Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Archiwum kategorii ‘Opowiadania’

Blog pisze dosyć regularnie, dlatego gdy dzwoni telefon komplementujący jakiś tekst czuję się lekko zawstydzona. Tym razem telefon zadzwonił w zupełnie inna propozycją. Zadzwoniła Marta. Szybka rozmowa i piękne zaproszenie do Redakcji „Damy Pik”. Był Maj zresztą bardzo deszczowy i chłodny. Pytanie brzmiało: czy może pani przyjechać w poniedziałek na szybką kawkę? Oczywiście, będę. Szybka kawka z miłymi Paniami „Damy Pik” zamieniła się w wielogodzinną rozmowę. Marta włączyła dyktafon i tak popłynęła moja opowieść o moim życiu o wszystkich sprawach tych najtrudniejszych i najpiękniejszych o moich wzlotach i upadkach. O tym jak trudno być  ambitną kobietą w gronie mężczyzn w ich ukochanym sporcie. Bo przecież wszyscy mężczyźni na sporcie się znają  jak nikt, a tu między nimi znalazła się stuprocentowa kobieta, z wielkimi ambicjami bycia najlepszą.  Moja opwieść trwała i trwała. Po sześciu godzinach Marta stwierdziła, że pozyskała materiał nie na jeden artykuł ale chyba na książkę. Oczywiście żartowałyśmy i śmiałyśmy się serdecznie w czasie mojego opowiadania a raczej spowiedzi. Bo na wejściu sparafrazowałam tytuł jednej z audycji radiowych  i powiedziałam  pt: „Pani Marto pani pierwszej to powiem”. I tak się zaczęła nasza wspólna przygoda. Ja opowiadałam, pani Marta notowała, zadawała pytania, uśmiechała się zagadkowo, a ja jak to ja w przerwach sypałam kawałami. Tak powstał tekst, który wielokrotnie czytałyśmy uszczegóławiając pewne stwierdzenia,  a czasem uzgadniając to czy inne zdanie. Tekst ten jest autorstwa Redaktor Naczelnej „Damy Pik” pani Marty Lenkiewicz . Wiem, że nie wszystkie osoby mogły kupić  egzemplarz Damy, dlatego poprosiłam o wyrażenie zgody, którą otrzymałam  wraz z prawem udostępnienia tekstu  na swoim blogu, co niniejszym z przyjemnością czynię.  Ze względu na ilość tekstu podzieliłam go na dwie części:

Pani pierwszej o tym powiem… 

Mistrzowska klasa

W sporcie zakochała się wiele lat temu. Wierna mu była przez całe życie zawodowe, a i dziś angażuje się w sprawy z nim związane. Wulkan energii, pamięć godna pozazdroszczenia, cięty język i ambicje, które nigdy nie pozwalały stać jej w miejscu. Jadwiga Ślawska-Szalewicz, kobieta, która jako pierwsza została prezesem związku sportowego. 

Wieloletnia, bardzo intensywna praca. Obecnie – pisanie bloga, wykłady na UTW, zajmowanie się domem, rodziną, fascynacja kuchnią, ogrodem… Odnoszę wrażenie, że tą wewnętrzna energią mogłaby Pani zasilić niejedną dzielnicę. Skąd czerpie Pani siłę do takiej aktywności?

Urodziłam się w Niemczech, gdy jeszcze trwała wojna. Przyszłam na świat szybko i z hukiem. Chwilę później wybuchła bomba. Może właśnie te wydarzenia naznaczyły mnie na całe życie. Wszystko płynie bardzo szybko i jeśli ma się jakiś plan, to należy go w tempie  zrealizować.

Może dlatego związała Pani swoje życie ze sportem? Tam cały czas coś się dzieje.

Wcześniej jednak byłam studentką prawa. Nie było mi ono  pisane, choć to właśnie tam poznałam ludzi, którzy jako pierwsi skierowali moje myśli na właściwe tory. Choć sport zawsze był mi bliski, nie do końca może zdawałam sobie z tego sprawę. Później poznałam męża i zdałam na Akademię Wychowania Fizycznego w Warszawie, którą ukończyłam. Mój mąż, Janek Ślawski, był trenerem i to on dał mi podstawę organizacyjną w sporcie. Studia na AWF i w tym samym czasie praca w Polskim Związku Judo, a stąd już niedaleko do kierowania męską  sekcją  judo, które zresztą sama trenowałam. Szybko mnie tam dostrzeżono i  z PZJudo przeniesiono do Ministerstwa Sportu. Stamtąd przeszłam do Polskiego Związku Szermierki, zostając w wieku 27 lat jego Sekretarzem Generalnym. To było błyskawiczne wypłynięcie na szerokie wody i  7 lat znakomitej lekcji sportu.

Szybka kariera. Jak się to Pani udawało?

W latach 70 na szarych polskich ulicach rzadko kiedy można było spotkać uśmiechniętych ludzi. Dzięki pierwszym podróżom zagranicznym zdałam sobie sprawę, że świat wygląda jednak zupełnie inaczej.  Nosiłam różnobarwne ciuchy, które nauczyłam się szyć. Byłam kolorowym ptakiem. Dodając do tego uśmiech i silny charakter byłam widoczna. Poza tym nie było dla mnie rzeczy nie do załatwienia. Zawsze potrafiłam znaleźć do tego klucz To było moją kartą przetargową.

Czy praca w poszczególnych związkach różniła się? Przecież cel zawsze jest ten sam – wygrać.

Owszem, organizacja kultury fizycznej jest taka sama, ale każda dyscyplina ma swoja specyfikę a i sposób podejścia różni się.

