Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Archiwum kategorii ‘Święta’

 Do świat Wielkiej Nocy tylko kilka dni, a za oknem leży śnieg. I gdzie jest ta Wiosna? Gdzie się zapodziała, czy postanowiła iść na wagary? Nie wiem, wielka szkoda, gdyż niesienie koszyczka ze święconką po śniegu w zaspach jakoś mi nie kojarzy się z czasem radości wielkanocnych. U mnie w ogrodzie śniegu masa, tylko oczar – hamamelis stara się kokietować Wiosnę ze wszystkich sił. Pięknie zakwitł i mimo mroźnych nocy trwa w swojej żółto pomarańczowe odsłonie. Co prawda tulipany i krokusy wychylają główki poprzez zaspy śniegu, jednak nie są w stanie przebić się na wierzch. Mróz w nocy trzyma, w niektórych regionach nawet -20 stopni w Warszawie tylko -10.

Wydaje mi się, że wszyscy jesteśmy już zmęczeni trwającą sześć miesięcy zimą, i choć nie było zbyt mroźno jednak śnieg, i kompletny brak słońca- na 180 dni zimy tylko 15 było lekko słonecznych- powoduje nasze przygnębienie i wielka radość, gdy słońce nieśmiało przebija przez chmury.

Ten tydzień będzie bardzo pracowity. Muszę pojechać do Sokołowa Podlaskiego, w środę biorę udział w konferencji, no i oczywiście przygotowania do świąt.  Drobne zakupy, pieczenie mięs i sernika dla nas jak i dla mojego wiekowego taty, a poza tym ciągła rehabilitacja. Nie wiedziałam, że „skręć karku” czy jakkolwiek to nazwać może trwać tak długo i powodować taki dyskomfort w codziennym funkcjonowaniu. Wczoraj pojechałam na Halę ARENA na Ursynowie, gdzie rozgrywane są zawody w badmintonie Międzynarodowe Mistrzostwa Yonex Polish Open 2013. Spędziłam tam kilka fajnych godzin spotykając się nie tylko z zawodnikami, ale też z wieloma przyjaciółmi, z którymi współpracowaliśmy przez lata. Były to niezwykle miłe spotkania, łezka w oku zakręciła się na wspomnienie wielu miłych chwil, jakie wspólnie przeżywaliśmy. Miłym było spotkanie Wice Prezydenta Badminton Europe Confederation Hansa Lenkerta (Szwecja), który zastąpił mnie na tym stanowisku w roku 2007. Spędziliśmy ponad półtorej godziny rozmawiając w miłej atmosferze o badmintonie, o badmintonie światowym i szansach Poul- Erika Hoyera ( aktualnego Prezydenta Europy) na stanowisko prezydenta BWF (światowej federacji badmintona), o europejskim badmintonie a także o polskim badmintonie i o tym jak trudno jest zbudować dyscyplinę, co zawsze zabiera wiele lat i jak łatwo jest wszystko szybko zniszczyć.  W tej chwili (jest niedziela 11.39) Trwają finały Yonex POLISH OPEN 2013, które transmituje TVP Sport. Wielkie dzięki i gratulacje nie tylko dla Polskiego Związku Badmintona, ale też dla TVP Sport, że zdecydowała się ( nie pierwszy raz) pokazać to, co dla badmintona jest niezwykle ważne. Dobre zawody rozgrywane w Polsce w Warszawie, a taki sposób popularyzacji jest jak najbardziej wskazany w promowaniu badmintona dyscypliny pięknej niestety w Polsce niszowej.

Abyście mieli pojęcie jak wyglądały NOKIA POLISH OPEN w roku 2004, zawody organizowane przez nas przed Igrzyskami Olimpijskimi jako jeden z ostatnich turniejów kwalifikacji olimpijskiej zapraszam do obejrzenia filmu:

http://www.youtube.com/watch?v=8kBIc_AqGa8

Dzisiaj mogę tylko oglądać zawody w domu, gdyż mój rehabilitant nie byłby zadowolony z wysiłku, jaki musiałam wykonać podczas oglądania na żywo gier półfinałowych. Ale sami wiecie pasja zawsze zwycięża nawet wtedy, gdy głowa i rozsądek uważają, że to, co się robi można nazwać głupotą. Proszę mi wybaczyć, ale te miłe spotkania wynagradzają mi mój ból. Warto troszeczkę pocierpieć.

