Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Archiwum kategorii ‘Opowiadania’

Zawsze, gdy dopadają mnie życiowe problemy uciekam w świat książek, szczególnie tych, które poprawiają nastrój. Nową książkę otrzymałam od Moniki, która wyjeżdżając na wakacje podrzuciła mi kilka fajnych pozycji. O jednej z nich chcę dzisiaj napisać. Autorami są Maria Czubaszek i Artur Andrus tytuł książki: „Maria Czubaszek w rozmowie z Arturem Andrusem”. Pewnie wiele osób już ją przeczytało a moje wrażenia będą nieco spóźnione, jako, że książka została wydana w Warszawie w roku 2011 przez Wydawnictwo Pruszyński Media Sp. Z o.o. Tym niemniej w sytuacji, w jakiej ostatnio się znalazłam (mój, co prawda krótki, ale jednak pobyt w szpitalu, śmierć mojej ukochanej cioci, kolejny zastrzyk w oko mojego ślubnego trochę zachwiało moim dobrym samopoczuciem, optymizm jakby na chwilę opuścił mnie i jedynym ratunkiem oprócz stwierdzenia, że zawsze może być gorzej, była książka pani Marii. „Każdy szczyt ma swój Czubaszek”, właściwie w tym momencie mogłabym rozpocząć i zakończyć moją pisaninę, bo ten podtytuł świetnie kreśli to, co znajdujemy w książce. A jest tam wiele. Wiele wspomnień, choć pani Maria nie lubi wspominać, o czym na każdym kroku nam przypomina, o studiach, o początkach pracy w radiowej Trójce, o spotkaniach z ciekawymi ludźmi, o tym jak powstają Jej mini formy literackie i o wielu innych ciekawych sytuacjach, jakie zdarzały się w Jej życiu.   A wszystkie wspomnienia, (choć autorka absolutnie nie lubi wspomnień) opowiadane są z wielkim swoistym dla pani Marii i pana Artura, poczuciem humoru. Ponadto Pan Artur Andrus wybrał z tapczanu lub też z regału w domu pani Marii, szereg utworów, które napisała i uzupełniając rozmowę zamieścił je w książce. Oprócz wielu zdjęć, książka jest ilustrowana rysunkami pana Wojciecha Karolaka. Zresztą najlepiej o tej pozycji napisała pani Krystyna Kofta : „…Rozmowa dwóch wybitnych osobowości polskiej sceny kabaretowej – Artur Andrus wnikliwie przepytuje Marię Czubaszek z jej twórczości oraz burzliwego życia towarzyskiego i rodzinnego. We wspomnieniach, pełnych przewrotnych anegdot, pojawiają się m.in. Jonasz Kofta, Jacek Janczarski, Adam Kreczmar, Agnieszka Osiecka, Jerzy Dobrowolski, Stefania Grodzieńska, Bohdan Łazuka i Jerzy Urban… Dowcipnym dopełnieniem rozmów są fragmenty satyrycznej twórczości Marii Czubaszek oraz liryczne a zarazem ironiczne ilustracje Wojciecha Karolaka. Kobieta instytucja od wielu lat działająca na terenie kraju, rozśmieszająca bardziej niż gaz rozweselający, przeciwstawiana bywa patetycznej instytucji Matki Polki. Wybitna autorka wybitnych skeczy, dosadny przykład na to, że palenie nie zabija, zwłaszcza poczucia humoru.”  I jeszcze wyjątek z rozdziału „Moje rozmowy z Marią…” Artura Andrusa, który to rozdział stanowi podsumowanie książki. „… Ale dla Marysi nie był to łatwy czas. Nie cierpi wspomnień! I kiedy zorientowała się, ze będę ja do nich zmuszał, bo przecież w tej sprawie ta książka, zaczęła mnie unikać. Nie znosi swojej twórczości! I kiedy było jasne, ze będę nalegał, żeby przeczytała coś, co kiedyś napisała, przestawała odbierać telefon. Ma niefrasobliwy stosunek do swoich tekstów. Nie prowadzi żadnego archiwum, na pytanie „masz”? Zazwyczaj odpowiada „gdzieś miałam”. To, co udało się tutaj zamieścić, spisane jest z taśm zachowanych w archiwum dawnej Redakcji Rozrywki Programu III Polskiego Radia, kilku nagrań telewizyjnych ( za zdobycie dziękuję Zuzie i Waldkowi). Jedyny egzemplarz wydanej w 1980 roku książki z tekstami kupił na aukcji internetowej i ukrywał przed żoną Wojtek. Ukrywał i dzięki temu nie zginęła.