Po szermierce pojawił się badminton?

Sama nie wiem dlaczego się pojawił. Któregoś dnia do mojego biura przyszedł Andrzej Szalewicz i zaproponował wspólne tworzenie Polskiego Związku Badmintona. On był uparty, a ja z przymrużeniem oka podchodziłam do pracy w miejscu, które jeszcze nie istniało. W końcu zgodziłam się. Był rok 1977. Pracowałam tam 28 lat, do 2005 roku, potem jeszcze przez 2 lata byłam Wiceprezydentem Europy. Choć zakończyłam pracę zawodową z badmintonem  związana jestem cały czas. Niedawno wróciłam z Kongresu Europejskiego, piszę do czasopism specjalistycznych.

To znaczna część Pani życia. Potrafi ją Pani podsumować?

Budowaliśmy ten związek od podstaw, od zatwierdzania statutów i regulaminów. Początkowo byłam sekretarzem generalnym, w 1991 roku zostałam prezesem. Przez pierwsze lata umacnialiśmy organizację całej struktury sportowej w terenie. W latach 90. mieliśmy już 162 kluby i 22 okręgowe związki badmintona. To wymagało jeżdżenia po Polsce, przekonywania władz lokalnych, żeby za organizacją szły jakieś pieniądze. Po 14 latach ciężkiej pracy sukcesem był fakt, że Andrzej Szalewicz został wybrany na prezesa Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Nagle okazało się, że badminton dysponuje inną od reszty grupą działaczy. Na zewnątrz zawsze byliśmy jednością, drużyną, choć wewnątrz bardzo się spieraliśmy. Ten wspólny głos wyróżniał nas na tle innych związków. Ale my tylko tak mogliśmy realizować nasze cele. A były nimi głównie pieniądze na szkolenie zawodników. Uczestniczyliśmy niemal we wszystkich większych zawodach w Europie i na świecie. Z tego powodu czułam, że muszę nauczyć się angielskiego. I dokonałam tego, w pół roku.  Ten język był mi niezbędny w pracy.

Jak, w „tamtych czasach”, udawało się Wam działać na tak dużą skalę?

Uczestnicząc w wielu zagranicznych imprezach sportowych zawsze miałam przy sobie zeszyt. Notowałam w nim wszystko – jak są ułożone korty, ubrane hostessy, gdzie stoją kwiaty, jak wygląda stół sędziowski, biuro, restauracja, jaka puszczana jest muzyka, jak zorganizowany jest transport. Stworzyłam swój własny przewodnik po organizacji imprezy, którą w przyszłości chciałam zrobić. W 1985 i 1987 roku postanowiliśmy zrobić w Polsce Mistrzostwa Europy w badmintonie. To był strzał w dziesiątkę. Wcześniej, będąc w Austrii, zainteresowałam się kartonowymi boksami. Dostałam je, podobnie jak długopisy, kolorowe karteczki i 10 kg wiedeńskiej kawy , którą potem serwowałam vipom udając, że w Polsce jest wszystko. Chwalono nas za zorganizowanie zawodów na najwyższym poziomie. Dla mnie to była nobilitacja i miłe połaskotanie mojej dumy. Byłam pierwszą kobietą, która została Sekretarzem Generalnym w związkach sportowych.

Wszystko zdobywaliśmy w szalony sposób – rakietki, lotki. Ci młodzi ludzie musieli mieć czym trenować. W końcu sami postanowiliśmy zająć się produkcją. Tak, w tym celu nawet pojechaliśmy do Chin, by podpatrzeć jak wygląda cały proces. Pod koniec 1987 roku uruchomiliśmy produkcję lotek, która trwała 4 lata. Później, gdy granice się już otworzyły, istniały kantory przestało mieć to sens.

A gdzie w tym wszystkim było miejsce na rodzinę? Tyle wyjazdów, zaangażowanie w pracę?

Było trudno. Moja córka wyjeżdżała ze mną na wszystkie zgrupowania, podróżowała również ze swoim tatą. Później razem pracowałyśmy organizując imprezy sportowe.  W zasadzie jednak nie wiem, kiedy dorosła. Była w pierwszej klasie, a potem nagle sama przygotowywała święta wielkanocne, podczas gdy  ja byłam na zgrupowaniach. Tak upłynęło 19 lat jej życia, aż się zakochała. W trenerze badmintona, Francuzie, za którego wyszła za mąż. Wyjechała, tam urodziła córkę, a ja zostałam sama. Nie było mi łatwo. Przy jej porodzie uczestniczyłam z telefonem przy uchu, co na początku lat dziewięćdziesiątych nie było łatwe. Żadnej matce tego nie życzę. Teraz wnuków mam więcej.

CDN.

 

Trwają wakacje, na które wszyscy czekają przez cały rok. I my czekaliśmy na swoje wakacje z niecierpliwością. Byliśmy nastolatkami, byliśmy niepoprawnymi optymistami, kochaliśmy życie i wiedzieliśmy, że wszystko jest możliwe.  W czerwcu 2013 r nasza klasa spotkała się w rocznicę 50 lat po maturze. Na spotkanie stawili się wszyscy, którzy tego dnia chcieli i mogli spotkać się w restauracji Canton przy ul. Smoczej, vis a vis siedziby naszej szkoły (obecnie mieści się tam Liceum Plastyczne). Pertraktacje z obecnymi władzami szkolnymi zakończyły się pozytywnie, dlatego zostaliśmy zaproszeni w odwiedziny budynku szkolnego oraz naszych klas. Wspomnieniom i śmiechom nie było końca. Miło nam było i radośnie ponieważ nasz wychowawca również był z nami: Bogumił Pałasz.

