Małgorzata Gutowska-Adamczyk i Dorota Koman
Pani Małgorzata została zasypana pytaniami, odpowiadała cierpliwie przybliżając nam pracę autora pisarza, który szanując swoich czytelników dba o każdy historyczny szczegół powieści. Uważam, że pisanie książek historycznych jest ciężką pracą, gdyż wydarzenia opisywane przez autora mogą być sprawdzane przez historyków. Dlatego Małgorzata nie tylko wyszukiwała „smaczki” historyczne, ale również sprawdzała ich zasadność mając do pomocy Pawła Tyszka, pracownika Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego.
Jak każda powieść Małgorzaty Gutowskiej Adamczyk tak i ta charakteryzuje się bogactwem wątków a także postaci, których jest wiele.
Miło o powstawaniu książki opowiadał pan Wojciech Adamczyk, który stwierdził, że tak naprawdę nie wie kiedy żona napisała książkę. Bo to że nad jego głową to robiła to pewne ( gabinet Małgosi znajduje się nad gabinetem męża). W ciągu dnia Małgorzata jest na dole, najczęściej w kuchni, gotuje, karmi nas wszystkich biega z dwoma
Małgorzata Gutowska-Adamczyk i Wojciech Adamczyk
psami na spacer. Jej pisanie odbywa się wieczorem. Ale tak naprawdę nikt specjalnie nie widzi, że to jest Jej czas i nie można przeszkadzać.
Na pytanie prowadzącej czy książka jest materiałem na film, usłyszeliśmy w odpowiedzi:
– Małgosia pisze powieści historyczne, wielowątkowe, pokazujące epokę, bogate w treść i ilość bohaterów. Takie tematy są wspaniałe do sfilmowania, tylko nie ma takich producentów, którzy znaleźliby kasę na film kostiumowy, bo jego koszt byłby wielomilionowy.
Pani Magdalena Zawadzka wypowiadając się na temat książki zwróciła uwagę, na styl i język jakim operuje Autorka. Jest to elegancki język choć archaizowany, ale wiele słów pochodzi z języka łacińskiego, i ci którzy uczyli się łaciny z łatwością te słowa rozpoznają. Zresztą na okładce książki pani Magdalena Zawadzka napisała:
„…Tę pełną niesamowitych zdarzeń i zwrotów akcji powieść przeczytałam jednym tchem. Jest fascynująca. Henryk Sienkiewicz ma godną następczynię. Ja, filmowa Baśka Wołodyjowska, daję Wam na to, Drodzy Czytelnicy, mój szlachecki parol…”
Magdalena Zawadzka i Wiktor Zborowski
Pan Wiktor Zborowski, swoim pięknym głosem odczytywał urywki książki będąc raz Cześnikiem, innym razem Kasztelanem. A sam napisał tak:
„Ja, stary koń, jak sztubak pochłaniałem rozdział za rozdziałem, z wypiekami na policzkach. Miłość, nienawiść, polityka, intrygi, zdrada. Litwa i Korona w niezwykle narwnych ale i groźnych dla Polski czasach pierwszej połowy XVIII stulecia. Świetnie zapleciona akcja, pełnokrwiści bohaterowie. Tylko filmowa! Powodzenie murowane, ale po 23.Są momenty i to bardzo! Z czystym sumieniem POLECAM!..”
Cóż ja mogę dodać do tych wypowiedzi? Mogę zaprosić do przeczytania kolejnego urywku książki, abyście wiedzieli co stracicie, gdy po nią nie sięgniecie!