Zanim złożę wszystkim życzenia świąteczne podam ciekawy przepis na mięsko ( takie jak na kiełbaskę) zawekowane w słoikach typu twist-off.

składniki

łopatka wieprzowa mielona, ja używam okrawków od szynki lub łopatki tak ze 2,5 kg, dokładam boczek surowy 1,25 kg, czosnek dużo- co najmniej główkę , sól pieprz, majeranek, przyprawa do mięsa Prymat lub inna wg waszego uznania,

wykonanie

zmielone mięso, drobno pokrojony boczek, czosnek drobno posiekany (można użyć maszynki do rozdrabniania- młynka na przykład  firmy Kenwood), sól pieprz, przyprawę  dokładnie mieszamy w misce i odstawiamy na dobę do lodówki. Przygotowujemy kilka litrowych lub mniejszych słoików takich aby miały dosyć szeroki otwór, aby nasze mięsko łatwo wyjąć. Przygotowanym mięskiem napełniamy słoiki, na wierzch układamy kilka drobno pokrojonego boczku lub słoninki, układami 1 ziarnko ziela angielskiego i 1 listek laurowy, słoiki zakręcamy, wstawiamy do garnka z wodą, zagotowujemy, zmniejszamy ogień tak aby woda tylko „pyrkała” czyli puszczała oczka, gotujemy nasze słoiki równą godzinę, odstawiamy do wystygnięcia. Następnego dnia powtarzamy gotowanie ale tylko pół godziny. Studzimy, odstawiamy w chłodne miejsce i pyszna „kiełbaska” swojskiego wyrobu jest zawsze pod ręką, pachnąca i  świeża można użyć do żurku, do bigosu a ja najbardziej lubię posmarowana pajdę chleba żytniego z takim mięskiem jak to mój ślubny mówi „tuszonki”.  Pycha. Bardzo często zapominamy o takich prostych sposobach na pyszności domowe. Jeżeli macie ochotę zjeść coś pysznego w święta, polecam! Smacznego!

Mili Moi, ponieważ do świąt jest tylko kilka dni a ja muszę wykonać ogrom pracy postanowiłam dzisiaj złożyć Wam
Najlepsze i Najserdeczniejsze Życzenia Dobrych, Radosnych Rodzinnych świat Wielkiej Nocy!