Ta rozmowa nie kończy się w jakimś logicznym momencie. Kończy się w momencie koniecznym dla ratowania naszej znajomości. Gdybym jeszcze kilka razy próbował ją zapytać o jakieś wspomnienie z dzieciństwa, znienawidziłaby mnie na zawsze….

Wady tej rozmowy wynagradza jej wielka zaleta –szczerość. To, co Marysia tutaj opowiada, nie jest wymyślone. Takie było albo jest. Albo inaczej – tak jej się wydaje, że było albo myśli, że jest. Na pewno nie ma w tym żadnej kreacji.

Uwielbiam słuchać, kiedy ktoś inny prowadzi swoją „Rozmowę z Marią”. Zwłaszcza, kiedy to jedno z pierwszych spotkań kogoś z Marią Czubaszek i państwo się nie znają. Uwielbiam to zdziwienie na twarzy rozmówcy, wywołane jej komentarzem albo zadanym pytaniem. Bo ona naprawdę widzi świat inaczej. Ona uważa, że gorzej, ze głupiej. Ale to nieprawda. Dowody?

W czasie którejś olimpiady do studia Telewizji Polskiej zapraszano gości niezwiązanych ze sportem. Zaproszono Marię Czubaszek – osobę chyba najbardziej na świecie ze sportem niezwiązaną. Widziałem na własne oczy – to był dzień, w którym Robert Korzeniowski doszedł na metę drugi. Ale po chwili okazało się, że ten, który doszedł pierwszy, został zdyskwalifikowany. Szczęśliwa Maria Czubaszek obwieściła całemu światu, że oto Robert Korzeniowski zdobył dwa medale. No, bo przed chwilą srebrny, a teraz złoty!

Kiedy nasi wioślarze Robert Sycz i Tomasz Kucharski przypłynęli na metę pierwsi, Marysia zwróciła uwagę, że co z tego, że płynęli jedną łodzią? Tylko jeden z nich przypłynął, jako pierwszy. Drugi był przecież trochę później, czyli już drugi. A poza tym ten wyścig był bez sensu, bo płynęli do tyłu….”

„… Ilu macie znajomych, którzy zauważyli, że „jak nogi dyndają, to nic do głowy nie przychodzi”? Albo na basenie skaczą tylko na główkę, bo na nogi się boją?

Ja kogoś takiego znam i bardzo się z tej znajomości cieszę. Cieszę się, że trafiłem kiedyś do radia, że tam poznałem Marysię, że ktoś mi zaproponował, żebym to właśnie ja spisał swoje „Rozmowy z Marią” a ona się na to zgodziła. Mam nadzieję, że ta książka stanie się „najpiękniejszym dniem mojego życia: i pewność, że „…zupełnie niechcący zostałem szczęściarzem…”

Po takim oświadczeniu pana Artura ja już nie mam nic do dodania, tylko serdecznie zapraszam do przeczytania tej właśnie książki, bo to jest po prostu książka nie tylko lecząca serce, oczy i duszę to każdy lekarz powinien ją zapisywać pacjentowi, jako obowiązkową kurację odstresowującą.

Wasza Jadwiga

 

Od końca maja nosiłam się z zamiarem pokazania nowego wystroju ogrodu, ale jakoś nie składało się absolutnie. A to konferencja Uniwersytetów Trzeciego Wieku, w której brałam udział w dniu 27 maja w Warszawie na Torwarze a to wyjazd do Szczecina na spotkanie z seniorami Akademii Aktywnego Seniora, a to impreza „kapeluszowa” na Wyścigach. Zupełnie nie miałam czasu na przygotowanie odpowiedniego wpisu. A tu jeszcze Euro za pasem i szeroka dyskusja na prawie wszystkich blogach dotycząca „sporu”, „po co nam to było”. Oczywiście odwiedzam wasze blogi, czytam wpisuję komentarze na bieżąco, ale tym razem brakowało czasu na załatwienie wszystkich bieżących spraw. Do tego jeszcze przyplątało mi się jakieś świństwo, które nazwałam po swojemu „skręć karku” polegające na tym, że człowiek głową nie może ruszać, co w dzisiejszych czasach nie jest do zaakceptowania, bolą go mięśnie szyjne a oba mięśnie mostkowo sutkowo obojczykowe są twarde jak kamienie na drodze. Wiadomo, że te mięśnie odpowiadają za kręcenie głową, a tu pech, w dodatku teraz przed Euro, gdy nadszedł czas kibicowania, śpiewów, radości i flag. Dobrze, że flagę powiesiłam wcześniej, bo już w maju na majowe święta, teraz mogłam, co najwyżej podjechać do sklepu po zakup biało czerwonej prawdziwej flagi na samochód. Pan był miły zamontował, widząc moją marną ruchomość. No cóż wcale nie wiadomo, czy łóżko przestało mi pasować, czy też „zawiało” mnie nieopatrznie, kiedy i gdzie tego nie wiem. Wracając do ogrodu. Tulipany w tym roku nie oszołomiły mnie swoim kwitnieniem, choć było ich dużo, ale marna pogoda, burze i grad zrobiły swoje. Zresztą nasza zima też nie była dobra, gdyż wymroziła nam dużo krzewów a u mnie pożegnałam w tym roku zarówno azalie jak i rododendrony, wymarzły, a teraz sterczą kikuty a ja ciągle myślę, że odbiją. Hortensje też nie przeżyły i musiałam je poobcinać, odbijają od korzeni, ale czy zakwitną? Kto to wie? Jak wiecie mam posadzone w swoim ogrodzie wisterie, czyli mówiąc po polsku glicynie, które co roku lepiej lub gorzej kwitły, a wszystko zależało od zimy, mrozów i śniegu. W tym roku śniegu nie było za dużo i pewnie, dlatego wisteria sinensis odmówiła współpracy. Nie wypuściła ani jednego listka a o kwitnieniu nawet mowy nie ma. Ponieważ taras obsadzony jest czterema wisteriami, dwie są ogołocone, zaś pozostałe dwie właśnie wypuszczają listki. Czyli ani wisterii ani kwiatków w tym roku nie zobaczę. Wielka szkoda. Moje wisterie nabyłam w Glasgow osiemnaście lat temu, bo wydawało mi się, ze tamtejszy klimat jest, co najmniej tak trudny jak nasz i wisteria dzielnie przetrwa wszystkie niedogodności, no, ale..

