Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Archiwum kategorii ‘Opowiadania’

Białe trufle

 

Ryszard Szurkowski, Jadwiga Ślawska Szalewicz

Ryszard Szurkowski, Jadwiga Ślawska Szalewicz

O mojej miłości do sportu już wszyscy wiecie. Judo, koszykówka, szermierka, badminton. Świat moich młodzieńczych lat a później dorosłego życia. Piękne wspomnienia, które staram się przekazać w formie krótkich opowiadań, aby nie zanudzić czytelników. Przekazuję wam to, co wydaje mi się szczególnie interesujące, co w dobie biedy, szarości, pustych półek i beznadziejnego Peerelu usiłowaliśmy robić, aby świat naszej młodości był kolorowy, dynamiczny pozwalający nam wierzyć, że życie ma sens. Bo sensem były przygotowania do Igrzysk Olimpijskich do Mistrzostw Świata czy Mistrzostw Europy. Królowała w naszym życiu młodość i chęci zdobycia szczytów tego świata w moim przypadku sportowego. Czy je zdobyłam w końcu? Chyba tak, jednak ilu ludzi tyle będzie opinii.

Od najmłodszych lat uwielbiałam gotować. Towarzyszyłam mamie w kuchni, naturalną koleją rzeczy były, więc moje umiejętności, bo codziennie uczyłam się czegoś nowego. I nie dlatego, że mi kazano. O! Nie! Pewnie gdyby mi nakazywano, nic by z tego nie wyszło. Ja po prostu lubiłam klimat kuchni, misterium, które odbywało się każdego dnia, bez względu na to, czy robiono skromny obiad, czy przygotowywano przyjęcie. Wtedy w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych nasze spotkania były częste a przyjęcia „wykwintne”. To była odskocznia od szarej rzeczywistości Peerelu.

Madame Nellie Melba (autralijska śpiewaczka) i Auguste Escoffier

Madame Nellie Melba (autralijska śpiewaczka) i Auguste Escoffier

Od lat zbieram książki kucharskie, przepisy, mam swoje zeszyty z wpisami, mam wiele książek wydanych obecnie, ale też mam książki z XIX i XX wieku. Posiadam reprinty książek kucharskich, i stare książki już bez okładek, takie, które przez lata służyły wielu pokoleniom. Dostałam je kiedyś od Basi M. Od lat były w jej rodzinie, ja jednak zostałam nimi obdarowana, ze względu na moją pasję. I to jest najważniejsze słowo, pasja. Pasja do sportu pasja do gotowania. Pewnie gdyby nie sport pracowałabym przez lata w jakiejś restauracji a może nawet miałabym własną. Tak się nie stało. Sport wygrał a gotowanie automatycznie musiało zejść na dalszy plan.

Teraz, jako emerytka mogę sobie pozwolić na „urzędowanie” w kuchni i próbowanie przepisów, które wynajduję. Zasada jest jedna, muszą być proste i łatwe w wykonaniu. Dzisiejszy świat pędzi, o co najmniej dwie godziny szybciej niż dawniej. ( O tyle krócej śpimy w stosunku do lat na przykład pięćdziesiątych). Szybkość powoduje również brak czasu na spędzanie długich godzin w kuchni. Stąd zapotrzebowanie na przepisy łatwe, proste i szybkie.

Auguste Escoffier cesarz wśród Szefów

Auguste Escoffier cesarz wśród Szefów

Z okazji Świąt Bożego Narodzenia postanowiłam jednak opowiedzieć wam o pasji kulinarnej jednego z największych, cesarza wśród kucharzy, kucharzu nad kucharzami jak mawiali o Szefie Auguście Escoffier, który był Francuzem ( jakżeby inaczej), a żył w latach 1846-1935. W tym czasie mistrz tworzył swoje niezapomniane dania, lecz także obrastał legendą. I choć był niskiego wzrostu i chodził w butach na koturnach, aby dosięgać do blatów kuchennych, tworzył mistrzowskie potrawy, był znanym i uznanym szefem nad szefami, który gotował dla wielu osobistości ówczesnej epoki, królów, arystokracji, polityków, a także pięknych kobiet, których w jego życiu nie brakowało.

I nie ma tu znaczenia, że kobietą jego życia była jego własna żona Delphine Daffis poetka i malarka, którą tak po

deser melba przygotowany przez Mistrza dla Nelly Melba

deser melba przygotowany przez Mistrza dla Nelly Melba

prostu bezceremonialnie wygrał w karty od jej ojca. Jeszcze przed skończeniem 32 lat otworzył własną restaurację w Cannes: Le Faisan d’Or (z francuskiego: złoty bażant). Po ożenku para przeprowadziła się do Monte Carlo, gdzie August Escoffier odpowiadał za kuchnię w Grand Hotelu. Dziesięć lat później został zaproszony do poprowadzenia kuchni w Hotelu Savoy w Londynie. Hotel Savoy najelegantszy i najbardziej prestiżowy hotel stolicy Anglii. Takiej propozycji Escoffier nie mógł odrzucić. I nie miało znaczenia, że Londyn nie spodobał się Madame Escoffier, że wróciła natychmiast do Monte Carlo. Mistrz pozostał, aby tworzyć najwspanialsze potrawy świata, między innymi deser Melba na cześć śpiewaczki australijskiej Nellie Melba. (Były to obrane ze skórki brzoskwinie, ugotowane w syropie z wanilią, ułożone na grubej warstwie lodów śmietankowych. Na wierzchu spoczywała galaretka malinowa), czy suprêmes de volailles Jeannette (pierś drobiowa w galarecie z foie gras). Pracował też w Carlton Hotel Cesara Ritza, również w Londynie. Przeszedł na emeryturę w wieku 74 lat. I mimo tego, że ponad trzydzieści lat małżonkowie Escoffier mieszkali osobno, pomimo wielu kobiet, jakie przewijały się w życiu mistrza, takich jak Sarah Bernard rudowłosa aktorka, skandalistka, z którą łączył go przez wiele lat płomienny romans, zawsze z największa czułością wyrażał się o swojej żonie Madame Escoffier, aby w końcu w swoich pamiętnikach nazwać ją kobietą swojego życia. Zabawne, bowiem właśnie dla tej jednej jedynej kobiety nie stworzył dania, o którym ona marzyła. Żadnego!