Poniżej wspomnienia Mirka Markuszewskiego, przewodniczącego rady klasowej, którą to funkcję Mirek pełni do dzisiaj. Cofamy się do lat sześćdziesiątych i wspominamy: 

Pięćdziesiąt lat to sporo. Kiedy pomyślę o tym, że pięćdziesiąt lat temu zdawałem maturę, nie mogę się nadziwić, że tak szybko to minęło. Po drodze robiłem różne rzeczy, które lepiej lub gorzej pamiętam, ale matura była mnie ważnym wydarzeniem i pamiętam ją doskonale. Wtedy miałem wrażenie, ze jakiś dobry i ważny etap życia mam za sobą i z pewnym niepokojem oczekiwałem egzaminów wstępnych na Uniwersytet. Co ciekawe, byłem przekonany, że skończyłem tak dobrą szkołę, że niedostanie się na studia nie wchodziło w rachubę, chodziło o to, żeby dobrze zdać egzaminy.

Będąc już na studiach często zaglądałem do szkoły i kiedyś pani dyrektor Janina  Starzycka- Głowacka poprosiła mnie, żebym poszedł do którejś maturalnej klasy i opowiedział młodszym kolegom o egzaminach wstępnych na studia i o samych studiach. Miało to trwać około kwadransa i zmobilizować uczniów do nauki. Trafiłem na lekcję pani profesor Gierusiowej, stanąłem pod tablicą i zacząłem opowiadać, potem odpowiadać na pytania i tak przez całą lekcję. Pani profesor pewnie nie była zadowolona, że straciła lekcję, ale nie miałem wrażenia, że uczniom o to chodziło. Oni naprawdę interesowali się, jak to jest na tych studiach. Po tym „wystąpieniu” poczułem, że już nie należę do szkoły, do tej społeczności, że należę do „innego świata”, a przecież spędziłem w szkole dziewięć najlepszych i najważniejszych lat życia.

 Szkoła zaczęła funkcjonować we wrześniu 1954 rokujako szkoła podstawowa i ja rozpocząłem w niej naukę w klasie trzeciej. Początki szkoły zostały opisane w kronice i tak też je pamiętam. Najpierw zakończenie budowy, potem rozbudowa, budowa boiska, prace porządkowe na Cytadeli, wreszcie wielkie uroczystości związane z nadaniem szkole imienia  Romualda Traugutta.

Wydarzeniem, które dobrze pamiętam, które mną trochę wstrząsnęło, był wyjazd odkrytą wojskową ciężarówką do wsi Dziurdzioły koło Rawy Mazowieckiej, którą nawiedziła trąba powietrzna i tamtejszą szkołę zrównała z ziemią. Wojsko rozstawiło oczywiście namioty, ale widok zniszczonej wsi był przerażający. Pojechałem tam ze swoim akordeonem i grałem dla dzieci, podczas gdy nauczycie rozdawali prezenty. Pamiętam, że kierownik wyprawy, pan profesor Iżycki był bardzo zadowolony z wyjazdu.

Kolejnym wydarzeniem, które dobrze pamiętam, było pojawienie się w szkole pana profesora Bogumiła Pałasza. Rozpoczynałem naukę w siódmej klasie i wtedy pojawił się nowy „pan od historii”, młody, zaraz po studiach, wymagający, ale ciekawie opowiadający o różnych historycznych wydarzeniach. Wzbudzał sympatię i respekt. Historia nagle okazała się interesująca, z drugiej strony nie wypadało się nie uczyć  i w ten sposób polubiłem ten przedmiot.  

Z biegiem czasu podstawówkę zlikwidowano, zostało liceum i w tym to liceum, we wrześniu 1959 roku, zaczyna się nasza wspólna historia. Pierwszymnaszym wychowawcą, w klasie ósmej, był pan profesor Leszek, geograf, zwany geoidą. Był to sympatyczny, starszy pan, który chyba poszedł szybko na emeryturę, gdyż już w następnej, dziewiątej klasie naszym wychowawcą został pan profesor Pałasz i był nim do końca jedenastej klasy, czyli do naszej  matury. Pan profesor Pałasz uczył nas historii, a w klasie maturalnej wiadomości o Polsce i świecie współczesnym. Był wymagający, ale sprawiedliwy i do pewnych granic wyrozumiały. Traktował nas poważnie i tego samego wymagał od nas w stosunku do szkoły, nauki i nauczycieli. Imponował mi taktem, kulturą, zdecydowaniem w pewnych sprawach, a przede wszystkim zawsze był przygotowany do lekcji i prowadził je w interesujący sposób. Mówił ciekawie, poprawnym językiem i tego poprawnego języka wymagał również od nas. Kiedy w pewnym momencie nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić w życiu i z braku lepszego zajęcia wybrałem zawód nauczyciela, starałem się jak najpełniej wzorować na moim szkolnym wychowawcy i był to, jak się okazało świetny pomysł.

Drugą osobą w szkole, która mi imponowała i którą lubiłem, była pani dyrektor Janina  Starzycka-Głowacka, która przez trzy lata uczyła nas języka polskiego, a w maturalnej klasie, wobec dużej ilości różnych zajęć, przekazała nas w ręce pani profesor Jeleniewskiej. Język polski bardzo lubiłem, był to mój najbardziej ulubiony przedmiot szkolny, lekcje z panią dyrektor uważałem za bardzo ciekawe i pewnie z tych lekcji wzięło się moje późniejsze zainteresowanie literaturą.