Tymczasem trzeba było wymienić przekwitłe tulipany na inne kwiaty, którym będzie dobrze w moim ogrodzie. Oczywiście wybór nie był trudny. Zakupiłam begonie wiecznie kwitnącą w kolorze różowym, chciałam mieć wyjątkowo czerwoną i białą, aby kolorystyką wpasować się w Euro, ale nie ma lekko. Czerwonych było tylko 120 a ja potrzebowałam siedemset sztuk wszystkich, aby ogród znowu wyglądał przyzwoicie. Niestety ani czerwonych ani białych nie było w wystarczających ilościach, czyli jak się nie ma, co się lubi to się lubi to, co jest. Różowe begonie drobnokwiatowe zostały przewiezione do domu i sadziłyśmy je z Halą przez calutki dzień. Ja robiłam nasadzenia w skrzynkach i donicach, Hala zaś na rabatach. Wynik naszych zmagań możecie zobaczyć na zdjęciach. Aby kompozycje kwiatowe pięknie się uzupełniały dokupiłam lawendę, milion bells, czyli miniaturki peonii w kolorze fioletowym, oraz zioła rozmaryn, i …. Uzupełnieniem nasadzeń są lilie tygrysie i liliowce, które z roku na rok rozrastają się w ogrodzie. Oczywiście nie zabrakło nam niebieskookiego geranium, liliowej kocimiętki, które podkreślają głębie ogrodu. W tym roku nie posadziłam ani jednej pelargonii, które w ubiegłym roku jakoś kwitły niemrawo pomimo zabiegów pielęgnacyjnych, oprysków i nawożenia. Trudno, może przerwa dobrze nam zrobi. Obecnie wymyślony ogród ma paletę barw ogrodów Matisse’a lub lekkość Cézanne’a. Kolory są jasne, lekkie radośnie dziewczęce.  Zresztą, co ja tu będę marudzić, popatrzcie na zdjęcia, sami się przekonacie.

A teraz Euro 2012, najpierw przewaliła się fala krytyki z powodu piosenki zaśpiewanej przez Zespół Jarzębina z Kocudzy Drugiej w ramach konkursu na „hymn” Euro. Jaki tam hymn? Przecież organizatorom chodziło chyba o skoczną muzykę, aby na Stadionach śpiewać, nie tylko „Polska, biało czerwoni”, zresztą i wrzeszczeć Polska ta ta ta, Polska ta ta ta…!!! No to w końcu głosowanie się odbyło i buch a tu skoczny kawałek i to w wykonaniu seniorek podskakiewiczówien, „Koko Euro Spoko”. I może byłoby fajniej (tak twierdzili jedni) gdyby zaśpiewał tę piosneczkę jakiś polski trubadur, jakaś „mega gwiazda” wtedy wszyscy z uśmiechem powiedzieliby no tak ona może wszystko, ale skoro zaśpiewały to kobitki ze wsi…. A oto „Koko Euro Spoko” Zespół Jarzębina, posłuchajcie, ale też posłuchajcie rapera Koksika no i remixu, warto!

