Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Archiwum kategorii ‘Informacje’

W ubiegłym tygodniu otrzymałam zaproszenie na spotkanie z Panem Zbigniewem Adrjańskim w dniu 18 listopada 2010 r. z okazji 50-lecia Jego działalności twórczej oraz promocji nowo wydanej książki pt. „Pochody Donikąd”. Ponieważ autor jest mi bliski postanowiliśmy z Andrzejem uczestniczyć w tym Wydarzeniu. Warszawa ul.Hipoteczna 2, Dom ZAIKSu, wieczór. Było to raczej spotkanie towarzyskie, gdyż wszystkie zaproszone osoby znały się znakomicie. Na sali plejada nazwisk znanych w czasach mojej młodości. Wśród nich trzy Panie, których naprawdę nie trzeba przedstawiać, a właściwie trzy diwy polskiej sceny: Lucyna Arska, Janina Jaroszyńska i Sława Przybylska.http://www.youtube.com/watch?v=PwxRvmhzulA

 Panowie ze świata kultury, literatury i muzyki, a także ówcześni Dyrektorzy i Prezesi ZAIKSu np. pan Ryszard Ulicki, Ryszard Rokicki. No i oczywiście, a może przede wszystkim, autor wielu książek, niesłychany gawędziarz, literat, człowiek kochający literaturę słowiańską, a przede wszystkim Jego Rodzinne Kresy Wschodnie – Pan Zbigniew Adrjański.

Spotkanie towarzyskie – wieczór autorski, wspomnienia z Polesia. Urywki Jego „Pochodów Donikąd” czytają Przyjaciele pana Zbyszka: Janina Jaroszyńska, Janusz Wasylkowski , Ryszard Ulicki (autor piosenki „Kolorowe Jarmarki” przebojowo zaśpiewanych przez Marylę Rodowicz),

http://www.youtube.com/watch?v=JojVvFVkQyw  Bohdan Krzywicki, Andrzej Łukaszewski, oraz kompozytor, piosenkarz, autor wielu piosenek i tekstów, bard ówczesnych czasów Pan  Tadeusz Woźniakowski, który znakomicie ilustrował muzycznie występy Kolegów.

Wieczór wspomnień, żartów („nasi sojusznicy Amerykanie i Anglicy i armia czerwona przez nich uzbrojona”,) żarty dotyczące literatury: ” literatura nie ma być prawdziwa, ma być prawdopodobna…”.  Wieczór promocyjny, ale dla mnie przede wszystkim spotkanie literatów przez duże L. Ludzi tworzących i kochających kulturę, współtwórców wielu szlagierów polskiej „muzy podkasanej” jak się mówiło w czasach PRL. Pan Zbyszek w swoim wystąpieniu mówił, dzisiaj nie możemy mówić o muzie podkasanej, dzisiaj na estradzie widzimy wszystko od przełyku do pępka i vice versa. Żarty, atmosfera życzliwości, czar „Wspomnień Poleskich”, nostalgia i nieprawdopodobny humor ludzi, którzy w czasach PRL-u tworzyli kulturę (a była ona wbrew pozorom na bardzo wysokim poziomie, bo to czego nie lubili cenzorzy z miejsca stawało się przebojem lub hitem, jakbyśmy to dzisiaj nazwali). Twórcy Festiwalu w Opolu, Kabaretów, STS-u, wspominający z rozrzewnieniem Prezydenta miasta Opola, dobrego ducha Festiwalu Opolskiego, który dla artystów i dla Festiwalu potrafił wyczarować wszystko…

W tej atmosferze wspomnień, wypominków i aury minionych czasów upłynął nam wieczór, aby przejść w wieczór bilateralnych spotkań towarzyskich przy ciasteczkach i szklaneczce wina. Byłam zauroczona atmosferą, wspomnieniami,  dowcipami, serią zdjęć – slajdów autora z minionych czasów, przy pięknie śpiewanych balladach cygańskich przez żonę muzę Pana Zbigniewa Adrjańskiego (panią Lucynę Arską, jedną z najpiękniejszych artystek) przeplatanych  piosenkami śpiewanymi przez Tadeusza Woźniakowskiego. Tak nam upłynął ten niezapomniany wieczór. Pan Zbigniew Adrjański oraz pani  Weronika Gołębiowska wyrazili zgodę na opublikowanie poniższego tekstu, dotyczącego promocji książki „Pochody Donikąd”, którą z przyjemnością przedstawiam:

„… Zbigniew Adrjański to znany i ceniony, zarówno w kraju, jak i zagranicą, autor książek poświęconych pieśni i piosence polskiej. „Pochody donikąd” to najnowsza książka autora, opisująca czasy PRL-u oglądane  przez pryzmat tekstów popularnych w owym czasie pieśni, piosenek, anegdot i haseł, które zostały pogrupowane w kilkadziesiąt kategorii tworzących „Leksykon nostalgiczno-ironiczny z czasów PRL”. Teksty popularnej twórczości stanowią dla autora punkt wyjścia do opisania swoich własnych wspomnień. „Pochody donikąd” są bowiem przede wszystkim opisem życia codziennego Polaków w okresie Polski Ludowej, zwyczajów i obyczajów charakterystycznych dla PRL-u. Zbigniew Adrjański upamiętnia w książce między innym: Fundusz Wczasów Pracowniczych i związanych z nim kaowców oraz popularne polskie kurorty (m.in. Sopot, Kołobrzeg, Chałupy, Zakopane, Karpacz), artystów polskiej piosenki estradowej, a także pierwsze koncerty rockowe, pierwszy Festiwal Muzyczny w Jarocinie, FAMĘ, Artos, zwyczaj wzywania na dywanik oraz podróżowania autostopem, towarzysza Bieruta, biwaki nad Wisłą, bikiniarzy i wiele innych zwyczajów związanych z życiem codziennym w powojennej Polsce. Obok tych wesołych, utrzymanych w tonie ironiczno-nostalgicznym, wspomnień pojawią się także wspomnienia związane z trudnymi powrotami Polaków po wojnie, z oddziałem generała Andersa, czy też piosenki upamiętniające wydarzenia strajkowe w Gdyni w grudniu 1970 roku. Wspomnienia autora opisane w „Pochodach donikąd” są związane z wieloma zakątkami Polski zarówno tej współczesnej, jak i tej historycznej – np. z Brześciem nad Bugiem, gdzie Zbigniew Adrjański się urodził, ale także z Białą Podlaską, gdzie mieszkał przez pewien czas w okresie II wojny światowej, z Sopotem, gdzie skończył gimnazjum i liceum im. B. Chrobrego oraz z Warszawą, gdzie skończył studia i pracował zawodowo, a także z polskimi kurortami wczasowymi i miastami związanymi z polską piosenką (m.in. Opole, Jarocin) i kulturą (m.in. Kraków). „Pochody donikąd” to bardzo ciekawa pozycja zarówno dla ludzi młodych, którzy mogą się z niej wiele dowiedzieć, jak i dla osób starszych, jako swoista księga pamiątkowa minionego czasu. Polecam wszystkim także ze względu na walory literackie.”

Weronika Gołębiowska

http://www.youtube.com/watch?v=nNrT9ys6-EU

Autor: Zbigniew Adrjański, Tytuł: „Pochody donikąd”, Wydawca: Novae Res, Gdynia 2010, Wydanie: Pierwsze Liczba stron: 404

ISBN: 978-83-61194-22-4

Oczywiście książkę nabyłam i jeszcze nieraz wyjątki będę prezentowała za otrzymaną od autora zgodą na moim blogu.

Dziękuję serdecznie Panu Zbigniewowi Adrjańskiemu i Jego Małżonce za zaproszenie na tak miły wieczór.

reporter Wasza Jadwiga

Oto list Pana Zbigniewa Adrjańskiego otrzymany wkrótce po pięknym wieczorze autora:

Refleksje po wieczorze jubileuszowym

Rozpromieniony świątecznie obecnością tylu sławnych i znakomitych osób (do których i Państwa Szalewiczów zaliczam) na moim jubileuszu 50-lecia pracy literackiej i zawodowej oraz przynależności do ZAIKS-u, który odbył się w dniu 18 listopada br., zapomniałem zupełnie, że miałem coś powiedzieć sympatycznego na temat ZAIKS-u, organizatora mojej uroczystości, stowarzyszenia, do którego należę już pół wieku! W tym celu przygotowałem sobie nawet krótkie przemówienie, które trzymałem w kieszeni. Ale, że lubię gadać sobie z głowy – czyli „z niczego” – zapomniałem o tym przemówieniu i rozgadałem się na zupełnie inny temat. Co gorzej, zapomniałem podziękować oficjalnie Panu Ministrowi Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Bogdanowi Zdrojewskiemu, za odznakę honorową (nr 3892): Zasłużonego dla Kultury Polskiej! Nie wiem, dlaczego tak się stało? Może wzruszenie odebrało mi głos, ale tak być nie powinno! Mam już przecież odznakę dla Zasłużonego Działacza Kultury, Złotą Odznakę za Zasługi dla Warszawy, Złotą Odznakę ZMW, Zasłużonego Opolszczyźnie itd. Nie powinienem zatem tak bardzo się wzruszać i zapominać „języka w gębie”. Być może uważałem ten akt dekoracji za żart i dowcip aktorski, ponieważ pudełeczko z odznaką wręczyła mi nagle, znana z dowcipu właśnie, aktorka i monologistka estradowa – Janeczka Jaroszyńska, która przed chwilą występowała ze mną na scenie. Spojrzałem zatem podejrzliwie na to „pudełeczko” i schowałem machinalnie do kieszeni. I wyszło jakoś nieładnie! Co wzbudziło później liczne uwagi i komentarze na widowni?! W każdym razie, nie chciałem tego i teraz za pośrednictwem blogu pani Jadwigi Ślawskiej-Szalewicz, „Okiem Jadwigi”, bardzo, Panie Ministrze Kultury, dziękuję za pamięć oraz za odznaczenie.