Do zobaczenia i usłyszenia po świętach,

Wasza Jadwiga

Świętowanie

Był  rok 1949  a może, tak chyba na pewno 1948, już tak dokładnie nie pamiętam. Natomiast to o czym chciałam napisać pamiętam doskonale, bowiem  wydarzenie dotyczy Wigilii właśnie z tym rokiem związanej. Miałam może cztery  może pięć  lat. Mieszkaliśmy w bardzo wysokim domu przy ul. Wolskiej 42. Zaiste dom był ogromniasty, a może ja byłam mała i on sprawiał takie wrażenie. Był też bardzo stary i bardzo zniszczony. Wszyscy wiedzieli przecież, że była wojna i domy w okolicy  ledwo stoją  opierając się na  resztkach zniszczonych  kikutów. Pamiętam Wigilię tamtego roku z kilku powodów. Pierwszym był wielki mróz, który zawitał nie tylko do ośnieżonej Warszawy ale również do naszego domu. Mieszkaliśmy w jednym maleńkim pokoju  całe jedenaście metrów kwadratowych, a na jednej ze ścian mróz namalował piękne wzory. Nie dość, że mróz  to nasza sąsiadka pani Halinka znana z talentów wszelakich przyszła i namalowała Mikołaja. W ten sposób oprócz postawionej choinki i kilku wiszących na niej niebieskich i czerwonych  bombek mieliśmy własnego Mikołaja. Prawie na środku  pokoju stała „koza” taki żelazny piec, którego za żadne skarby nie można było dotykać, (tak powiedziała mama),  prawie pod choinką stała kołyska, w której leżał mój brat, a ja siedziałam na stołeczku czekając  na prawdziwego Mikołaja. Bożssssz….  jak ja się przygotowywałam na tę wizytę… Głowa była umyta, warkocze zaplecione, kokarda sterczała na czubku głowy, a ja powtarzałam  „Ojcze nasz „  i już nie wiedziałam sama czy mówię ją dobrze, czy trochę tylko się mylę. No bo jak to Mikołaj przyjdzie a ja nie będę gotowa? Byłam jedynym dzieckiem na piętrze i dotychczasowe życie kręciło się wokół mnie, aż do pewnego dnia w październiku, kiedy mama nagle zachorowała i trzeba było odwieźć ją do szpitala przy ul. Płockiej. Trochę to trwało zanim ją znalazłam w tym głupim szpitalu, ale po pogoni po salach i piętrach dotarłam w końcu do niej. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam na jej rękach maleńkie zawiniątko  wrzeszczące wniebogłosy?! Jak się później okazało to był nowy mieszkaniec tych jedenastu metrów  zresztą najważniejszy, no bo jak to taka malizna? A wszyscy mówili mi, że będę miała brata lub siostrę, i będzie się ze mną  bawił? Taki mały? On nawet nie rozumiał jak do niego mówiłam, i wcale się nie cieszył, kiedy bujałam go tak solidnie  w tym jego łóżeczku.  Siedziałam i myślałam nie tylko czy umiem „Ojcze nasz” ale też o tym co obiecałam, że będę grzeczna, nie będę wtykać palców w oczy  małego, że będę  dobra i nie będę chciała wyrzucić go z łóżeczka. Eeeee tam… obiecałam, trudno, muszę dać radę. W tak poważnym nastroju doczekałam do wieczora. Coraz ktoś przychodził, coraz to słyszałam stukot na klatce, która była wielka i nieprzyjemna. Bo co to za klatka z taką wielką dziurą pośrodku, do której nie wolno było się zbliżać, wcale!  Pod ścianami schody, a pośrodku wielka dziura do samego parteru. Brrrrr…. Raz jeden tylko udało mi się podejść do tej dziury tak blisko, bliziutko, na sam skraj kucnęłam sobie i cichutka patrzyłam  w dół…. Tego też nie zapomnę, bo w jednej sekundzie znalazłam się  w rękach matki, która dopiero w domu wyraziła się dosadnie lejąc mój tyłek z całej mocy ,… taaa, zapamiętałam to wydarzenie dokładnie, bo przecież przez kilka dni nie mogłam usiąść aby sobie nie przypomnieć trzepania mojego tyłka.  Podobno wtedy mama wbiła mi rozum do głowy, hmmm trochę chyba za mocno, bo ta głowa bolała mnie z tydzień. Ale to było kilka miesięcy wcześniej, a dzisiaj była Wigilia. Wiedziałam, że w ten dzień rodzi się Bóg, bo znałam taką piosenkę „Bóg się rodzi..” nauczyli mnie w przedszkolu i ja jako najlepszy fałszerz przedszkolny chodziłam i ją śpiewałam od rana do nocy.  Ale co z tym Mikołajem?  A jak mi nic nie przyniesie, za ten jednorazowy wypad na klatkę, do dziury? A jak będzie pamiętał, że brata chciałam wywalić z kołyski wtykając mu palce w oczy, a przecież nie były to moje jedyne przewinienia. Jak mówiła mama byłam dzieckiem z „piekła rodem”. Dlaczego z piekła, przecież ja nie chciałam być z „piekła rodem”, ale zawsze wszystko tak jakoś wychodziło!  Zawsze było tyle ciekawych rzeczy do zrobienia, bo czyż nie fajną zabawę wynalazłam u pani Halinki w domu, gdy pośrodku jednej izby jaką miała do dyspozycji ich czteroosobowa rodzina  wygrzebałam w podłodze zupełnie piękną dziurę i wszyscy w nią wpadali? Pani Irenka, siostra pani Halinki też wpadła, tak dobrze, że aż skręciła sobie nogę. Ale czy to moja wina, że podłoga była z miękkiego piasku? Przecież ja tego piasku tam nie sypałam, ja tylko wygrzebałam dołek… Myśląc o moich przewinieniach zapadłam w błogi sen, ale niestety nie był on miły, gdyż śniły mi się diabły a ja pośród nich. Nagle ktoś szarpnął mnie za ramię. Mama ! Acha, dobrze, że tych diabłów nie ma, jestem w domu, ufff! 