http://www.youtube.com/watch?v=YtDhMzDkois&feature=related

http://www.youtube.com/watch?feature=endscreen&v=lYZsifX7U3o&NR=1

http://www.youtube.com/watch?v=I3xhzUtMXAI&feature=related

http://www.youtube.com/watch?v=vvt7EQBAd8s&feature=related raper Koksik

http://www.youtube.com/watch?v=Zw3KGO9GlZw&feature=related remix  

Gruchnęła we wszystkich mediach bliższych i dalszych fala krytyki, że nie tak to miało być, że wiocha, że, ach, co ja tam będę wspominać. Oburzenie było na całego. Ale jak to zawsze bywa piosenka broni się sama, w Internecie mamy już ponad 1500 remixów naszego Koko, bardzo mi się podobały przeróbki w stylu rap, a publiczność podchwyciła Koko Euro Spoko i mając w nosie krytyków podśpiewuje sobie, bo magia ulicy jest wielka i ona nie ma zamiaru wytaczać armat. Ile to razy krytycy, wielce uczeni rugali dany film czy piosenkę (choćby „Kolorowe Jarmarki” w roku 1977 zaśpiewane przez pana Janusza Laskowskiego na Festiwalu w Opolu, gdy żaden krytyk na tej piosence nie zostawił suchej nitki), aby w tym samym roku w sierpniu na Festiwalu w Sopocie pani Maryla Rodowicz wyniosła ją na szczyt i zrobiła z niej hit! Tak to już bywa z krytykami. Mnie „Koko” podoba się i to bardzo, wpisuje się w polski folklor, humor stadionowy, jest skoczna i łatwa do zapamiętania, a jeżeli komuś się nie podoba, no cóż o gustach tutaj nie dyskutujemy. Trudno zaśpiewać poważną piosenkę na stadionie, ponieważ kibice chcą mieć muzykę lekką łatwą i przyjemną dla ucha, a przecież muzyka Koko jest muzyką ludową, do której napisano tylko słowa. Tyle wywodów na temat „Koko”. Przejdę, zatem do sporu, po co nam to „Euro 2012” było. Tak wiele artykułów przeczytałam były i napastliwe były też przyjazne. A ja? Ja się cieszę, szczerze i otwarcie, bo „Euro” w Polsce zostało przekute na boom gospodarczy. My Polacy kochamy czyny, nieprawdaż? W czynie roboczym, czasem partyjnym robiliśmy to czy tamto, sprzątaliśmy osiedla, kopaliśmy rowy, zakładaliśmy parki. Tylko nam jakoś marnie szło z autostradami, drogami dojazdowymi, hotelami.. nie chyba z hotelami nam szło nieźle, usprawnianiem naszych miast jak to się pięknie teraz mówi rewitalizacją. A tu sześć lat temu przyznając nam Euro powiedziano żarty się skończyły, chcecie ten wybór zamienić w sukces, chcecie mieć nowoczesne państwo, chcecie mieć miejsca pracy, nowe drogi, napędzanie koniunktury, no to proszę bardzo, macie możliwość, pokażcie, co potraficie. Wiem, wiem, nie ukończyliśmy wszystkich autostrad, no bo jak?  Przez czternaście lat nie zrobiliśmy tego co powinniśmy to w sześć lat mogliśmy zrobić wszystko?  Zrobiliśmy dużo, bardzo dużo. Jeździłam  po Polsce w tym roku a także rok temu. Niedowiarków zapraszam do odbycia kilku podróży, popatrzcie sami na własne oczy.” Euro”, które dzisiaj się zaczyna, za miesiąc się skończy, będzie nam miło, jeżeli polska reprezentacja pokaże się z najlepszej strony. A po zakończeniu „Euro” wszelkie większe i mniejsze inwestycje zostaną nam, i będziemy mogli powiedzieć, tak,  było nam niewygodnie, rozkopane miasta  przez długi czas, zresztą teraz też są, ale zrobiliśmy dużo i będziemy robili, pieniądze z EU otrzymywane na inwestycje musiały być terminowo rozliczane, stąd trzeba było wykonywać założenia harmonogramu. Wiem, że gdy w dniu 17 Grudnia 2002 r rozpoczynano budowę Centrum Olimpijskiego i podano termin otwarcia 31 Maj 2004, wszyscy pukali się w głowę, na pewno nie zdążą słyszeliśmy głosy życzliwych. A tu proszę Centrum zostało oddane dokładnie 31 Maja 2004, tam też odbyła się przysięga reprezentacji Polski wyjeżdżającej na Igrzyska Olimpijskie Ateny 2004. Dlatego jako wieczna optymistka, patrząca na sprawy z wielką życzliwością cieszę się, z tego, że jest „Euro 2012”, że pomimo wiecznego niezadowolenia i ciągłej krytyki dzisiaj jadąc po na ulicach Warszawy widziałam, co trzeci, jeżeli a może i co drugi samochód oflagowany, że nosimy szaliki, czapki, mamy flagi na domach, cieszymy się, że jest” Euro”, jednoczymy w poparciu dla naszej drużyny, śpiewamy skacząc lub podskakując nasze Koko. Świadczy to o naszym poczuciu humoru, o dystansie do sprawy, o tym, że my wszyscy potrzebujemy oddechu, potrzebujemy święta sportowego, że życząc naszym piłkarzom jak najlepiej chcemy radować się z sukcesów, bo na te sukcesy ciężko zapracowaliśmy. Poza tym Polska poprzez fakt organizacji  Mistrzostw Europy będzie na ustach całego świata, transmisja telewizyjna leci do 200 państw, czyż to nie jest już sukces sam w sobie? Zjeżdżają do nas najlepsze reprezentacje starego kontynentu, a za nimi telewizje, dziennikarze i kibice. Święto zaczyna się dzisiaj…