Escoffier wyznawał kuchnię lekkostrawną – zawsze starał się nie dopuścić do przejedzenia swoich gości, co było w owych czasach istotnym novum.

Jako że pracował w najelegantszych restauracjach jego potrawy były zarówno wykwintne jak i lekkostrawne.

Auguste Escoffier

Auguste Escoffier

Ustalił on pewien schemat postępowania w kuchni, którą podzielił na „części” segmenty lub strefy, z jedną osobą odpowiedzialną na czele. Ten schemat organizacji pracy obowiązuje do dzisiaj w wielu restauracjach na świecie. Kuchnie zawsze opalał drewnem uznając, że takie źródło ciepła da najlepszy efekt. Mistrz Escoffier, zawsze nienagannie ubrany w biały strój Szefa, lubił przyrządzać potrawy z jaj.

W swoich zbiorach opisał 546 przepisów, w których bardzo często występowały białe trufle.

Prawdziwą królową na stołach była i jest biała trufla z Alby w Piemoncie, znacznie cenniejsza od czarnej. Trufle jadane są od czasów Sumerów, ale do końca XVIII wieku nie widziano nawet, czym są, przypisując im najrozmaitsze pochodzenie od zwierzęcych poprzez roślinne czy nawet mineralne. Dopiero w roku 1780 sklasyfikowano je, jako Tuber Magnatum. (Dokonał tego Vittorio Pico z Piemontu). Przez wieki narodziło się wokół trufli wiele legend i teorii. Jedna z nich mówi, że to wyjątkowe afrodyzjaki; nic dziwnego, skoro jadał je Casanova. Wielkim ich koneserem był też Markiz de Sade, również przekonany o ich nadzwyczajnej mocy. Aleksander Dumas nazwał je „Sacrum sacrorum gastronomii” i wyraził przekonanie, że opisując historię trufli można przedstawić dzieje cywilizacji i wszystkich pałaców władzy, gdzie były jadane.

białe trufle

białe trufle

W czasach, gdy dominowały na najbogatszych królewskich i arystokratycznych stołach, łączono je z najdroższym winem i szampanem zgodnie z przeświadczeniem, że tylko w nich mogą się „kąpać”. Gdy bardziej się rozpowszechniły, zmienił się także sposób ich serwowania. Okazało się, bowiem, że intensywny aromat tego grzyba bardziej pasuje do prostych dań, pozbawionych innych mocnych smaków. Dlaczego tak bardzo kochamy trufle? Trufle składają się głównie z wody, wartość odżywczą mają niewielką, natomiast płaci się przede wszystkim za jedyny w swoim rodzaju zapach. Trzeba o tym pamiętać szczególnie w restauracjach, gdy zamawia się potrawę z ich dodatkiem. (ponad 10 Euro za 1 g tego specjału)

Auguste Escoffier w wieku 13 lat został wysłany przez swojego ojca na praktykę do restauracji wujka- Le Restaurant Français w Nicei i nie wiemy niestety, czy tam narodziła się jego miłość do gotowania, czy to z rozsądku wybrał taką drogę życiową. Niemniej jednak już 6 lat po tym wydarzeniu przeniósł się do stolicy, aby rozpocząć pracę w restauracji Le Petit Moulin Rouge. Jak już wcześniej napisałam pracował w wielu restauracjach w tym przede wszystkim dla Cesara Ritza w jego luksusowych i reprezentacyjnych restauracjach hotelowych.

imagesG97AV47BDo zasług Escoffiera należy rozpropagowanie sosu cumberland, kremowej jajecznicy, czy filetu z soli (filet de sola Walewska).

Pewnie teraz zastanawiacie się, dlaczego właśnie dzisiaj postanowiłam napisać o Auguście Escoffier? Szukając informacji o mistrzu, o Szefie- znakomitym kucharzu, trafiłam na książkę pod tytułem „Białe trufle” napisaną przez amerykańską pisarkę, polskiego pochodzenia N. M. Kelby.  Tytuł i okładka zachęcały do zakupu, a ja

"Białe trufle" autorka N.M. Kelby  Wydawnictwo ZNAK 2013

„Białe trufle” autorka N.M. Kelby Wydawnictwo ZNAK 2013

przecież zbieram książki kucharskie, oraz te, z których możemy się coś więcej dowiedzieć o czasach, obyczajach, potrawach czy nawet miłostkach i wielkich romansach.

Na okładce książki napisano”… ten, kto nie ma dobrego podejścia do kobiet, nie zostanie nigdy wielkim szefem kuchni”.