Kolejną osobą z „ciała pedagogicznego” którą darzyłem wielką sympatią był pan profesor Miecielica, który uczył nas języka rosyjskiego. Z panem profesorem Miecielicą zetknąłem się w drugiej klasie „podstawówki”, do której chodziłem na ul. Nowolipie, a której kierownikiem był pan profesor Miecielica. Był wysoki, poważny, wzbudzał respekt. Podobno był jednym z organizatorów szkoły na ul. Smoczej, do której przeniósł się po jej otwarciu. Zaczął mnie uczyć języka rosyjskiego w piątej klasie podstawówki i uczył do samej matury. Był to również jeden z moich ulubionych przedmiotów. W czasach, kiedy język rosyjski był wśród Polaków generalnie w pogardzie, panu profesorowi Miecielicy udała się sztuka nie lada. Rozbudził we mnie zainteresowanie językiem, kulturą, tradycją, a przede wszystkim literaturą rosyjską. Z czasem zainteresowałem się kulturą ukraińską, białoruską, a nawet łemkowską, poznałem w różnym stopniu te języki i stałem się bardzo dziwnym przypadkiem. Połączyłem miłość do dwóch kultur i cywilizacji: anglosaskiej i słowiańskiej.

Kolejnym nauczycielem, któremu dużo zawdzięczam, był pan profesor Czaja, który uczył rysunku, tak się wtedy nazywał ten przedmiot. Ja byłem antytalentem plastycznym i pan profesor Czaja wcale nie zamierzał robić ze mnie artysty plastyka. Na lekcjach robił z nami eksperymenty z formą, kolorem itp. Pokazywał sposoby i techniki rysowania czy malowania akwarelą, malowanie farbami olejnymi nie wchodziło w rachubę w warunkach szkolnych. Kiedy po latach przerabiałem z ciekawości kurs malarstwa, przypominały mi się lekcje z panem profesorem Czają. Na jesieni w początku maturalnej klasy, pan profesor Czaja zorganizował po lekcjach kurs historii sztuki dla zainteresowanych, w czasie którego prezentował na slajdach dzieła sztuki (malarstwo, architektura) i omawiał je. Dla mnie było to pasjonujące, wtedy zrodziła się we mnie miłość do historii sztuki. Zresztą będąc na studiach prawniczych chciałem dodatkowo studiować historię sztuki, miałem już zgodę dyrektora Instytutu Historii Sztuki, profesora Starzyńskiego (brata ostatniego przedwojennego prezydenta Warszawy), ale nie zgodził się rektor Uniwersytetu. Był to okres tzw. wydarzeń marcowych, na uczelni panował strach i paraliż decyzyjny.

Z przedmiotów, które lubiłem, wymienić jeszcze muszę geografię, której uczyła nas od dziewiątej klasy urocza pani profesor Czermińska. Pewne tematy z przedmiotu, który nazywał się wtedy biologia, były również dla mnie interesujące, chociaż pamiętam z podręcznika do zoologii (chyba tak nazywał się podręcznik do nauki o zwierzętach) ilustrację ze szkieletem konia. Do dziś kiedy widzę konia przypomina mi się ten dość koszmarny obrazek z podręcznika. Biologii uczyła nas bardzo wymagająca pani profesor Żygowska, późniejsza wicedyrektor liceum. Pozostałych przedmiotów specjalnie nie lubiłem (matematyka, fizyka, chemia) lub traktowałem dość obojętnie, chociaż bardzo lubiłem pana profesora Pilipczuka, od wychowania fizycznego, czy pana profesora Kapuścińskiego od prac ręcznych. Pan profesor Pogorzelski od fizyki był lubiany i szanowany, chociaż była z niego niemiłosierna „piła”, niczego nie darował, trzeba było wszystko umieć. Pan profesor Iżycki, matematyk, był „surowy” i wymagający, chociaż również sprawiedliwy, robił wrażenie pryncypialnego, a że był wicedyrektorem szkoły i podlegały mu sprawy związane z dyscypliną szkolną, to sympatia do niego była umiarkowana, bo kto lubi dyscyplinę. Wspomnę jeszcze chemię, której zdecydowanie nie lubiłem, chociaż pani profesor Olech, była na swój sposób sympatyczna. Język niemiecki jawił mi się wtedy jako dość skomplikowany. W owym czasie uczęszczałem na kurs języka angielskiego w English Language College, u Metodystów, i język angielski to była moja wielka miłość. Bardzo lubiłem te krótkie słowa, oczywisty szyk zdania, brak końcówek w koniugacji czy deklinacji (oczywiście mówiąc w wielkim uproszczeniu). W każdym razie w języku niemieckim nie lubiłem długich zdań z orzeczeniem na końcu, końcówek deklinacyjnych, złożonych wyrazów (też mówiąc w uproszczeniu). Języka niemieckiego uczyła nas pani profesor Gierusiowa, jako nauczycielka bardzo wymagająca, jednocześnie osoba bardzo ciepła, komunikatywna. Była bardzo szanowana, gdyż w żaden sposób nie faworyzowała swojego syna, Marka, naszego kolegę klasowego. Można powiedzieć, że Marek nie miał w klasie łatwego życia na języku niemieckim, musiał wszystko dobrze umieć.    