http://www.polskieradio.pl/7/163/Artykul/621497,Tomasz-Zimoch-mecz-to-nie-msza-w-kosciele

http://www.facebook.com/#!/tzimoch

 

Drogie Panie nielubiące piłki nożnej!

Zwracam się do Was z prośba o wielką wyrozumiałość dla waszych mężów, chłopaków, sympatii, narzeczonych, braci i rodziny, przez najbliższy miesiąc, nie narzekajcie bez przerwy, że piłka, że Euro, macie tyle rzeczy do zrobienia, możecie do woli spotykać się z waszymi koleżankami, możecie odwiedzać do woli centra handlowe, możecie upatrzeć sobie wymarzoną sukienkę, wcale nie najtańszą, do tego buty i torebkę, uwierzcie mi (wiem, co mówię), w podziękowaniu za dobrą atmosferę w domu, za życzliwość i świetny humor, wasi chłopcy zaakceptują wszystko, w tym wasze zakupy także! To na prawdę działa! Tyle dla nich znaczy piłka nożna, że będą gotowi na „wielkie poświęcenia”. „Euro” minie, a Wam pozostaną miłe wspomnienia po odbytych spotkaniach pogaduchach, przeczytaniu świetnej książki, na którą nie było wcześniej czasu, na obejrzenie kolejnego filmu, spróbujcie. Wiem, że nie ma takiego chłopaka, takiego Piotrusia Pana, który nie grałby w szmacianę, niech sobie to „Euro” w spokoju ducha oglądają!

Naszej drużynie życzę najlepszych wyników!

A wam wszystkim wspaniałych widowisk na wszystkich stadionach” Euro”!

Wasza Jadwiga

Za mniej niż miesiąc rozpoczną się Mistrzostwa Europy w piłce nożnej Euro 2012.  Dlatego dzisiaj zapraszam do odwiedzenia Stadionu X lecia obiektu, który przez 53 lata cieszył jednych martwił drugich, dla mnie zaś był miejscem z którym wiążą się wspomnienia najpierw dziecka, później podlotka zaś jeszcze później  czasy ściśle związane z moją pracą, badmintonem i z siedzibą naszego biura na Stadionie.

Wróćmy do roku 1950 i moich  spacerów  po Warszawie gdy z ojcem przemierzałam zniszczoną Warszawę  trzymając go mocno za rękę. Miałam może pięć a może już sześć lat. Wtedy to  nasza trasa kończyła się na Muzeum Narodowym (najczęściej), Muzeum Wojska Polskiego, (sporadycznie), Królewskich Łazienkach lub Trakcie Królewskim, który wówczas jeszcze nie był tak piękny jak dzisiaj. Chodziliśmy bardzo dużo a ja chętnie, bo Tata opowiadał mi takie ładne  historie o Warszawie, która według niego  była bardzo piękna. Byłam bardzo zdziwiona, bo to na co ja patrzyłam  chodząc z ojcem to były ruiny, gruz i domy bez okien ze sterczącymi kikutami ścian. Dziwne to  były  historie o domu bez kantów na Krakowskim Przedmieściu, o Uniwersytecie gdzie podobno miałam w przyszłości uczyć się, a ja zagubiona w swoich myślach, patrząc na gruzy  niewiele rozumiałam. Jaki dom bez kantów, jaki Uniwersytet?  Wtedy niewiele z tych opowieści przemawiało do mojej dziecięcej wyobraźni, ale skoro mówił tato, trzeba było słuchać.  Kilka lat później w naszych wędrówkach przekroczyliśmy rzekę, Wisłę. Nawet  sobie nie wyobrażacie gdzie doszliśmy. Wielka, ogromna budowa. Widziałam samochody ciężarowe, które przywoziły gruz. Byliśmy w okolicy budowy stadionu. Tak powiedział ojciec, któremu trudno było nie wierzyć. Był rok 1954, ja dziewięcioletnia dama starałam się zrozumieć, dlaczego na tym wielkim stadionie ma być gruz. Później po powrocie do domu usłyszałam rozmowę rodziców i sprawa gruzu została wyjaśniona. Z Warszawy zwożono gruz, aby usypać koronę stadionu. To było moje pierwsze zetknięcie ze Stadionem.