No tak, już prawie wszystko jasne.   Stąd u Escoffiera zauroczenie płomienno-rudymi kobietami, romanse i miłostki. One nakręcały go do działania, dla nich tworzył, im usługiwał.

„…, Kiedy Dephine, pierwszy raz odwiedziła Escoffiera w jego kuchni, zrozumiała, co mają na myśli ludzie, którzy mówią, że jest prawdziwym artystą. Specjalnie dla niej oprószył jajka posiekanym masłem, dodał śmietanę, umieścił krem w kieszonkach z brioszek i położył je na porcelanowych talerzach. Jeden kęs. Jeden pocałunek. Przepadła. Tak jak zresztą inne kobiety, które Escoffier uwodził jedzeniem…”

Czyż nie piękne? Proste jedzenie, jajka, brioszka, masło, śmietana w odpowiedni magiczny sposób przyrządzone i podane, koniecznie na pięknej porcelanie.

Czyż ten jeden maleńki akapit nie tłumaczy mojej fascynacji Mistrzem? Nie mogłam nie kupić tej książki. I choć w książce znalazłam mnóstwo informacji na temat epoki XIX wieku i początków XX, cieszę się, że nie zawiódł mnie instynkt.

„… „Białe trufle” to zmysłowa opowieść o najznakomitszym kucharzu Francji, który gotował dla Ritza i w londyńskim Savoyu, przyjmował na swych kolacjach koronowane głowy i całą artystyczną śmietankę Paryża. To historia wielkich miłości i namiętności skąpanych w smakach i zapachach, której lekturę można porównać do delektowania się wykwintnym jedzeniem…”

Auguste Escoffier

Auguste Escoffier

Jestem zauroczona Escoffierem, a także książką, w której oprócz przepisów mamy przedstawione tło ówczesnej epoki we Francji, Anglii, czasów wieku XIX, wojny francusko-pruskiej. Podczas tej wojny Escoffier pełnił rolę szefa kuchni przy francuskim sztabie generalnym w Metz. Szereg doświadczeń nabytych przez niego (głodująca armia) sprawiły, że w późniejszym czasie eksperymentował z konserwowaniem i puszkowaniem żywności, co zaowocowało sukcesem w tym zakresie.

Swoje doświadczenia opisywał w pamiętnikach, sporządzał notatki, spisywał wszystkie potrawy, przepisy, robił to bardzo dokładnie do końca życia. I tak powstała najsławniejsza książka kucharska  Le guide culinaire wydana w roku 1903 – jedna z podstaw kuchni francuskiej w jej klasycznym nurcie.

Auguste Escoffier na stare lata wrócił do Prowansji, którą kochał zawsze, do swojego Monte Carlo, do ciężko chorej żony. Pisał dzieło życia, a Delphine zrozumiała w końcu, dlaczego na tyle lat musieli się rozstać. Jego życiem i pasją było gotowanie. Za żadne skarby tego świata nie chciał się jej wyrzec. Jeździł po świecie, był kilkakrotnie w Ameryce, pracował do końca swoich dni, pisząc, pisząc, pisząc.  Marzenie Deplhine o jednej jedynej potrawie stworzonej dla niej, nazwanej jej imieniem nigdy się nie spełniło. Trzeba tutaj dodać, że poetka- malarka, matka czworga dzieci, sama świetnie gotowała, piekła wspaniałe brioszki, była najlepszą uczennicą męża. Kochała go za wszystko, i pomimo wszystko. Nie chcę opisywać książki i jej fabuły. Mam nadzieję, że wystarczająco zachęciłam was do sięgnięcia po tę smaczną pozycję.

Villeneuve-Loubet

Villeneuve-Loubet

Auguste Escoffier zmarł w 1935 roku w wieku 89 lat w kilka dni po śmierci żony, a jego dom rodzinny przekształcono w muzeum sztuki kulinarnej. Otrzymał za życia wiele nagród i orderów, m.in. Narodowy Order Legii Narodowej i warto pamiętać, że to właśnie jemu zawdzięczamy fakt, że obecnie w każdej restauracji zamówione przez nas dania podane będą w ustalonej kolejności, a nie wszystkie naraz, jak to było w zwyczaju wcześniej.

Dobra kuchnia jest podstawą prawdziwego szczęścia – głosił mężczyzna, który położył fundamenty pod całe współczesne gotowanie. To on zaczął nadawać potrawom magiczne nazwy, to on uczynił z kuchni dziedzinę sztuki, to on wreszcie kazał nam pić filiżankę kawy po posiłku. 

Escoffier  "Le Guide culinaire" wydanie piąte rok 2011

Escoffier „Le Guide culinaire” wydanie piąte rok 2011

Szukając materiałów do wpisu znalazłam szereg ciekawych informacji, nie chciałam i nie mogłam ich powielać. Wydawały mi się na tyle interesujące, że podałam je poniżej abyście poczytali o tym fascynującym człowieku. Bardzo mi się podobał artykuł napisany przez pra- wnuka na temat pra-dziadka. Zapraszam do lektury.

http://ksiazki.onet.pl/auguste-escoffier-moj-pradziadek-byl-cesarzem-kucharzy/8y0mz

http://www.tvp.info/9859783/opinie/wywiady/escoffier-byl-napoleonem-kuchni/

http://bezrecepty.eu/index.php?co=artyk&id_artyk=3425  

http://www.logo24.pl/Logo24/56,125389,12720887,Logo_z_klasa__Auguste_Escoffier cesarz_kucharzy_swiata.html  

http://www.logo24.pl/Logo24/56,125389,11575788,Hotel_Savoy  dekadencja_po_brytyjsku.html

A ja na zakończenie ŻYCZĘ WSZYSTKIM

SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO 2015 Roku!