Życie szkolne to nie tylko lekcje i nauka. W szkole funkcjonowała znakomicie biblioteka szkolna, w której zawsze można było liczyć na życzliwość i pomoc pani profesor Koszutskiej. Było tam również sporo czasopism, wśród których był miesięcznik „Poznaj swój kraj”, który czytam do dzisiaj, mimo że znam już swój kraj całkiem nieźle. Innym ciekawym czasopismem był miesięcznik „Mówią wieki”, polecany zresztą przez pana profesora Pałasza. Kilka miesięcy przed naszą maturą pojawił się tam interesujący cykl artykułów z dziedziny historii gospodarczej. Wybierałem się na Uniwersytet na studia ekonomiczne, więc uważnie czytałem te artykuły. Na egzaminie wstępnym z historii gospodarczej polecono mi porównać merkantylizm i fizjokratyzm (były takie nurty w historii myśli ekonomicznej), uporałem się z tym sprawnie streszczając wspomniane artykuły. Okazało się, że autorem tych artykułów był przewodniczący komisji egzaminacyjnej, który słuchał mojej wypowiedzi z wyraźnym ukontentowaniem.

Ważną instytucją życia szkolnego były koła zainteresowań prowadzone po lekcjach przez nauczycieli przedmiotów lub zaproszone osoby spoza szkoły. Pamiętam, że kilku naszych kolegów uczestniczyło w kółku fizycznym prowadzonym przez pana profesora Pogorzelskiego. Dużym zainteresowaniem cieszył się SKS czyli zajęcia sportowe, prowadzone przez pana profesora Pilipczuka. Uczęszczałem trochę na koszykówkę, ale bez oszałamiających sukcesów. Poznałem tam kolegę Zenka Hawryszko z klasy o rok wyżej, który dwadzieścia lat potem mieszkał na moim osiedlu na Żoliborzu i wieczorami chodził grać w koszykówkę do szkoły osiedlowej, w której raz w tygodniu spotykali się entuzjaści koszykówki z osiedla. Bardzo się dziwił, że ja nie chodzę.

Oprócz kół zainteresowań odbywały się także spotkania z zaproszonymi gośćmi i wykłady z określonych dziedzin wiedzy, jak choćby wspomniane wyżej wykłady pana profesora Czaji. Spotkania w ciekawymi ludźmi odbywały się czasem z jakichś okazji lub bez okazji. Okazjami do spotkań czy innych wystąpień były akademie i tzw. apele szkolne, „ku czci”, głównie z okazji rocznic, których nie brakowało, a które pozwalały oddawać się różnym celebracjom. Wtedy młodzież deklamowała wiersze, śpiewała pieśni, grała na instrumentach muzycznych. Było uroczyście i nudno, ale nie zawsze. Nie pamiętam już z jakiej okazji pojawił się w szkole młody aktor, Zbigniew Zapasiewicz, który deklamował fragmenty „Kwiatów polskich” Tuwima. Bardzo interesujące było spotkanie z pisarzem, wtedy bardziej dziennikarzem, Ryszardem Kapuścińskim, synem nasze profesora. Wrócił  był właśnie z Konga, w Afryce, gdzie o mało go nie zabili i ciekawie opowiadał o swoich przygodach. W mojej pamięci zapisało się również spotkanie z dyrektorem warszawskiego ogrodu zoologicznego, doktorem Janem Żabińskim, który mówił o zwierzętach i naśladował ich głosy, zupełnie tak, jak potem robił to w telewizji redaktor Michał Sumiński, kapitan jachtowy, mój kolega z klubu żeglarskiego.

Z zajęć pozalekcyjnych brałem jeszcze udział w próbach orkiestry szkolnej pod kierownictwem kolegi ze starszej klasy, Lecha Kolago, w której grał na skrzypcach jego brat z klasy o rok wyżej, Mirek Kolago. Orkiestra ta działała dość krótko, gdyż Lech Kolago zdał maturę i opuścił szkołę, ale pamiętam, że kilka razy wystąpiliśmy przy jakiejś szkolnej okazji. Częściej jednak występowałem solo, podobnie jak nasza trompecistka  Jadwiga, której „Mały kwiatek” Sidneya Becheta do dziś brzmi mi w uszach. Nie pamiętam już z jakiej okazji, ale pamiętam występ uczniów Liceum Muzycznego z ul. Krasińskiego, wśród których prezentował swój talent muzyczny skrzypek, mój kolega z podwórka, Olek Migdał. Towarzyszyła mu na fortepianie młoda profesorka ze szkoły, z którą wiele lat potem wspominaliśmy ten występ, kiedy mój syn uczęszczał do tego Liceum.

Mówiąc o różnych występach (ale nie występkach) nie można nie wspomnieć przedstawień teatru szkolnego. Dla nas takim pamiętnym występem teatru była inscenizacja wiernej rzeki Żeromskiego, przygotowana przez zawodowego reżysera, którego nazwisko uleciało mi już z pamięci. Sztuka wystawiona była znakomicie, zagrana przez uczniów naszej szkoły brawurowo, a dla nas pamiętna ze względu na wyrazistą i świetnie zaprezentowaną rolą Edka, jako oficera carskiej policji.

