upłynęło 19 lat jej życia, aż się zakochała. W trenerze badmintona, Francuzie, za którego wyszła za mąż. Wyjechała, tam urodziła córkę, a ja zostałam sama. Nie było mi łatwo. Przy jej porodzie uczestniczyłam z telefonem przy uchu, co na początku lat dziewięćdziesiątych nie było łatwe. Żadnej matce tego nie życzę. Teraz wnuków mam więcej.

CDN.

 

Dzisiaj chciałabym przedstawić mojego Kolegę a może nawet mogę użyć słów zaprzyjaźnionego Kolegę, skromnego człowieka, który ukochał sport, który odkąd pamiętam jest ze sportem, z Akademią Wychowania Fizycznego w Warszawie oraz z Polskim Komitetem Olimpijskim ściśle związany.

„Sport to sacrum a nie profanum, oto credo Krzysztofa, powinien być traktowany jako źródło sztuki i jako czynnik pobudzający do rzeczy pięknych”.

Krzysztofa Zuchorę zapamiętałam szczególnie, gdy byłam studentką Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie w latach 1967 -1972. Pamiętam również Krzysztofa z czasów mojej działalności w klubie Akademickiego Związku Sportowego Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie, kiedy w roku 1965 trenując judo byłam również kierownikiem sekcji AZS  „Siobukai” Warszawa działającej w ramach AZS AWF Warszawa. Pamiętam blondyna o długich włosach, przystojnego mężczyznę, w którym podkochiwały się studentki nie tylko studiów stacjonarnych, ale też i zaocznych. Krzysztof prowadził zajęcia ze studentami. Pamiętam ten stonowany lekko przyciszony głos, który w ten sposób zmuszał studentów do słuchania tego, co miał nam do powiedzenia.  Wiele lat minęło, ukończyłam studia, obroniłam pracę magisterską, rozpoczęłam swoją własną przygodę ze sportem. Na kilka lat związałam się z Polskim Związkiem Szermierczym by później w najmniej spodziewanym dla mnie momencie przejść na wiele lat do badmintona, wspólnie z wieloma kolegami założyć Polski Związek Badmintona (7.11.1977) i pozostać w nim przez kolejne 32 lata.

W tym samym czasie Krzysztof Zuchora pozostał wierny Akademii Wychowania Fizycznego. Dla porządku podam kilka danych z autobiografii. Urodził się 10 stycznia 1940 roku w Głownie. Miasto położone jest w strefie Niziny Środkowo polskiej u zbiegu rzek:  Mrogi, Mrożycy i Brzuśni.  Posiada dwa zalewy o powierzchni 39 ha zasilane przez wody rzeki Mrogi.  Całość obszaru to powierzchnia płaska. Jedynym urozmaiceniem rzeźby są krawędzie dolin oraz zespół wydm śródlądowych w centrum miasta (tzw. Marakan). Leży 29 km na północny wschód od Łodzi. Krzysztof Zuchora jest Honorowym Obywatelem miasta Głowno.

Ukończył Akademię Wychowania Fizycznego i Uniwersytecie Warszawskim, i w roku 1969 uzyskał tytuł doktora nauk o kulturze fizycznej. Nie jest moim zamiarem napisanie biografii Krzysztofa, ale  chciałam abyście poznali niezwykłego człowieka, kierownika Zakładu Teorii Wychowania Fizycznego Akademii Wychowania Fizycznego im. Józefa Piłsudskiego w Warszawie, członka Komisji Rehabilitacyjnej, członka Kultury Fizycznej i Integracji Społecznej Polskiej Akademii Nauk, wiceprezesa Polskiego Towarzystwa Naukowego Kultury Fizycznej, wiceprezesa Polskiego Towarzystwa Naukowego Kultury Fizycznej, wiceprezesa Polskiej Akademii Olimpijskiej, i Komisji Kultury Polskiego Komitetu Olimpijskiego, redaktora naczelnego magazynu Kultura Fizyczna, zastępcę redaktora naczelnego kwartalnika artystycznego i naukowego „Quo Vadis?” oraz polskiej edycji „Kroniki Sportu”, poetę, eseistę, pedagoga, wielkiego fana sportu, propagatora wartości sportu i ideałów olimpijskich w prasie radiu i telewizji. http://www.gazetapowiatowa.pl/artykuly/Szko%C5%82a-musi-rozwija%C4%87-przez-rado%C5%9B%C4%87,1837.html

O historii Igrzysk Olimpijskich i MKOL: od Aten do Londynu 1894-2012 D. Millera w Polskim Radio wywiad z Krzysztofem Zuchorą http://www.polskieradio.pl/9/874/Artykul/645758,Z-najwyzszej-polki-na-wakacje

Sztuka broni przed zdziczeniem rozmowa z Krzysztofem Zuchorą http://sol.myslpolska.pl/2012/01/sztuka-broni-sport-przed-zdziczeniem-%E2%80%93-rozmowa-z-krzysztofem-zuchora/

O Olimpijskich konkursach sztuki   sztuki://www.sp2.legionowo.pl/pliki/2012_2013/spotkanie_w_zso2/spotkanie_zachora.pdf