Zapraszam:
„…Kałamaszka toczyła się powoli, rzeźbiąc ślady w tłustym błocie. Rzęsiste strugi deszczu czyniły zimno jeszcze bardziej przenikliwym. Na koźle, przykryty ledwie jakąś kapotą, siedział Bartek Rabiński. Z tyłu kasztelanka bez żadnego bagażu, niczym najbiedniejsza chłopka, otulona, czym popadło. Zmarznięci, przemoczeni, milczący, zdążali ku Litwie. Podróżowali tak już trzy dni, a drogi nie ubywało. Jechali od karczmy do karczmy, zjadali coś ciepłego, przespali noc w jakimś kącie i ruszali dalej. Kasztelanka czasami zamamrotała coś pod nosem, może to była modlitwa, może przekleństwo, Bartek nie śmiał pytać, bo we wzroku nie miała chęci rozmowy, jeno rozpacz, niemy krzyk i złorzeczenia. Może myślała, że drogę do domu odbędzie, jak kasztelance przystało, ale czekać nie chciała, a Warszawa to nie trakt w lesie, niełatwo tu podróżnego ograbić. Straż marszałkowska węszy, a osobliwie w czas sejmowy.
Tort w kształcie książki
Komu by co z tego przyszło, jeśliby Rabiński dał gardło za jaką karocę? Co by z tego miała sama kasztelanka? Prawda, że zimno i niewygodnie, nikt jej wszakże z Marywilu nie wyganiał. Mogła tam czekać na męża utracjusza. Pewnie już Moskwa na drugim brzegu stoi. W samej Warszawie rezyduje, a Lange szuka jej po mieście. Może jaką rekompensatę za swe służby od Sasa dostał i znów gra do upadłego? A ona? Kiedy się uparła, musi zęby zagryzłszy, znieść niewygody. Za dzień, dwa, wreszcie dojadą…”
Cecylia, niemal nie unosząc powiek, patrzyła na smagane strugami deszczu przydrożne zarośla przesuwające się przed oczami. Szkapina stara ledwie człapała, wyciągając kopyta z gliniastego błota. Gdzie mu do kasztelańskich meklemburskich wałachów z Turowa! Gdzie tej furze do wyłożonej aksamitem gdańskiej karocy, ze szklanymi taflami w oknach, z latarniami po bokach i złotymi gałkami? Jak to taką landarą na podwórzec zamkowy wjechać? Toć wstyd i hańba będzie po wsze czasy. I jeszcze ten bękart, nie wiadomo czyj, co po brzuchu hasa! Kręci się, jakby gonionego tańcował!
Wczuwając się w ruchy dziecka, Cecylia zastanawiała się, jak ją przyjmie ojciec, jak bracia? Co powiedzą? Ulitują się? Zrozumieją, przez co musiała przejść i że nie chciała zostać przy mężu na dalszą poniewierkę? A może każą
książka „Fortuna i Namiętności KLĄTWA”
wracać? Wszak matki już nie ma, co za słabszym zawsze brała stronę. Zimno! Wszystko przemoczone. Onuce przesiąkły. Z nosa coś kapie, nie wiadomo łzy to, czy deszcz? Czuła, że czoło się jej rozpala, a ciałem wstrząsają dreszcze.
– Hej, panienko? – Rabiński odwrócił się ku niej. – Tam dalej chata, może przy ogniu posiedzieć dozwolą?
Cecylia z trudem uniosła głowę. Zbliżali się do jakiejś wsi. Gdyby podróżowali paradną karetą, jaką ku Warszawie jechała, kazałaby się wieźć do dziedzica. W obecnym stanie, mogła liczyć tylko na litość prostego ludu, bo ze dworu psami by ich pewno poszczuto, panu głowy nie zawracając. Umrzeć tu na tych rozstajach i wstydu nie doczekać, kiedy się w takiej kałamaszce do domu rodzinnego wraca.
Bartek zeskoczył z woza i wszedł do chałupy. Chwilę później pojawił się znowu. Pomógł kasztelance zsiąść i podtrzymując, aby nie upadła, wprowadził do środka. Była to zwykła kurna chata, ale sucha i ciepła. Wieśniaczka spojrzała na Cecylię i od razu zrozumiała, że ma do czynienia z kimś ważnym w chwilowe tylko kłopoty popadłym. Dała im trochę kaszy z kociołka i po pajdzie chleba. Siedli na pieńku, czując ciepło od ognia. Baba znalazła jakieś onuce i koszulę, a potem wskazała kasztelance swoje miejsce na piecu. Cecylia siedziała skulona i drżąca, nie próbując jeść. Baba dotknęła jej czoła dłonią.