W szkole działał również samorząd szkolny, na owe czasy był chyba dość „samorządny i niezależny”. Jako przewodniczący samorządu klasowego byłem członkiem samorządu szkolnego, a w klasie maturalnej byłem krótko przewodniczącym samorządu szkolnego. Kiedy w „dorosłym życiu” obserwowałem pracę różnych organizacji samorządowych, miałem nieraz wrażenie, że ten samorząd szkolny, to nie do końca była fikcja.Samorząd szkolny był wydawcą gazetki szkolnej „Głos ze Smoczej”, której naczelnym redaktorem był przez jakiś czas Krzysztof i który wtedy jeszcze pewnie nie słyszał o instytucji autocenzury i pisał „co uważał”. Samorząd szkolny był również organizatorem różnych konkursów, z których jeden był także dla nas pamiętny. W styczniu 1963 roku przypadała setna rocznica powstania styczniowego, w związku z tym na jesieni 1962 roku został ogłoszony konkurs na plakat związany z tematyką powstania, dla uczczenia tej rocznicy. Jak wszyscy pamiętamy zwyciężyła w konkursie nasza koleżanka klasowa Ela, która do samej matury chodziła „w glorii sławy”.

Wspominając czasy szkolne nie można pominąć bardzo ważnej instytucji życia społecznego jaką były bardzo interesujące i pouczające wycieczki turystyczno-krajoznawcze. W klasie ósmej była to wycieczka szlakiem Tysiąclecia Państwa Polskiego, a więc z tego co pamiętam (i poznaję na zdjęciach): Poznań, Gniezno, Biskupin Strzelno, Kruszwica, Kórnik, Płock. W dziewiątej klasie odbyliśmy wycieczkę na południe: Kraków, Oświęcim i pewnie coś jeszcze. W dziesiątej klasie część koleżanek i kolegów pojechała na zimowisko do Jeleśni, malowniczej wsi w Beskidzie Żywieckim. Ja  nie brałem udziału w tym zimowisku, ale jakaś dobra dusza dała mi zdjęcia, które wkleiłem do albumu. Wiosną w dziesiątej klasie pojechaliśmy na północ trasą Gdańsk, Gdynia, Sopot, Olsztyn, Elbląg, Malbork, Frombork, Oliwa, Toruń. Pamiętam jak płynęliśmy stateczkiem bodajże z Gdyni na Hel. Było dość sztormowo, wiało, kiwało, większość klasy siedziała pod dekiem, ale kilku odważnych z panem profesorem Pałaszem schowało się na deku po zawietrznej i pan profesor opowiadał ciekawe fragmenty z książki kapitana Borchardta „Znaczy kapitan”. Kiedy już byłem (dzielnym) żeglarzem morskim, książki kapitana Borchardta znałem na pamięć. 

Warto jeszcze wspomnieć o wycieczkach czy „wyjściach” klasowych w ciągu roku szkolnego do kina czy muzeów. Najbardziej utkwiło mi w pamięci wyjście z panem profesorem Pałaszem do Zachęty. Była tam wystawa prac nadesłanych na konkurs na pomnik Warszawskiej Nike, który to konkurs wygrał, jak wiemy, artysta rzeźbiarz Marian Konieczny z Krakowa. Wśród prac była i taka, gdzie na cokole był umieszczony napis Bohaterom Warszawy. Dowcip polegał na tym, że w słowie „bohaterom” był przerwa pomiędzy literami „o” i „h”, i widać było wyraźniewydrapaną literę „c”, na co pan profesor zwrócił nam uwagę, i powiedział, że jest okazja zapamiętać do końca życia, że „bohater” pisze się przez samo „h”.

W maturalnej klasie uczęszczaliśmy jeszcze zimą po lekcjach na pływalnię na stadionie Polonii przy ul. Konwiktorskiej, co również zostało uwiecznione na zdjęciach. Co ciekawe, koleżanki były wtedy jakieś dziwnie chude, jakby niedożywione, a koledzy mieli pozapadane brzuchy, nie to co dziś.

Tyle na temat szkoły.

Mirek M.

Był rok 1982, gdy po raz pierwszy na zebraniu Zarządu Polskiego Związku Badmintona w Warszawie ówczesny dyrektor Wydziału KF Urzędu Wojewódzkiego w Opolu Zbigniew Przybylski nieśmiało postawił wniosek: Głubczyce muszą mieć nowa halę dla potrzeb badmintona. Na Sali zapanowała cisza. Hala w Głubczycach? Musiało jeszcze minąć kilka lat, aby projekt budowy nabrał tempa. W 1986 czy 87 r delegacja z Głubczyc stawiła się w związku z rysunkami i planami Warszawie. Marian Masiuk dyr. OSiR, Edward Kurek, Bohdan Chomętowski- prezes OZBad w Głubczycach, Jerzy Kozłowski prezes LKS Technik Głubczyce i  Ryszard Borek, a także przedstawiciel Urzędu miasta Głubczyce oraz przewodniczący Rady Miejskiej. Taki był chyba skład owej delegacji, o ile mnie pamięć nie myli.

Moi Koledzy byli znakomicie przygotowani do obrony swoich wizji-, jaka powinna być hala badmintonowa w Głubczycach. Powinna być wysoka i pełnowymiarowa. Dlaczego taka wysoka zapytacie? Tego wymaga regulamin sportowy, hala do badmintona powinna mieć wysokość minimum 11 metrów, powinna być też na tyle duża, aby rozłożyć na niej minimum 6 kortów do gry w badmintona, a do tego rozkładane trybuny dla widowni. Bez trybun powinno się zmieścić kilka kortów więcej. Plan hali 34 x 50 m był przemyślany, szatnie dla zawodników, pokój dla trenerów, pokój kierownictwa zawodów, zadbano także o speakerów. Co jeszcze mogę dodać, chyba tylko to, że front od ul. Sportowej to projekt hotelu z 56 łóżkami, hotel niezbędny w organizacji nie tylko zawodów, ale różnych imprez okolicznościowych. Z takim planem uzgodnionym z władzami głubczyckimi pomaszerowaliśmy do Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki z nadzieją, ze wesprą nasze starania. Chyba byliśmy nieźle przygotowani, gdyż władze GKKFiTu zaakceptowały program oraz założenia budowlano- organizacyjno- finansowe. W sumie pełni zapału i nadziei powróciliśmy do pracy w związku, a w Głubczycach w roku 1988 ruszyły prace budowlane.