Polskie Radio:  w cyklu” Oni ruszyli po złoto” program Marii Szul: Polscy bohaterowie igrzysk wspominają Krzysztof Zuchora i Lesław Skinder  http://www.polskieradio.pl/8/1594/Artykul/660355,Oni-ruszyli-po-zloto-Polscy-bohaterowie-Igrzysk

Niestrudzony propagator idei olimpijskiej, oprócz pracy pedagogicznej w Akademii Wychowania Fizycznego, Wyższej Szkole Edukacji w Sporcie i innych uczelniach, Krzysztof Zuchora jest poetą. Oto fragment wywiadu, jaki znalazłam i prezentuję który dotyczy poezji Krzysztofa:

„… A co by Pan powiedział o sobie i swojej poezji? ( z rozmowy Stanisława Stanika z Krzysztofem Zuchorą)
– Piszę! Piszę, aby poświadczyć swoją obecność w czasie teraźniejszym, bronię jedynego miejsca na tym świecie – własnej duszy. Zdaję sobie sprawę, że jest to obrona rozpaczliwa. Nie ulegam jednak panice i nie rzucam broni. Albowiem w tej obronie tkwi sens życia – wolność. A ponieważ tworzenie jest aktem wolności, więc piszę, aby ocalić od zapomnienia kilka słów, które zamieściłem w wierszach. Słowo zaświadczy też kiedyś o stoczonej „tu i teraz walce”. Piszę też i dlatego, że nie potrafię walczyć w milczeniu. Ale nie umiem też krzyczeć, więc głos ściszam do szeptu. Najpierw jest zawsze napór czasu, potem zaś słowo wydobyte z ciszy, jeszcze później zjawia się myśl porządkująca, potok wiersza. Wierzę, że twórczość każdego pisarza powinna podejmować te problemy, które go najbardziej nurtują, powinna wypełniać te miejsca, które musi wypełnić. Boisko jest dla mnie takim miejscem, gdzie w naturalny sposób łączą się natura z kulturą, mięśnie i myśli, sport i sztuka…”

Od wielu lat jesteśmy z Krzysztofem po imieniu, stąd moje nieco familiarne wspomnienia.  Jednak są one naznaczone elementem szacunku i podziwu. Nie tak dawno pisałam o spotkaniu w Centrum Olimpijskim dotyczącym promocji albumu „Olimpijskie Konkursy Sztuki Wawrzyny Olimpijskie”, który to album został wydany przez Polski Komitet Olimpijski, jako praca zbiorowa pod redakcją Kajetana Hądzelka i Krzysztofa Zuchory, jeden z rozdziałów tego albumu napisany został przez Krzysztofa i dotyczył Literatury. Poeta, krytyk eseista, pedagog. Czyż można lepiej i krócej w kilku słowach określić Wielkiego Człowieka? Krzysztof Zuchora jest autorem książek poetyckich:
Jasnowłosej (1968), Chwila bez godziny (1972), Cicho, ciszej (1980), W słonecznej koronie stadionu (1995, 1997). W cieniu światła – Bezdomny wiersz, Wiersze o miłości, W zatoce serca, Przebudzenie, Odwrócone niebo, Sonet z jabłkiem, Noc bliżej światła. A oto jeden z wierszy Krzysztofa  zakochałem się w sośnie .

 I jeszcze kilka informacji o wydanych tomikach wierszy: w 2000 roku wydał 2 tomiki wierszy pt.: „bezdomny wiersz” i „wiersze o miłości” na powitanie nowego 2000 roku wydał zbiorek nowych siedmiu wierszy pt.: „Wiersze ostatnie” . „wiersze Ostatnie.”
A w 2001 tomik pt.: „W zatoce serca”. Nie tak dawno wydał zbiorek wierszy pt.: „Przebudzenie” zawierający 18 sonetów.

A oto kilka wierszy Krzysztofa, które bardzo lubię :
Olimpijczykom
sonet obdarowany / 12.03.2001
loty narciarskie / 03.2001
o wiośnie / 04.2001
bez tytułu / 05.2001
Gałązka Jabłoni / 17.11.2001
Wigilia 2002 / 20.11.2002

W 1972 r w olimpijskim konkursie literackim ogłoszonym przez Związek Literatów Polskich i Polski Komitet Olimpijski otrzymał druga nagrodę za poemat „Spartakus olimpijczyk”, zaś w 1988 r otrzymał doroczną nagrodę Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego za upowszechnianie idei olimpijskiej. W 1996 za zbiór esejów o sporcie w pięknie wydanej książce Dalekie i bliskie krajobrazy sportu – otrzymał Złoty Wawrzyn Olimpijski przyznany przez Polski Komitet Olimpijski, natomiast w roku 2005 za tomik wierszy „W zatoce serca” srebrny Wawrzyn Olimpijski.

Taką Niezwykle Skromną Osobę pracownika naukowego Akademii Wychowania Fizycznego Doc. Dr Krzysztofa Zuchorę miałam zaszczyt dzisiaj Państwu przedstawić

Wasza Jadwiga

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.