– Matko Boska! Toć wy w gorączce! Wam kwiatu lipowego trzeba!
Bartek spojrzał na wstrząsaną dreszczami kobietę. Jeśli coś jej się stanie, to jego obwinią! Przyglądał się gospodyni, jak gotuje wodę w kociołku, sypie garść ususzonego kwiatu lipowego, miesza, odcedza, a potem leje do glinianego kufla. Owinięta jakimiś piernatami, kasztelanka przez cały czas nie podniosła nawet głowy.
– Naści, pijcie póki gorące!
Cecylia wzięła z jej rąk naczynie i grzejąc dłonie, przytknęła do ust. Małymi łykami popijała napar.
Tymczasem Bartek, bacznie przyglądając się chorej, rozmawiał z wieśniaczką. Jej mąż przebywał w lesie, miał wrócić lada dzień. Kobieta często zostawała sama. Nie bała się. Nie ma nic cennego, ludzie ją tu znają. Nikomu nic złego nie zrobiła, wierzyła, że i jej nikt krzywdy nie wyrządzi. Żołnierzy moskiewskich widziała, przechodzili traktem, nie zatrzymali się obok jej domu, widać było im spieszno. Nie interesowało ją, że król już wybrany, ani kto nim został. W jej życiu liczył się tylko mąż, dziedzic i pańszczyzna.
– Król to dla panów stworzony. On dziedzic nad dziedzicami, bo go słuchać muszą! – tłumaczyła według swego rozumu, a Bartek słuchał, coraz bardziej senny.
Poszedł jeszcze oporządzić konia i siedział przy palenisku, póki ogień całkiem nie wygasł. Co chwila coś go wyrywało z drzemki, a to pies gdzieś zaszczekał, a to sowa huknęła albo wiatr zawył w kominie. Cecylia raz po raz budziła się, majacząc przez sen. Tylko stara spała, nieświadomie zawierzywszy swoje życie zbójcy.
Do rana choroba Cecylii nie minęła. Musieli zostać. Trzeciego dnia kasztelanka czuła się jeszcze gorzej i Bartek zrozumiał, że nie ma na co czekać. Do Turowa zostało dwa dni drogi, musiał ruszyć po pomoc.
Fortuna i Namiętności
Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk
Przed odjazdem dał zdumionej wieśniaczce czerwony złoty z obietnicą, że dostanie drugi taki po jego powrocie. Patrzyła na monetę z nabożną czcią, pewnie nigdy nie widziała takiego majątku. Z wdzięczności przyniosła mu trochę chleba i obiecała, że będzie strzegła chorej, niczym źrenicy oka. Przed odjazdem, Rabiński pożegnał się z kasztelanką, tłumacząc jej, że jedzie po pomoc.
– Dasz im to! – zerwała z szyi łańcuszek z krzyżykiem. – To ich przekona, że jesteś moim posłem.
Zacisnął dłoń na łańcuszku kasztelanki, zdziwiony obrotem fortuny, jaki ją spotkał. Gdy na nią patrzył, serce ściskało mu się ze współczucia. Brudna, potargana, chora, w niczym nie przypominała owej dumnej, nienasyconej pani, która dała mu zakosztować kasztelańskiego miodu, dla której stracił głowę, porzucił swój fach i ruszył do Warszawy. A teraz stał się jej jedynym opiekunem. Gdyby coś mu się w drodze stało, jaki los ją tu czeka?
– Wytrwajcie! Przywiozę pomoc! – rzekł stanowczo.
Kasztelanka nie odpowiedziała, nie wiedział nawet, czy usłyszała jego słowa.