I wtedy nieoczekiwanie ktoś zapukał do drzwi! O Boże! Ratuj mnie, czy to ten Święty Mikołaj?  No tak.. wszedł ubrany w kożuch, czapę, miał długaśną  brodę, a mnie się  kolana  ugięły i tak jakoś dziwnie dygotały, nie mogłam dać ani jednego kroku, o przysłowiowym dygnięciu też nie było mowy. Stałam cała sparaliżowana i tylko łzy płynęły mi po policzkach, same, naprawdę! Czy łzy mogą płynąć same? Przebiegło mi szybko przez głowę i odpowiedź, no przecież płyną! W jednej chwili się pozbierałam i wykonałam szybki dyg, przeżegnałam się, powiedziałam, że byłam niegrzeczna, nie słuchałam matki i ojca, byłam nad dziurą, chciałam wylać brata z kołyski, i kilka jeszcze grzechów powiedziałam, i o pani sąsiadce i jej podłodze i wszystko to powiedziałam na jednym wydechu, w końcu zamilkłam, bo musiałam zaczerpnąć powietrza. I wtedy stał się cud… ! Mikołaj do mnie przemówił. Na początek dał mi rózgę, abym pamiętała, że mam być grzeczna przez cały rok ? Cały rok, ja nie wiem co to znaczy cały rok, pomyślałam…  i dostałam prezent na który czekałam całe życie, lalkę, piękną blondynkę co mówiła mama, i była ubrana w czerwoną sukienkę i czerwony kapelutek i była taka uśmiechnięta i mrugała do mnie porozumiewawczo oczami. I mogłam ją trzymać. Z wrażenia usiadłam na podłodze i nie ruszyłam się do wyjścia tego Świętego Pana Mikołaja.  Zupełnie nie pamiętam co dostał mój maleńki brat, co dostała mama i gdzie zniknął tato?  Pamiętam tylko jedno, gdy Mikołaj wyszedł cały czas myślałam o jednym… dlaczego on miał takie same buty jak mój tato, i gdzie poszedł tato, i dlaczego nie trzymał mnie mocno za rękę w chwili takiej grozy, gdy musiałam tyle moich sekretów powiedzieć temu panu Mikołajowi. 

Dalszy ciąg pamiętam z opowiadania  mamy.  Siedziałam na podłodze jak trusia, nie ruszałam się przez godzinę lub dłużej i w końcu ojciec, który nagle się znalazł stwierdził, że mam gorączkę. Całe święta przeleżałam w łóżku chora na zapalenie ucha środkowego, kto miał, wie o czym mówię. Z wizyty tej pozostało mi to właśnie wspomnienie i  lalka ubrana na  czerwono.  Ale o lalce i innych przeżyciach napiszę innym razem.

Dzisiaj mój Mikołaj, bo przecież Mikołajem był nasz tato,  obchodzi imieniny. Dzisiaj jest Świętego Szczepana. Byliśmy u Ojca z życzeniami, prezentami, wspominaliśmy dawne bardzo dawne lata i moje wybryki. A jedno ze wspomnień tkwiących we mnie postanowiłam wam  opisać.

Tato był bardzo wzruszony, wpiliśmy po kieliszeczku ajer koniaku życząc Mojemu Ojcu

Zdrowia i Szczęścia i Wszystkiego Najlepszego! Trzymaj się  Tatku, bądź z nami jak najdłużej, tylko wtedy Święta Bożego Narodzenia będą najpiękniejszymi.