Wasza Jadwiga

 

Małgosia

Małgorzata Gutowska-Adamczyk, Targi Międzynarodowe w Krakowie, fot. Damian Klamka

Małgorzata Gutowska-Adamczyk, Targi Międzynarodowe w Krakowie, fot. Damian Klamka

O Małgosi pisałam na moim blogu już kilka razy. Tutaj znajdziecie linki do postów, zapraszam do ich przeczytania, aby odświeżyć sobie pamięć, bądź przypomnieć istotne momenty naszego spotkania w sieci.

http://www.okiemjadwigi.pl/niespodzianka/; http://www.okiemjadwigi.pl/wierze-w-sile-kobiet/;

http://www.okiemjadwigi.pl/wierze-w-sile-kobiet-cz-ii/

Od pierwszej chwili naszej znajomości obydwie miałyśmy wrażenie, że łączy nas jakaś tajemna siła, w miłości pewnie nazywałaby się chemią, u nas w naszej znajomości nazywamy ją przeznaczeniem. Bo przecież, wiecie już, że wszystko w naszym życiu dzieje się po coś. Nie da się ukryć, że polubiłyśmy się i to bardzo. Częste wspólne picie porannej „kawki”, jazda po zakupy, czy też dyskusje dwóch zapalonych ogrodniczek na tematy kwiatów i krzewów, wreszcie zakupy w Gospodarstwie Ogrodniczym Jacka Wiśniewskiego juniora w Góraszce spowodowały pogłębienie naszej znajomości. Podczas tych wypadów miałam okazję lepiej poznać Małgosię Gutowską- Adamczyk, autorkę wielu powieści, o których wcześniej pisałam (znajdziecie je w linkach powyżej).

Efektem znajomości i przyjaźni było też wielkie wyróżnienie, które mnie spotkało. Miałam okazję przeczytać przed drukiem fragmenty najnowszej powieści historycznej tej autorki: „Fortuna i namiętności” tom I „Klątwa”. Przyznam, że czytałam je z wypiekami na twarzy! Ale spotkało mnie jeszcze jedno szczególne doświadczenie. Mam możliwość obserwowania codziennego trudu pracy pisarza, autora powieści, które od pierwszej strony czytamy „jednym tchem”.  I powiem wam uczciwie, że abyśmy mogli czytać powieść, która płynie, autor potrzebuje setek godzin na tworzenie. Bo, że jest to trud tworzenia teraz już wiem doskonale.

Z Małgosią rozmawiamy bardzo często, nie tylko o sprawach dotyczących nowej powieści, tej aktualnie pisanej, ale również tej, która już jest w wydawnictwie, o jej dalszym ciągu, o tym, co w kolejnych tomach będzie się działo. Wiem, jak wiele czasu musi spędzić nad różnymi książkami historycznymi, aby bezbłędnie oddać tło epoki, w której umieściła akcję. Wiem również ile godzin spędza na poszukiwaniu lektur z tamtego okresu czasu, poznałam też wirtualnie pewnego doktora historii, który jest jej konsultantem. Ten wysiłek jest niezbędny, abyśmy  jako czytelnicy nie mieli wątpliwości, że postacie i wydarzenia są prawdopodobne.

Małgorzata Gutowska-Adamczyk fot. Robert Gutowski

Małgorzata Gutowska-Adamczyk fot. Robert Gutowski

Moje standardowe pytanie, niezbyt lubiane przez Małgosię:

– Ile stron dziś napisałaś?

– Jak to pół strony?

– Napisałam trzy, ale po przeczytaniu sprułam.

– Uhhhm, no dobrze.

Lub innym razem:- Napisałam stronę, ale przełomową, bo już wiem teraz, co będzie dalej, ułożyło mi się wszystko w jakąś logiczną całość przynajmniej do końca tego rozdziału..”.

I tak, co rano, przez kilka miesięcy wyglądały nasz „kawowe” rozmowy telefoniczne. Od lipca, kiedy  „Fortuna” została złożona w wydawnictwie, rozmawiamy na całkiem inny temat, dotyczący czasów Peerelu, gdyż kolejna opowieść będzie osadzona właśnie w tym okresie, można powiedzieć naszej wspólnej rzeczywistości.

Cieszę się na powieść z tamtych czasów, niektórzy mówią burych i ponurych, ale przecież my wtedy byłyśmy młode (mówię o sobie, bo Małgosia była bardzo, bardzo młoda, po prostu dziecko!), pełne sił twórczych i apetytu na życie, i to nic, że ubrane buro, prawie wszystkie według jednej sztampy,  umiałyśmy się cieszyć z niczego, z oranżady kapslowanej, cukierków wystanych przez nasze mamy Mieszanki Wedlowskiej z czekoladkami Bajecznym i Pierrotem na czele. Wszystko inne było nieistotne.

Dlaczego o tym napisałam?  Ponieważ mam możliwość obserwowania pracy jednej z najpopularniejszych autorek. Pisarki, która mieszka tuż obok, w Aninie. Chcę przedstawić wam zupełnie nieoficjalnie osobę, z którą spotykam się prawie codziennie, bez makijażu, bez wizytowych sukien, kobietę ciężko pracującą na swój sukces.