W roku 1984 Głównym Komitetem Kultury Fizycznej i Turystyki dowodził jeszcze przewodniczący Marian Renke, który wraz z dyrektorem Departamentu Inwestycji zaakceptowali nasze starania i wstawili budowę hali w Głubczycach do planu centralnego, co gwarantowało wsparcie finansowe budowy. Oczywiście działacze głubczyccy ściśle współpracując z władzami samorządowymi gminy również toczyli walkę o pieniądze na potrzeby budowy hali. Wszystko układało się po naszej myśli, ale nie do końca. Pod koniec 1985 r. na stanowisko ministra sportu nieoczekiwanie powrócił Bolesław Kapitan. Bolesław Kapitan kierował sportem i ruchem olimpijskim w PRL przez kolejne dwa lata. Znowu zaczęły się wędrówki do GKKFiT aby hala nie wypadła z planu centralnego.  Na przełomie lat 1987-1988  Bolesław Kapitan został zastąpiony przez Aleksandra Kwaśniewskiego, od dwóch lat pełniącego funkcję ministra ds. młodzieży. I znów trwały wizyty u poszczególnych osób GKKFiT, znów trwały rozmowy, przekonywanie władz, że hala w Głubczycach jest niezbędna, że trwa budowa i środki finansowe są konieczne. Ile tych wizyt odbył prezes Polskiego Związku Badmintona Andrzej Szalewicz i ja już nie pamiętam, dużo. Wiem, że co dwa trzy miesiące Marian Masiuk, szef budowy pisał do urzędu stosowne pismo, my pisaliśmy pismo i prezes zanosił tę korespondencję do Departamentu Inwestycyjnego GKKFiT. W ten sposób dotrwaliśmy do roku 1989, do zmian systemu ekonomiczno- politycznego oraz do istotnych zmian władz na szczeblu centralnym.

Ponieważ po zmianie ustroju Aleksander Kwaśniewski poświęcił się kierowaniu SdRP, w 1991 r. wybrano nowego prezesa PKOl. Został nim Andrzej Szalewicz, pierwszy od niemal 40 lat szef tej instytucji, który nie był z zawodu funkcjonariuszem politycznym. Inżynier i gorący propagator badmintona. Usunięty ze stanowiska dyrektora ZAE „POLON” za obronę działaczy Solidarności, pracował w latach osiemdziesiątych na stanowiskach dyrektorów w różnych przedsiębiorstwach polonijno-zagranicznych, będąc jednocześnie prezesem Polskiego Związku Badmintona i Unii Polskich Związków Sportowych.

W tym czasie właśnie nastąpiła zapaść na budowie hali sportowej w Głubczycach. Zmiana systemu ekonomiczno-politycznego w Polsce spowodowała chaos na różnych szczeblach administracji oraz wstrzymanie finansowania poprzez urzędy centralne, ale też i gminy. Nadeszły trudne czasy, dotychczas budowa szła, powolutku, bo finanse spływały cienkim strumykiem, ale szła. Teraz zapowiadał się trudny czas. Dobrze, że Marian dysponował ekipami budowlanymi, które wykonywały prace budowlane a priori. Bez pieniędzy jedynie z nadzieją, że te w końcu dotrą i rachunki zostaną zapłacone. W ten sposób wybudowano mury, i czekało nas zadaszenie hali. Ale… nie było na to ani złotówki. W takim momencie w roku 1991 Andrzej Szalewicz został wybrany na prezesa Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Dla nas jego wybór stal się promykiem nadziei.

Wierzyliśmy, że znając sytuację na budowie w Głubczycach wcześniej czy później sprawa będzie kontynuowana. A sytuacja była trudna, gdyż w tym czasie następowały częste zmiany organizacyjne na szczeblu centralnych władz. W latach 1987 – 1990 istniał Komitet ds. Młodzieży i Kultury Fizycznej, którego przewodniczącym był Aleksander Kwaśniewski, od 1991- 2000 zmieniono go w Urząd Kultury Fizycznej i Turystyki, zmieniali się jego prezesi – było ich w tym czasie aż sześciu(Zygmunt Lenkiewicz, Michał Bidas, Zygmunt Zalewski, Marek Paszucha, Stefan Paszczyk, Jacek Dębski). Wszystkie te reorganizacje nie wpływały pozytywnie na kolejne decyzje o utrzymaniu w planie budowy hali w Głubczycach. Jednak pomimo tego pozyskiwaliśmy środki finansowe, tak by budowa nie została wygaszona. Pomimo starań w pewnym momencie z powodu braku środku na dalszą budowę nastąpiło jej wstrzymanie. Trudno sobie wyobrazić, stojące mury, widok nieba zamiast dachu, i podciągnięty pod dach hotel. Ten widok przerażał. Smutne… Taki nakład pracy tyle pieniędzy miałoby być zmarnowanych? To niemożliwe, musimy znaleźć jakieś wyjście z tej patowej sytuacji. Do tej pory rozum nam pomagał, najtrudniejsze kwestie rozwiązywaliśmy. Jak teraz poradzić sobie z takim kolosem, z halą, brakiem dachu, brakiem pieniędzy na krokwie, na zakup materiałów, na wszystkie niezbędne elementy tej układanki, przecież bark dachu może spowodować zniszczenie murów, a do tego nie można było dopuścić. Ciągle powtarzam, w życiu wszystko dzieje się po coś. Tym razem też tak było.