Twoja Córka z „Piekła  Rodem”

Jadwiga

W latach mojej wczesnej młodości wydarzeniem na skalę roku był udział w pochodzie pierwszomajowym. Od połowy kwietnia w domu trwały przygotowania, a to sprawdzanie czy mamy odpowiednie buty, a to sprawdzano, czy odświętna sukieneczka jeszcze pasuje, a sandałki czy dobre, najczęściej okazywało się, że sukieneczka jest niestety przykrótka a z sandałek wystają nam paluchy, jako żywo, no i tak się absolutnie nie da iść. I ten sam problem pojawiał się w przypadku butów mojego młodszego brata, który w żaden sposób nie mógł wcisnąć dobrej jeszcze trzy miesiące temu pary. Teraz następowało to, co najgorsze.

Przewodnia Siła w naszej rodzinie – mama – zabierała nas na upiorną wędrówkę po sklepach. Mierzyliśmy ileś par butów, buciorów, bucisków, zanim usłyszeliśmy stanowczy głos: tak, te właśnie weźmiemy. „ Te” nie zawsze najładniejsze, ale na pewno mocne ( tak „na oko” wyglądały) były pięknie pakowane w gazety. Tylko po przyjściu do domu czasami okazywało się, że już są za małe, a przecież w sklepie były dobre! Powrót do sklepu, krzyki, że nie te buty nam zapakowano, bo tamte były absolutnie dobre, i nareszcie spoceni, zmęczeni krzykami i mierzeniem okropnych buciorów wracaliśmy do domu. Ufffffffff!

Wyszykowani w nowe buty i skarpetki, ja, prawie siedmioletnia dama, dodatkowo w nową krótką sukienkę, a moi „panowie” lat 4: brat Zbyszek i jego najserdeczniejszy przyjaciel Stefanek, w krótkie spodenki i nowe sweterki wydziergane nocami przez mamę, z włosami wymytymi na tę okazję i spłukanymi octem (dla nadania im miękkości), z własnoręcznie zrobionymi w przedszkolu chorągiewkami, o 8 rano wychodziliśmy przy dźwiękach orkiestry dętej MZK z Woli na sławetny pochód.

Oczywiście, nasze pochody można nazwać oglądaniem pochodu i zwracaniem uwagi na te piękne biało-czerwone flagi, które gdzieniegdzie sprzedawano na skrzyżowaniach ulic. Wszystkie inne szturmówki i flagi, dźwigali pracownicy różnych fabryk, zakładów pracy czy ministerstw, były im dostarczane przez te zakłady, ale o tym dowiedziałam się już znacznie później.

Nasz pochód zaczynał się na pl. Dzierżyńskiego, dzisiaj to pl. Bankowy, i kończył po przejściu przed główną trybuną znajdująca się pod darem narodu ZSRR dla narodu polskiego – Pałacem Kultury im. Józefa Stalina. Wystrojona w nowa sukienkę, warkocze długie  do pasa, miałam przewiązane czerwonymi kokardami lub białą i czerwoną, a na czubku głowy była przypięta ogromna kokarda „motyl” widoczna chyba z kilku kilometrów. Sprawa najważniejsza polegała na tym, że ta kokarda stercząca na czubku głowy za żadne pieniądze nie mogła się przekrzywić, a tym bardziej przewrócić.

Cały czas była kontrolowana przez ojca i wyśmiewających się ze mnie Zbyszka i Stefana. Moi mali przyjaciele, siedząc na barkach swych ojców przed główną trybuną krzyczeli to, co wszyscy, jednak im wychodziło to znacznie lepiej, ponieważ wszyscy krzyczeli: „Hurra Bierut”, tylko oni wtedy jeszcze nie mówili rrrrrrrr, i wychodziło to mniej więcej tak „Huuuuuuuja Biejuuuuut, Huuuuuuuujjjjjjja Biejuuuuut…”.

Nie wiedziałam, dlaczego ojciec Stefanka i nasz ojciec tak szybko zmykali sprzed trybuny głównej, na której stali jacyś „mili” panowie i kiwali do nas rękami… A my, zafascynowani swoimi chorągiewkami i perspektywą zakupu waty cukrowej po tak pięknym przemarszu z solennymi okrzykami, od których bolało nas gardło, darliśmy się jak najęci, huuuuuurrrrrrrrra Bierrrrrrrrut!