Osobę, dla której po pierwsze, drugie i trzecie, liczy się przede wszystkim rodzina, jej mąż Wojtuś ( jak o Nim zawsze mówi) oraz dwaj synowie Maciek i Piotr, którzy już prawie wyfrunęli z domu, jednak dla Małgosi są tu i teraz obecni zawsze i ileż razy słyszę podczas rozmowy, wiesz, przepraszam, właśnie przyszedł Piotruś, muszę mu przygotować coś smacznego, pa, pa, pa.

Piotruś jest kompozytorem, przygotowuje się do rozpoczęcia studiów za granicą, ale zanim to nastąpi musi nie tylko skomponować wiele utworów, musi także uporać się z niezliczoną ilością papierów, które trzeba złożyć w uczelni i jej przepastnych biurach. Tak, więc mama i tato są tutaj bezcennymi konsultantami.

Małgosia Gutowska-Adamczyk fot. Magda Galiczek

Małgosia Gutowska-Adamczyk fot. Magda Galiczek

Maciej jako stand-up’er jest gościem w domu, gdyż jego zawód wymaga częstych wyjazdów.  Dla nich Małgosia zawsze pozostaje przede wszystkim mamą, nie pisarką wielu powieści.  Na jednym ze spotkań, na które jeżdżę, usłyszałam, że Maciek udzielając wywiadu odpowiedział na pytanie: „Jak to jest być synem sławnej mamy: „… mamę kochałem zawsze, ale dopiero niedawno ją polubiłem”. No, bo jak lubić mamę, która od godziny osiemnastej jest już niedostępna dla rodziny, bo ten czas jest tylko przeznaczony dla niej, dla jej bohaterów i tak aż do północy? Tym niemniej mogę powiedzieć jedno, nie ma nic droższego, co Małgosia mogłaby postawić ponad rodzinę, żadna książka, powieść czy scenariusz nie jest dla niej tak ważna, jak ważna jest rodzina, z której czerpie siłę.

O Jej mężu Wojtusiu tak napisałam w marcu br.  http://www.okiemjadwigi.pl/aninianin/

W życiu liczą się również mama i tato Małgosi, siostra Urszula i siostrzenice. W Mińsku Mazowieckim są jej korzenie, tutaj była sławetna cukiernia, bohaterka książki „Cukiernia Pod Amorem”, tutaj jej ciocia tę cukiernię prowadziła i o niej powstał ten bestseller.  Nie jest moim zamiarem gloryfikować bohaterkę mojego postu. Chcę tylko przybliżyć wam osobę, która wtargnęła jak huragan w moje życie, choć sama jest drobną eteryczną blondynką, z poczuciem humoru, wielkim dystansem do siebie, która kocha swoje psy Neskę czarnego sznaucera i Milkę golden retrievera. Chodzi z nimi trzy razy dziennie na długie spacery, a uważni Aninianinie mogą zaobserwować tę drobną kobietę idącą z sukami na spacer. Sunie są zawsze na smyczach, a Małgosia ma torebki na prezenty, jakie na tych spacerach jej dziewczyny robią zostawiając  na trawnikach. Wszystko jest wyzbierane.

O jeszcze jednym chcę napisać, o podejściu do znajomych i o przyjaciołach bliższych czy dalszych. Małgosia należy do osób z kategorii „pomocni ludzie”. Niech tylko usłyszy, że komuś, coś się dzieje, ktoś zachorował lub potrzebuje jakiejkolwiek pomocy, natychmiast jest telefon, natychmiast jest oferta pomocy, natychmiast kombinuje co może zrobić. Bo wiesz, przecież ja jej/jego nie mogę tak zostawić, nie dałoby mi to spać dzisiejszej nocy, no wiesz ja muszę zadzwonić i tu i tu, no, bo jak to tak? Bez pomocy zostawić? Nie, nie mogę. Taka jest i już, i za to ją cenię chyba najbardziej. Za bezinteresowność, za otwarcie na ludzi, za chęć niesienia pomocy, za to, że jest taka normalna.

Znacie mnie już pięć lat, tak w tym roku mija pięć lat mojego blogowania, dlatego wiecie, że nie  zachwycam się wszystkimi jak leci, lubię i cenię ludzi, którzy swoją ciężką pracą osiągnęli sukces. Tych bardzo często przedstawiam na łamach tego bloga, wyrażając im mój szacunek, a wam

Małgosia Gutowska-Adamczyk fot. Robert Gutowski

Małgosia Gutowska-Adamczyk fot. Robert Gutowski

pokazuję osoby warte poznania, nie w otoczeniu sceny, spotkań autorskich, świateł, kwiatów i poklasku zasłużenie zbieranego. Ale o wiele ciekawsze jest to, czego o nich nie wiemy: codzienne życie bez świateł, sceny, aplauzu i makijażu. Dopiero wtedy człowiek pokazuje, jaki jest naprawdę.

A teraz NIESPODZIANKA! Z okazji pięciu lat mojego blogowania pięć osób, które skomentują wpis, zostanie wybranych przez Małgosię Gutowską Adamczyk i w nagrodę otrzyma jej książki.