Drugiego dnia przed zmierzchem stanął u stóp zamku. Krzyknął do straży, żeby uchyliły wrota. Wyszedł doń wrotny, z którym Bartek nie chciał gadać, twierdząc, że ma zlecenie do samego kasztelana. Wrotny przyprowadził dowódcę straży zamkowej. Ten również nie chciał wpuścić Bartka za bramę.
– Coście za jedni?
– Jam jest Dobrogost Kaliński, szlachcic spod Brześcia.
– Czego chcecie?
– Przyjechałem z wiadomością dla jego wysokości.
– Dajcie, to mu oddam.
– Nie mam listu. O dwa dni drogi stąd, w wiejskiej chacie, leży chora kasztelanka Cecylia. Nie wiem, czy jeszcze żyje. Trzeba jej pomocy.
– Cóż to za baśnie? Kasztelanka przy mężu w Warszawie rezyduje!
– Żeby was przekonać, dała mi swój łańcuszek z krzyżykiem.
Przekonawszy się, że jest bezbronny, dowódca straży zaprowadził Rabińskiego do ochmistrza, a ten wkrótce zaanonsował go Straszowi.
Ku świtowi jedna z karet opuściła zamek. Nie wtajemniczając kasztelana, Wacław Strasz, postanowił sprawdzić informacje uzyskane od Rabińskiego. Na czele liczącego sześciu ludzi oddziału, co tchu ruszył w drogę. Odnalazł kasztelankę, wciąż bardzo chorą, na piecu podłej wiejskiej chałupy. Z trudem ją poznał. W brudnych łachmanach, potargana, przelękniona, w niczym nie przypominała Cecylii Jandźwiłłówny, pani Nepomucenowej Lange. Przy pomocy wieśniaczki wdziała przywiezioną przez Strasza suknię. Mimo okrycia podbitą futrem salopą, ciągle drżała. Nie żegnając się, ani nie dziękując swej opiekunce, wyszła z chałupy. Tu zmrużyła oczy i powiodła wzrokiem po ludziach. Zatrzymała go na Bartku. Wskazując mężczyznę palcem, rzekła z mocą:
– Ten człowiek mnie porwał. Aresztujcie go!
Rzucony niczym wór jaki niepotrzebny, upadł boleśnie na twarde klepisko. Rozcierając obolałe kości, słyszał gdzieś z kąta czyjś świstliwy, chorobliwy oddech. Po kątach popiskiwały szczury. Śmierdziało moczem i łajnem. Gdy wzrok przywykł nieco do ciemności, ponad głową Rabiński zauważył szarzejący, zakratowany otwór. Dlaczego nie przewidział, jak zostanie potraktowany na zamku, przecież znał Jandźwiłłow nie od dziś! Kasztelanka miast podziękować, wtrąciła go do lochu! Oto wdzięczność pańska! Roił nawet o jakiejś zapłacie, nagrodzie za wszystkie trudy, za służbę, którą przy niej sprawował przez ostatnie dni. A tymczasem oskarżyli go o porwanie! Taka to łaska!
Pociągnął nosem i potarł obolały łokieć. Zimno tu. Ciemno, choć oko wykol. Nie ma się gdzie do snu przytulić. Nawet wiązki słomy najmarniejszej nie rzucili. Co z nim zrobią? Przecież nikogo nie porwał! Gdyby uprowadził kasztelankę, nie wiódłby Strasza na miejsce przestępstwa! Wcześniej zażądałby okupu. Spojrzał raz jeszcze do góry. Niełatwo się będzie wydostać z kasztelańskiego więzienia.
– Hej, ty! – zaszeptał w kierunku kąta. – Coś za jeden?
– Jam trup! – wyrzęził więzień. – I ciebie to samo czeka…”
http://www.granice.pl/publicystyka,nie-chcialam-zostac-drugim-sienkiewiczem-wywiad-z-malgorzata-gutowska-adamczyk,910