Tylko Franek i mój ojciec byli bardzo speszeni. Dlaczego? Wtedy tego naprawdę nie wiedziałam. Takie pochody pamiętam, bo były one dla nas wielką radością i zabawą, dopiero wiele lat później mój kochany tato wytłumaczył mi dokładnie, jak to naprawdę wtedy było, no i nie powiem, trochę to wyglądało inaczej niż nasze dziecięce wspomnienia. Po pochodzie wszyscy zaczynali nerwowo szukać miejsc, w których sprzedawano różne dobre produkty, takie jak pyszna kiełbasa, pachnąca już z wielkiej odległości oraz szynka! Jakieś pierniki, watę cukrową, piwo, a może nawet i alkohol? Tego nie wiem. Pamiętam bigos i grochówkę na MDM- ie., które chyba sprzedawali żołnierze z takich ogromnych (wtedy tak to widziałam) kotłów. I do tego dodawano czarny chleb, dla mnie ten właśnie chleb był najpyszniejszy.

Po tak trudnym dniu wracaliśmy spacerkiem do domu, gdzie nasza Siła Przewodnia czekała z obiadem, ale kto by tam jadł jakiś rosół, skoro my jedliśmy takie pyszności, grochówkę, bigos i do tego taki najlepszy na świecie chleb, którego mama nigdy nam nie kupowała, zupełnie nie wiem, dlaczego?

Takie wspomnienia z najdawniejszych pochodów pierwszomajowych pozostały mi w pamięci. Ale były to lata 50.-60. W liceum pochód był obowiązkowy i nie było żadnego wytłumaczenia, ani nie obowiązywało żadne zwolnienie. Obowiązek uczniowski, koniec kropka. Ostatni raz na pochodzie byłam w 1964 roku, w okresie naszych matur. Nawet dostałam jakąś flagę i musiałam z nią maszerować. Po zdaniu matury nigdy więcej nie byłam na pochodzie pierwszomajowym. Studiowałam na AWF i w każdą sobotę i niedzielę odbywały się gdzieś w Polsce jakieś zawody, a że byłam związana z judo jako sędzina, to właśnie judo było moim excuse.  A inni? Jak wspominali swoje pochody donikąd?

Oto wspomnienia Mego starszego Przyjaciela pana Zbigniewa Adrjańskiego, który tamte czasy opisał w książce pod tytułem „Pochody donikąd”:

Maszerujemy w pochodzie

(wspomnienie)

„…Pieśni pierwszomajowe nadawano długo przed pochodem, czasem w wigilię 1 Maja, w czasie której organizowano uroczystą akademię, i później, już przed samym pochodem, z rozwieszonych w mieście głośników, potężnych gigantofonów czy domowych skrzynek radiowych, podłączonych do radiowęzła.

Te domowe skrzynki, nazywane „kołchoźnikami”, robiły tzw. pierwszomajową atmosferę. Wzywały „stań razem z nami, dotrzymaj kroku”. Zapewniały, że „ani góry wysokie, ani morza szerokie nie wstrzymają pochodu przyjaźni”. Krzyczały: „Tara-bam, tara-bam- wróg nie wydrze pieśni nam”. Przyjemnie było nawet posłuchać, jak taki mały domowy kołchoźnik pracuje! W zwykłe dni kołchoźniki nie szczędziły nam agitacji i propagandy (złośliwcy twierdzili, że jest w nich podsłuch!). Ale w majowe święto ta mała szara skrzynka była tak rewolucyjnie zapieniona, że aż dygotała od okrzyków, pieśni i haseł – niczym gotujący się imbryk…

W akademiku przy placu Narutowicza, gdzie „waletowałem” przez kilka tygodni, nadaremnie poszukujący mieszkania studenci zakładali się ze sobą: spadnie kołchoźnik ze ściany czy nie spadnie? Właśnie na placu Czerwonym w Moskwie ruszyła defilada, poprzedzająca pierwszomajowy pochód. Rozbrzmiewało głośne „urrrra”- i kołchoźnik spadł ze ściany rozbijając się w drzazgi!