Jeżeli zainteresowałam was Moją Przyjaciółką Małgorzatą Gutowską-Adamczyk jestem szczęśliwa, zapraszam wszystkich do zabawy. Termin rozstrzygnięcia konkursu mija w dniu 28 listopada 2014 r. Chciałabym, aby nagrody dotarły do was na Św. Mikołaja. Powodzenia!

 

 

 

Zbigniew Adrjański

Zbigniew Adrjański

Długo, bardzo długo nie rozmawialiśmy z Panem Zbigniewem Adrjańskim Moim Wielkim Przyjacielem, Pisarzem Zabużańskim. Dzisiaj zapraszam na kolejną długą rozmowę, zresztą bardzo na czasie, którą niedawno odbyliśmy:

Okiem Jadwigi: Zbyszku, czy to przyjemnie być pisarzem zabużańskim?

Zbigniew Adrjański : Nie zabużańskim, ale nadbużańskim. Tak mnie ostatnio nazywają, po moich trzech książkach na temat Polesia i Podlasia oraz po ostatniej wystawie pt. Polesie, którego już nie ma … w Muzeum Niepodległości w Warszawie. Wystawa była zresztą zasługą mego ojca, Stanisława Adrjańskiego, inspektora dróg wodnych na Polesiu, którego zbiory fotograficzne po nim tam przygotowałem. No i różne inne pamiątki.

O.J.  Ale Twój wieczór autorski i komentarze do tej wystawy, a właściwie aż trzy wieczory, był w stylu bardzo wańkowiczowskim.

Z.A.  No widzisz, mam zatem prawo zrobić sobie pieczęć ozdobną, z napisem: Zbigniew Adrjański – „literat nadbużański”? To się nawet rymuje.

O.J.  Masz prawo! Ludzie robią sobie obecnie różne pieczęcie, z tytułami tak zaszczytnymi, że aż dech zapiera, ze zdumienia? A ty chcesz napisać sobie skromnie: „literat nadbużański”? A dlaczego nie pisarz?

Z.A. Pisarz – to brzmi poważnie.

O.J.   Masz z 15 książek w dorobku. Z tysiąc piosenek, w tym wiele z Czesławem Niemenem. Super  przebój „Płonącą stodołę”, wiele widowisk teatralnych i estradowych. Kilkaset artykułów publicystycznych i reportaży.

Z.A.  A co ma Niemen do mego tytułu: „literat nadbużański”?

O.J.  Jak to co? Niemen – to obecnie już klasyk, drugi Stanisław Moniuszko i kompozytor kresowy. A do tego Twój krajan. Tyle, że on z nad Niemna. A Ty z nad Bugu.

Wspomnienia z Polesia Zbigniew Adrjański

Wspomnienia z Polesia Zbigniew Adrjański

Z.A.  To prawda bardzo lubiłem Czesława Niemena. Nawet wtedy, gdy nie miał swoich pomniczków z brązu, ławeczek w parkach i nazw ulic. Wiesz ulica Czesława Niemena jest nawet w Łomiankach, gdzie mieszkam.

O.J.  A był Niemen kiedyś w Łomiankach?

Z.A.  Nie kpij sobie! Był wielokrotnie w moim domu. Napisałem z nim chyba kilkanaście piosenek. A może i więcej? Bo są jakieś trudności z „inwentaryzacją utworów” Czesława . I moich zresztą też.

O.J.  Mówią, że „Płonie stodoła” – to jeden z najtrudniejszych prozodycznie utworów polskiego rocka. Mówią też, że sam Czesław Niemen nie wiedział: o czym ma być ten utwór?

Z.A.  Nie wiedział, bo dał nam prymkę muzyczną z funkcjami (mnie i Zbigniewowi Kaszkurowi, który męczył się wraz ze mną nad rytmiką tego utworu) i wyszła nam właściwie opowieść rockowa  „O chłopskim, czy strażackim weselu?”

O.J.   A może gawęda muzyczna?

Z.A.  Niech będzie „gawęda rockowa”. Ale zaprotestować muszę, że jest to utwór trudny. Czy bardzo trudny, skoro ma go w swoim repertuarze co drugi piosenkarz w Polsce. W tym: Maleńczuk, Radek, „Bułecka”, Łobaszewska, bracia Cugowscy itd.

"O Batiuszce co ptakiem latał"

„O Batiuszce co ptakiem latał”

O.J.  Wróćmy jednak do spraw zabużańskich. Jedni porównują twoją prozę z Bułhakowem (szczególnie: „O Batiuszce, co ptakiem latał). Inni z Wańkowiczem, mając na uwadze przede wszystkim styl: „Tędy i owędy” i twój: „Polesia czar. Wspomnienia i opowieści”.

Z.A.  Lew Kaltenbergh, znakomity pisarz, krytyk literacki i legendarny już gawędziarz radiowy – komplementował mnie, że jest coś w moich opowieściach, ze stylu rosyjskiego pisarza Leskowa – który pisał różne dziwne opowieści. A już całkiem ostatnio doczekałem się specjalnego wydania Miesięcznika Kulturalnego, i tam Ryszard Ulicki porównuje  moje skromne pisanie, do sławnego Kolumbijczyka, Gabriela Garci Marqueza, którego „świat realizmu i fantazji” przypomina mu moja proza.

O.J.   A ty co na to?

Z.A.  Komu nie jest przyjemnie, gdy tak pisze o nim, znakomity poeta i pisarz, Wiceprezes Związku Literatów Polskich i krytyk – który zna się na literaturze. A w dodatku: piosenko pisarz i autor: „Kolorowych jarmarków”. Ale znam proporcję Mościa Pani! „Kudy” mnie do Marqueza czy Wańkowicza.