W Internecie wyczytałam  „..Stadion Dziesięciolecia Manifestu Lipcowego, bo tak brzmiała jego pełna nazwa powstał w 1955 r. jego otwarcie odbyło się 22 lipca a Stadion otrzymał nazwę, a jego ostateczny koniec nastąpił w 2008 r., kiedy rozpoczęto budowę w jego niecce Stadionu Narodowego.

Ten stadion do zmierzchu PRL pełnił rolę najbardziej reprezentacyjnego obiektu sportowego w kraju. Wybudowano go w niecały rok. To na nim odbywały się najważniejsze spotkania reprezentacji narodowej w piłce nożnej, finały Pucharu Polski, zawody lekkoatletyczne, czy Derby Warszawy. Jednak stadion pełnił nie tylko rolę sportową, był także miejscem propagandowych wieców i wydarzeń kulturalnych. Odbywały się tutaj zarówno Centralne Dożynki jak i koncerty muzyczne. Oficjalnie mieścił nieco ponad 70 tys. osób, ale na najważniejszych imprezach wypełniał go nawet 100 tys. tłum…” Stadion w latach ’80 stopniowo upadał, gdyż jego remont okazał się zbyt kosztowny dla ówczesnych władz. Ostatecznie w 1989 r. wydzierżawiła go od władzy Warszawy firma DAMIS, która wykorzystywała go do celów handlowych. Tak powstał w koronie stadionu „Jarmark Europa” jeden z największych targów Europy. Dzierżawa zakończyła się w 2007 r. i nie została przedłużona, rok później trwała już budowa Stadionu Narodowego.

Stadion budził wiele kontrowersji, i chociaż dzisiaj nie istnieje do tej pory wzbudza emocje. Starsi ludzie pamiętają, jako arenę spektakularnych wydarzeń sportowych. W świadomości młodych funkcjonuje, jako gigantyczny bazar…” Jednak Stadion, który został w 2008 r zrównany z ziemią staje się powoli prawdziwą legendą. Stadion został wyposażony w pełnowymiarowe boisko piłkarskie i 400 metrową ośmiotorową bieżnię lekkoatletyczną, na której w roku 1958 odbył się sławetny mecz Polska USA w lekkiej atletyce. Wtedy po raz drugi mój los zetknął mnie ze stadionem. Miałam całe trzynaście lat kiedy  razem z ojcem siedzieliśmy na trybunach tegoż stadionu kibicując polskiej reprezentacji, jak mówił tata polskiemu wunderteamowi. Zapamiętałam szczególnie jedno wydarzenie z tego meczu, jeden jedyny bieg na 800 metrów z udziałem Polaków Zbigniewa Makomaskiego i Tadeusza Kazimierskiego oraz Toma Courtney’a z USA. Cały stadion wrzeszczał jak opętany, doping był niesamowity, wygrał Zbyszek Makomaski tuż  przed Courtney’em. Może ten bieg pamiętam również, dlatego, że równo dziesięć lat później rozpoczęłam pracę w Głównym Komitecie Kultury Fizycznej i Turystyki, i Zbyszek Makomaski stał się moim kolegą, razem pracowaliśmy w Departamencie Sportu. Pewnie do dzisiaj nie wie, że wtedy w roku 1958 jakaś nieznana panna darła się na cały głos gdy on biegł po zwycięstwo.  Jak my wszyscy wtedy pragnęliśmy sukcesów nie tylko sportowych! Polska miała sławetny wunderteam, mecz kobiet wygraliśmy wynikiem 54: 52, natomiast mężczyźni przegrali 97: 115, ale trzeba pamiętać, że USA byłą lekkoatletyczna potęgą.

Pamiętam też tłumy ludzi, którzy przyjeżdżali do Warszawy z okazji Dożynek, występy zespołów ludowych, pokazy gimnastyczne. A później?