Jeszcze gorzej było na ulicach Warszawy. Straszliwie ryczały ogromnej mocy gigantofony. Pochód niby to maszerował z pieśnią na ustach, ale było to udawanie, bo śpiewać nie można było! Śpiewanie w ogóle nie miało sensu, ponieważ wszystko i wszystkich zagłuszały gigantofony! Co sprytniejsi lub gorliwsi poruszali zatem ustami jak wyłowione z wody karpie, udając, że śpiewają, dziś to nazywamy podkładaniem głosu, czyli tzw. playbackiem, wówczas nie znaliśmy tego określenia.

Były to zaledwie początki telewizji. Przebieg pochodu transmitowany był głównie w Radiu Polskim i przez radiowęzły. Nawet, jeśli ktoś chciał przekrzyczeć wszystkich dookoła i śpiewać rewolucyjne pieśni – nie mógł, bo im bliżej trybuny honorowej podchodził pochód – tym głośniej wrzeszczał spiker. Albo nawet cały sztab pierwszomajowych spikerów, znanych aktorów, z którymi konkurować nie było sposobu. Siedzieli oni gdzieś wysoko, na specjalnie zbudowanym rusztowaniu (nosiło ono nazwę studia pierwszomajowego) i wznosili różne okrzyki, informując przy tym, kto idzie w pochodzie. Ile procent normy wykonał…, czym się zasłużył dla socjalistycznej ojczyzny. Czytano także rozmaite zobowiązania, meldunki i telegramy, recytowano wiersze rewolucyjnych poetów. Nad przebiegiem pochodu czuwały oczywiście różne sztaby, komitety, służby i organy bezpieczeństwa. Były specjalne kordony, strefy ochronne, straże i zabezpieczenia.

Wszystko starannie planowano! Okrzyki, kwiaty i wiwaty. Hasła, transparenty i portrety przywódców. Kolory i odcienie majowego święta, czy bardzo czerwone, rewolucyjne czy biało-czerwone? A może lekko „zaczerwienione”? Ustalano nawet, komu dać na trybunie honorowej wielki bukiet, a komu skromne goździki. Komu podać dziecko do uścisków, całowania.

Mój znajomy, który pracował w Biurze Ochrony Rządu, twierdził, że dzieci podawane do uścisków i ucałowania przez przywódców partii były wcześniej starannie myte i dezynfekowane. Wszelka improwizacja mogła się źle skończyć. Kiedyś mój kolega z roku, gorliwy zetempowiec, wyczekał na jakąś sekundę ciszy i na widok kukły amerykańskiego prezydenta, którą niesiono w pochodzie, wrzasnął: „Precz z Trumanem!”. Szef klakierów miał w tym samym czasie i w tej samej sekundzie zapisany okrzyk „Niech żyje” – na cześć jakiegoś przywódcy. Wrzasnął, więc swoja kwestię i wyszło „Niech żyje Truman!”. Ale na tym nie koniec, bo ktoś poinformował stojącego obok Bieruta ministra Bermana, że krzyknięto „Precz z Bermanem”. Rzeczywiście mój kolega trochę seplenił i można było pomyśleć, ze chodzi o Bermana, a nie o Trumana. Za rogiem trybuny honorowej czekał na nas kordon smutnych panów w jednakowych płaszczach z gabardyny, które fasowali tajniacy. Inni studenci tańczyli na Mariensztacie ze swoimi dziewczynami murarskie poleczki i walczyki, kupowali w ciężarówkach „Społem” specjalnie przygotowane na ten dzień parówki i cytryny, a my musieliśmy się tłumaczyć na Cyryla i Metodego, czy nasz kolega krzyknął „Precz z Bermanem”, czy „Precz z Trumanem”? I dlaczego w ogóle krzyczał nieproszony?. Nawet, jeżeli to robił z rewolucyjnych pobudek…”

Takie to były te nasze „Pochody Donikąd”, pochody pierwszomajowe moje i brata oraz jego przyjaciela, a także pana Zbyszka Adrjańskiego i jego kolegów studentów.

 

Pozdrawiam serdecznie z okazji 1 Maja

Wasza Jadwiga

 

 

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.