O.J.   Jak powiedziałeś: „kudy”?

Z .A.  „Kudy”. Albo co? „Kudy” – to rusycyzm. Po polsku jest poprawnie: Gdzie mi tam.

O.J.   A ty przecież rusycyzmów nie używasz, choć nastrój w twoich opowieści jest czasem rosyjski, białoruski czy ukraiński. Ale najczęściej sarmacki.

Z.A.  Bóg zapłać, za dobre słowo. Pisarz „sarmacki” – to brzmi dumnie. Chociaż właściwie sarmatyzm w Polsce nie zawsze brzmi dumnie. A gdzie ty widzisz droga Jadziu mój sarmatyzm?

O.J.   W opowieści „Żarłok” czyli Obywatel z Oszmiany.

Z.A.  Jak ktoś jest żarłok to od razu jest Sarmatą?. Bo jak za króla Sasa: je, pije, popuszcza pasa? Żarłok to opis zwykłego szlachciury, z oszmiańskiego powiatu, który włóczy się nad Bugiem bo ciągnie go na Litwę czy Polesie. A w Drohiczynie, w gospodzie Gees  wyprawia różne brewerie i zapija swoje smutki za Oszmianą.

O.J.   A Pan Kulesza – to jest Sarmata?

Z.A.  Pan Kulesza – jest Sarmatą – całą gębą, choć żyje w czasach Peerelu. Zresztą tzw. Peerel i „socjalizm po polsku”, miał wiele cech sarmackich. „Pan Kulesza” – to opowiadanie niedokończone. Jak wydawca z Marpress pozwoli, chciałbym je uzupełnić, wydać oddzielnie i pokazać Pana Kuleszę, w pełnej sarmackiej krasie.

O.J.  A o czym jest Żołnierz Kościuszki”?

Z.A.  Jak to o czym? Na konferencji naukowej w Nowym Jorku, organizowanej przez Fundację Kościuszkowską , pojawia się – żołnierz Kościuszki. A dokładnie żołnierz z oddziału Berka Joselewicza i zabiera głos. Wymądrza się na różne historyczne tematy i w ogóle budzi powszechne zainteresowanie.

O.J. Czyli jest to duch?

Z.A. Duch żołnierza żydowskiego z oddziału Berka Joselewicza. A czy ja tam nie napisałem, że jest to opowieść z duchem?

O.J. Napisałeś. Ja tylko prowokuję do następnego pytania Zbyszku. Czy ty wierzysz w duchy?  Bo skąd tyle duchów, w Twoich opowieściach?

Polesia Czar -Zbigniew Adrjański

Polesia Czar -Zbigniew Adrjański

Z.A. Polesie to ziemia duchów. Swoich i obcych. Czy znasz Poleszuka, który w duchy nie wierzy? A cóż dopiero: Zbigniew Adrjański – „literat nadbużański”. Bug to również rzeka „duchów”. Rzeka „magiczna”. „Rzeka Święta”. Nie ma takiej drugiej w Europie i świecie – gdzie tylu ludzi, tylu żołnierzy różnych armii świata potopiło się w jej nurtach. W czasie różnych walk nad Bugiem, forsowania tej rzeki pod gradem kul i wystrzałów z Twierdzy Brzeskiej.

O.J. Mówisz, że Bug – to taki poleski Ganges?

Z.A. Może nie Ganges, bo w Gangesie odbywają się rytualne kąpiele Hindusów. Tam się uroczyście pali zmarłych. A ich prochy sypie się do rzeki. Nad Bugiem wiele tysięcy żołnierzy spoczywa. Wojów ruskich czy wojów Chrobrego na dnie rzeki. A do tego Litwinów, Szwedów, Krzyżaków, Tatarów, Kosaków Francuzów, żołnierzy ruskiego cara, bolszewików i Niemców.

O.J. Nie strasz turystów nadbużańskich.

Z.A. Nie przeszkadza to nikomu, bo wiele osób kąpie się w Bugu, po polskiej i białoruskiej stronie. Ja też się kąpie. Najchętniej w okolicach Drohiczyna lub Wyszkowa, bo rzeka  tam ma prześliczne zakola. A w ogóle jest piękna i czysta, bo już dawno nad Bugiem nie było wojen. I mam nadzieję że nie będzie.

O.J. Zbyszku. A kto Tobie o duchach najwięcej opowiadał?

Z.A. Moja ukochana Babcia Stefania. Moja babcia Stefania miała do duchów (rodzinnych zresztą) stosunek pragmatyczny. Nie bała się duchów. Pan Bóg stworzył duchy, tak samo jak stworzył człowieka. Duch po nim zostaje na tym świecie. Czasem tupie i rozrabia na strychu, bo o nim zapomniano. Babcia w takich wypadku brała talerzy poziomek oraz wnuka ze sobą i razem szliśmy na cmentarz w Brześciu postawić dziadkowi obok kwiatów i znicza talerzyk poziomek.

O.J. I co się działo z tymi poziomkami?

Z.A. Zjadali je na deser Cyganie, którzy mieli swoje groby w pobliżu. Trudno się było nawet na nich gniewać, bo Cyganie przynosili na groby swoich zmarłych „cygańską kiełbasę” którą częstowali przechodniów. A nawet częstowali ich dobrą nalewką. Toteż na cygańskich grobach było bardzo wesoło.