Wizyta Andrzeja Szalewicz prezesa PKOL oraz Eugeniusza Pietrasika ( zastępcy przewodniczącego UKFiT i wiceprezesa PKOL) w Raciborzu dały szanse namówienia mojego szefa Eugeniusza Pietrasika na przyjazd do Głubczyc, gdzie czekali wszyscy działacze badmintonowi, przedstawiciele firm wykonawczych władze Miasta i Gminy. Z nadzieja czekaliśmy na tę wizytę. W tym miejscu muszę się przyznać, ze Eugeniusz Pietrasik był moim szefem- prezesem Polskiej Fundacji Olimpijskiej, w której pracowałam, jako wice prezes do spraw marketingu. Namówiony przeze mnie i Andrzeja Eugeniusz przyjechał tylko na dwie godziny na spotkanie. Wizyta była dobrze przygotowana. Najpierw obejrzeliśmy stan prac wykonanych na budowie, następnie krótkie robocze spotkanie. Rozgorzała dyskusja, wypowiadali się wszyscy, od których zależała dalsza budowa. Mówili o kosztach o tym, co trzeba zrobić natychmiast a co w drugiej kolejności, aby dotychczasowe nakłady nie zostały zmarnowane i hala mogła być dokończona. Dwugodzinny pobyt przeciągnął się do kilku godzin. Moi koledzy i „nasi budowlańcy” byli znakomicie przygotowani do rozmów. Posiadali wiele argumentów na tak. Po kilkunastu dniach od spotkania otrzymaliśmy decyzję. Finansowanie budowy będzie kontynuowane! Dla nas było jasne, że hala w tym stanie nie może pozostać, bo ulegnie całkowitej dewastacji. Zrobiono już dużo, a do wykończenia nie są potrzebne wielkie niemożliwe nakłady. To był strategiczny moment i przełom w sprawie. W ciągu następnych trzech lat budowa została ukończona. Jeszcze przed jej ukończeniem dotarła do nas zupełnie niezrozumiała informacja, że zgodnie z przepisami decyzją burmistrza Głubczyc został sprzedany hotel. Integralna część hali, budowana razem z nią, ze środków miasta gminy oraz funduszy centralnych. Wszystko zgodnie z przepisami!

Pomimo takich nieprzyjemnych spraw hala w Głubczycach została zbudowana. Całkowity koszt budowy wynosił 25 miliardów starych złotych. W dniu 5 lipca 1996 r została oficjalnie przekazana do użytku miasta Głubczyce. W tym dniu właśnie odbyło się uroczyste otwarcie i jednocześnie otwarcie Ośrodka Przygotowań Olimpijskich w badmintonie, co było sprawą bez precedensu w dotychczasowej działalności zarówno Polskiego Związku Badmintona jak i Klubu LKS Technik Głubczyce. W czasie uroczystości pożegnano olimpijczyków LKS Technika Głubczyce: Katarzynę Krasowską i trenera Ryszarda Borka, którzy za kilka dni odlatywali na IO Atlanta 1996. Podczas uroczystego otwarcia hali prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego Andrzej Szalewicz otrzymał od włodarzy miasta Głubczyc Jana Waca i Józefa Florka tytuł „Honorowego Obywatela Miasta Głubczyc”, za dotychczasowe zasługi, za opiekę nad rozwojem sportu w stolicy polskiego badmintona. Andrzej Szalewicz odebrał z ich rąk symboliczny klucz do grodu Głubczyce.  

Marian Masiuk główny budowniczy głubczyckiej hali, dyrektor OSiR, otrzymał z rąk wojewody Ryszarda Rembaczyńskiego złotą odznakę Zasłużonego Działacza Kultury Fizycznej.

Przewodniczący Rady Wojewódzkiej LZS Władysław Czaczka wręczył złotą odznakę Zasłużonego dla LZS prezesowi Kombinatu Rolnego SA Zbigniewowi Michałkowi, zaś prezes Polskiego Związku Badmintona Jadwiga Ślawska Szalewicz wręczyła odznaczenia przyznane przez Zarząd Związku.

Na zakończenie mojego szczególnego wspomnienia dotyczącego pamiętnego wydarzenia związanego z czterdziestoleciem LKS Technik Głubczyce chciałabym również podkreślić, że hala w Głubczycach, pierwsza specjalistyczna hala badmintonowa, powstała przy udziale następujących osób i firm:

Generalnego Wykonawcy Spółdzielnia Rzemieślnicza „Budomex”, Zofii Jarugowej, Bronisława Chmielewskiego, Eugeniusza Bugnara, Adama Wołoszyna, Romana Świderskiego, Dariusza Kozłowskiego, oraz branżowych przedstawicieli: Apoloniusza Iwanów, Krzysztofa Kunickiego, Jerzego Liberadzkiego, Krystyny Bartnik ( Urząd Wojewódzki Wydział Kultury Fizycznej), Bożeny Hasij Domagała, Władysława Czaczki,  Andrzeja Walczaka, Kazimierza Bernackiego, Urzędu Miasta i Gminy Głubczyce, Rady Gminy z jej przewodniczącym Janem Wac  i wielu, wielu innych, których nazwisk nie udało mi się przypomnieć.

Dla mnie i dla Andrzeja Szalewicza było to niezapomniane wydarzenie

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.