Później, w roku 1977 znów znalazłam się na Stadionie w biurowcu mieszczącym się przy koronie, tam Polski Związek Badmintona otrzymał lokal i ten biurowiec przez kolejne 32 lata był moim miejscem pracy.  W roku 1983 kiedy na  Stadionie organizowano jedna z ważniejszych uroczystości dla Polaków  mszę koncelebrowaną przez Papieża Jana Pawła II. Nie byłam niestety na tej uroczystości. Mieliśmy zakaz wejścia przez kilka dni na teren stadionu,  a mnie  nie było w Warszawie, odbywały się kolejne zawody, na których musiałam być obecna.

Kolejnymi wydarzeniami na Stadionie były Kongresy Świadków Jehowy. Wtedy obiekt nabierał blasku, gdyz był myty, czyszczono ławki, uzupełniano brakujace części, koszono trawe i wyrywano wyrastajace chwasty. Przez kolejne miesiace Stadion lśnił.
Przełomowym rokiem dla stadionu był rok 1989 r. Wtedy w zamian za coraz kosztowniejsze utrzymanie obiektu został on wydzierżawiony prywatnej firmie „Damis”, która całkowicie odeszła od jego głównej idei i na koronie stadionu założyła „Jarmark Europa”. W przeciągu kilku lat, z przeszło 6 tys. stoiskami stał się on największym targowiskiem w Europie. Można się zapytać, czy w związku z takim usytuowaniem biura praca na stadionie w biurowcu była bezpieczna. Różne na ten temat krążyły opinie. Ja mogę powiedzieć, że teren wokół stadionu był bezpieczny, był chroniony. Przecież w tych budach szczękach pozostawał towar, którym handlowali kupcy, trzeba było go pilnować. Zarówno ja jak i ochroniarze wiedzieliśmy, kto jest  kto. Oczywiście nie znałam tych setek ludzi, bo niby jak, ale posiadaliśmy przepustki i ci, z którymi stykaliśmy się przy bramie wjazdowej czy też na portierni doskonale wiedzieli, kto na ich terenie pracuje. A pracowały tam setki ludzi. Bazar rozpoczynał pracę o godzinie 4.00 rano kończył około godziny 14.00 lub 14.30. Wtedy na ten teren wkraczały ekipy sprzątające i do godz.18.00 po śmieciach, kartonach, śladu nie było. Oprócz handlujących na bazarze były ekipy mini barów na kółkach, którzy karmili handlujących tam ludzi, a zresztą i kupujących też. Z mojego punktu widzenia mogę powiedzieć jedno. Nigdy nie krytykowałam tego miejsca ponieważ widziałam tysiące ludzi, dla których teren bazaru był miejscem pracy. Zresztą powiedzmy sobie szczerze okoliczne miejscowości wokół Warszawy przez wiele lat szyły i produkowały na potrzeby stadionowych sprzedawców tysiące rzeczy. Tak więc w dobie transformacji ekonomiczno- politycznej stadion był miejscem pracy dla może i stu tysięcy osób.

Dla mnie było to moje miejsce pracy, że niewyględne, racja, że nie reprezentacyjne, też prawda. Ale to właśnie tu zbierali się członkowie zarządu, tu odbywały się narady, szkolenia, tu wykluwały się plany szkoleniowe, tu opracowywaliśmy plany przygotowań do największych imprez badmintonowych w Europie i na świecie a nawet do Igrzysk Olimpijskich, na które w roku 1992 (Barcelona) po raz pierwszy w historii związku wyjechała sześcioosobowa reprezentacja polskich badmintonistów w składzie Bożena Haracz, Bożena Siemieniec, Wioletta Wilk, Katarzyna Krasowska, Beata Syta i Jacek Hankiewicz. Nasze plany broniliśmy na spotkaniach w kolejnych urzędach państwowych, które nadzorowały polskie związki sportowe i odpowiadały za przyznawanie finansów. Kolejne plany, kolejne przygotowania i kolejne Igrzyska Olimpijskie w Atlancie 1996, Sidney 2000, Atenach 2004, i Pekinie 2008. Wtedy właśnie Polski Związek Badmintona opuścił na zawsze Stadion X lecia, przenosząc swoja siedzibę do Wilanowa na ul. Wiertniczą (dzisiaj Polski Związek Badmintona ma swoje biura w Warszawie przy ul. Dzikiej). W międzyczasie w roku 2005 odeszłam ze związku, przeszłam na emeryturę. Nie zakończyłam jednak pracy w sporcie. Trwała ona jeszcze kilka lat. Dopiero w roku 2009 nastąpiło ostateczne pożegnanie. Dzisiaj badminton osiąga świetne wyniki a ostatni start na Mistrzostwach Europy został ukoronowany złotym medalem w grze mieszanej Robert Mateusiak/Nadia Zięba (Kostiuczyk). 30.04.2012 zakończyły się kwalifikacje do Igrzysk Olimpijskich Londyn 2012. Światowa Federacja Badmintona w dniu 3.05.2012 ogłosiła listę osób zakwalifikowanych do Igrzysk. W badmintonie kwalifikacje zdobyli: Przemysław Wacha, Kamila Augustyn w grach pojedynczych, Michał Łogosz/Adam Cwalina w grze podwójnej mężczyzn i Robert Mateusiak/ Nadia Zięba (Kostiuczyk) w grze mieszanej. Ci zawodnicy uzyskali prawo startu w Igrzyskach Olimpijskich w Londynie i teraz tylko od Polskiego Komitetu Olimpijskiego będzie zależało czy cała szóstka do Londynu pojedzie. Życzę im tego z całego serca! Tak oto zakończyła się pięćdziesięciotrzyletnia kariera Stadionu X lecia, a wraz z nim kilkudziesięcioletnia historia Polskiego Związku Badmintona, który tam znalazł  swoją siedzibę na długie lata.