O.J. A co na to twoi rodzice: na takie wychowanie wnuków?

Z.A.  Moi rodzice krzywili się na takie wychowanie całkiem niesłusznie. Ale gdyby dożyli naszych czasów i obecnych programów telewizyjnych – to dopiero mieliby „zgryz” wychowawczy. Polska telewizja pełna jest duchów potworów, wampirów, strzyg, wilkołaków, przybyszów z kosmosu, zielonych ludzików itd. Zagraniczna telewizja również! Zresztą cała ta makabra, z Zachodu do nas przybyła a nie ze Wschodu. A do tego trup ściele  się  gęsto, a krew płynie strumieniami. Co program to duchy. Są programy pełne duchów od rana do wieczora. Opowieści mojej babci – to niewinna literatura mówiona, dla małych dzieci, które w dodatku zawsze miały jakiś morał, na zakończenie.

O.J. Telewizja zatem jest zabobonna?

Z.A. Telewizja jest w wielu przypadkach szkodliwa. Zamiast obchodzić jak to kiedyś bywało melancholijnie „Zaduszki” telewizja każe nam zakładać na głowy drążone dynie, w których wycina się jakieś okropne gęby i oczodoły oraz straszyć tymi czaszkami z dyni sąsiada.

O.J. To jest amerykańskie święto Halloween, które przywędrowało do nas z Ameryki

Program z wystawy; "Polesie jakiego już nie ma"

Program z wystawy; „Polesie jakiego już nie ma”

Z.A. A co to mnie obchodzi. Mamy swoje święto, swoje Zaduszki, swoje Dziady. Tak pięknie – zresztą opisane przez mistrza Adama w dramacie narodowym Dziady, który od lat wystawiany jest na polskiej scenie. Mickiewiczowskie Dziady – to właśnie dziady poleskie, dziady zabużańskie, o których opowiadała  Mickiewiczowi jego poleska niania. I jej właśnie obyczajom i zwyczajom poleskiego ludu – zawdzięczamy, tak wielki i mądry dramat narodowy do którego każde pokolenie  dopisuje swoją własną refleksję. A my, co ? Ganiamy się z ciężkimi dyniami na głowach!?

O.J.  Zbyszku wróćmy jeszcze do tematu twoich książek?

Z.A.  Moje książki najlepiej sprzedają się w Krakowie i okolicy. W 17 księgarniach trafiłem na  „Polesia Czar”. Wspomnienia, gawędy i opowieści. A na Podlasiu,  dla którego przecież specjalnie piszę  – ani w jednej księgarni, którą odwiedziłem – nie natrafiłem na  egzemplarz, choć wielu ludzi z Podlasia mnie o tę książkę pyta. Na Podlasie zatem nie jeżdżę jako autor, bo i po co?  Mówię tu żartobliwie, że jestem Zbigniew Adrjański – „literat nadbużański”, ale nie ma mnie w hurtowniach, księgarniach, bibliotekach. Po co mam jeździć jak spotkanie takie przypomina trochę sytuację z piosenki dziadowskiej. „Stał się cud pewnego razu, oj! Przemówił dziad do obrazu, oj! A obraz do niego ani słowa, oj! Taka była ich rozmowa! Oj, joj, joj, joj!” Pociechę za to mam taką, że w dalekim Melbourne w Australii kilku aktorów wystawiło moje opowieści na scenie i cieszą się one znacznym powodzeniem. A inne jeszcze małżeństwo aktorskie w Kanadzie, gdzie jest przecież duża Polonia oraz emigracja ukraińska, białoruska i ruska wystawiło „Batiuszkę co ptakiem latał” – i było na tym spotkaniu sporo śmiechu i łez.

O.J. To wszystko?

Z.A. A to mało jeszcze? Dodam zatem, że życie „literata nadbużańskiego”, nie jest takie złe jakby się wydawało. Z Brześcia nad Bugiem otrzymałem miłe zaproszenie, na wieczór autorski i wizytę, do której się powoli przygotowuję . Zaprasza mnie Brzeski Kurier i sympatyczny redaktor naczelny tego czasopisma pan Mikołaj Aleksandrow. Ma być prasa brzeska, wielu dziennikarzy i literatów,przedstawicieli Konsulatu Generalnego RP, Polonii oraz mieszkańców Brześcia”

O.J.  Boisz się?

Z.A.  Rozumiem, że to pytanie ze „Strasznego Dworu” , aria Skołuby?

O.J.  Zażyj tabaki…

Z.A.  Boję się wspomnień. Zmiany obrazów i miejsc z mego dzieciństwa. Pójdę pewnie na grób mego dziadka Antoniego, który zmarł w Brześciu nad Bugiem. A właściwie utopił się w Bugu w jakiejś przerębli wracając późno w nocy do domu, po zakończeniu budowy młyna wodnego, w majątku pana Łakowicza. Pewnie uronię łzę na grobie dziadka i powiem: Wybacz dziadku. Nie byłem tu siedemdziesiąt kilka lat…

O.J.  Teraz ja się pewnie rozpłaczę, jak nie zakończymy tej opowieści. Dziękuję za rozmowę Zbyszku. Ze Zbigniewem Adrjańskim, „literatem nadbużańskim rozmawiała”: Jadwiga Ślawska – Szalewicz – autorka blogu: Okiem Jadwigi.

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.