Dzisiaj na miejscu Stadionu X lecia stoi piękny ogromny Stadion Narodowy, gotowy na przyjęcie 58 tysięcy kibiców, z parkingami na 1765 samochodów, o powierzchni użytkowej ponad dwieście tysięcy metrów kwadratowych, to jest trzykrotnie większa powierzchnia niż olbrzymia powierzchnia Centrum handlowego Galeria Mokotów w Warszawie. Stadion Narodowy… byłam tam, mogłam zobaczyć ten piękny obiekt na własne oczy, nie podczas jednego z imprez  przed uroczystym otwarcie, ale w czasie przygotowywania Stadionu Narodowego do Euro 2012, gdzie zostałam zaproszona przez TVN do udziału w programie wspominając Stadion X lecia. Musze powiedzieć, ze Stadion zrobił na mnie ogromne wrażenie. Mogę je przyrównać do wrażenia, jakie na mnie zrobił w roku 1995 stadion w Manchesterze – klubu Manchester United (mojego ulubionego angielskiego klubu). W roku 1995 byliśmy z reprezentacja Polski na mistrzostwach świata w badmintonie, które odbywały się w Birmingham. Andrzej Szalewicz był wtedy prezesem Polskiego Komitetu Olimpijskiego i został zaproszony wraz ze mną do Manchesteru, który wystartował w walce o prawo organizacji Igrzysk Olimpijskich 2000 roku. Jak wiemy tego współzawodnictwo miasto nie wygrało, ale mogliśmy odwiedzić kilka obiektów sportowych w tym klub Manchester United z siedzibą na Old Trafford. Co za wspaniałe przeżycie! Jaki piękny stadion, to wtedy chyba „pokochałam” ten klub. Wspaniały Stadion, krzesła numerowane, pełen monitoring, 76 000 członków klubu opłacających 10Ł składkę, piękny sklep z różnymi piłkarskimi rzeczami dla kibiców, muzeum klubu, restauracje na koronie stadionu, sale konferencyjne wynajmowane przez firmy na rok lub kilka lat. Tego w Polsce ani w Warszawie nie widziałam, żal, okropny żal. Teraz zaś patrząc na Stadion Narodowy te wszystkie myśli przeleciały mi przez głowę. Stwierdzam z całą odpowiedzialnością, ze ten Stadion jest o wiele piękniejszy od stadionu Manchester United. Warto było czekać, i powiem szczerze, ze stadion lepiej wygląda w środku aniżeli na zewnątrz. Nie, nie mogę powiedzieć, że jest brzydki, w żadnym razie. Jest bardzo duży, co widać szczególnie z lewej strony Wisły, w środku zaś jest po prostu piękny. Można się z moją opinią zgadzać, lub nie, o gustach nie dyskutujemy. Na pytanie dziennikarza, dlaczego podoba się pani Stadion Narodowy szybko odparłam…, ponieważ posiada wystarczającą ilość WC, czego nie można było absolutnie powiedzieć o Stadionie X lecia ( tam było tylko dwie!!!!), w budynku biurowym. Dla mnie Stadion Narodowy to teatr sportowy z ogromną widownią, na której będą się odbywały nie tylko spektakle sportowe, ale również kulturalne widowiska. Tutaj będą spotykały się rodziny na kilkugodzinnych imprezach sportowych jak kiedyś wiele lat temu spotykali się w Hali Mirowskiej jedynej hali po wojnie gdzie można było oglądać wielkie imprezy sportowe, mecze i turnieje.  Jestem dumna, że Stadion Narodowy zbudowano, że będzie służył następnym pokoleniom, tak jak niezapomniany staruszek Stadion X lecia. Ja zawsze będę darzyła go sentymentem.

Wasza Jadwiga

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.