Z poważaniem,

Zbigniew Adrjański

Zawody są w toku. Skończyliśmy rozgrywki drużynowe, które trwały cały tydzień. Zaczynamy turniej indywidualny. Losowanie już znamy.  Moja „mała” podopieczna przeżywa katusze. Oczy zapuchnięte, czerwone. Widzę, że nocami nie śpi. W końcu odbywam z nią długą rozmowę i mówię: „Kochana co ma być to będzie, jak już w końcu otrzymamy informacje, to będziemy się martwić. Teraz musimy się skupić na grze i na tym, aby jak najlepiej wypaść w zawodach indywidualnych”. Łatwo mówić, trudniej zrobić. Roger widząc mnie tylko się uśmiecha, ani on, ani nikt nie może nic zrobić. A ja? No cóż, jem tę żabę razem z Andrzejem i Ryśkiem, choć Ryszard ma na głowie gry indywidualne, treningi z zawodnikami, którzy zaczynają później, odprawy z sędzią głównym, czyli huk roboty, którą dzielimy  w miarę możliwości między siebie. Oprócz tego jest kongres, czyli Annual General Meeting, na który przyjeżdżają z całego świata  prezesi i sekretarze generalni poszczególnych związków badmintona. W owym czasie IBF liczyło około 110 członków dzisiaj liczy 170.

Nie pamiętam dokładnie całego Kongresu. Byłam zarówno przy ekipie jak i starałam się towarzyszyć prezesowi w najważniejszych spotkaniach robiąc notatki. Przyjazd wszystkich najważniejszych osób na Kongres to jedyna możliwość bezpośredniego spotkania oraz wymiany zdań dotyczących przyszłej współpracy. Kuluary Kongresu były zawsze najważniejsze, a ilość wypitych kaw, czy herbat była miarą sukcesów dyplomatycznych, gdyż wtedy można było spokojnie porozmawiać o konkretnych sprawa dotyczących trenerów i zawodników. Pamiętajmy, że Azja funkcjonuje zupełnie inaczej niż Europa. Tam spotkanie jest planowane z wyprzedzeniem, uzgodnione, konkretna godzina ustalona przed przylotem na drodze wymiany telexowej, spotkanie musi być przygotowane i ważne = korzystne dla obu stron. Stąd wiele godzin spędzałam na przygotowaniu trzech, czterech spotkań z przedstawicielami najważniejszych związków: CHRL, Indonezji, Korei Płd, czy też Japonii. No i jeszcze jedna ważna rzecz: Prezes Związku – Andrzej Szalewicz był osobą znaną w badmintonie ,a więc aranżowanie spotkań nie było zbyt uciążliwe. Z przedstawicielami państw europejskich spotykaliśmy się w hotelu, bądź przy śniadaniu, bądź na hali przy herbacie.  Robiliśmy zawsze następujące założenie: z każdych dużych zawodów musieliśmy wrócić z podpisanym planem współpracy z największymi związkami badmintona na minimum kolejny rok ,a najlepiej na dwa lata. W przypadku Chin pomagała nam Ambasada ChRL w Warszawie. Również po naszym pierwszym wyjeździe do Indonezji bardzo pomocna dla Polskiego Związku Badmintona była Ambasada Indonezji w Warszawie. Można powiedzieć, że byliśmy jej częstymi gośćmi, a jeden z Ambasadorów przez okres pobytu w Polsce zawsze brał udział w zawodach Międzynarodowych Mistrzostwach Polski, gdziekolwiek one były organizowane. Te kontakty  bardzo pomagały w codziennej pracy, ale też i w kontaktach ze związkiem na drodze dyplomatycznej.  Ale wracamy do Dżakarty.

Pamiętam, to był wtorek 6 dni po sławetnym badaniu. Jestem na hali- w pobliżu kortu na którym debel kobiet gra z zawodniczkami z Tajlandii. Hałas okropny, temperatura na hali w granicach 48 stopni Celsjusza bez klimatyzacji !!!!!!!!!! Nasze wygrały pierwszego seta. Ja cała rozkrzyczana, czerwona i cholernie zdenerwowana, no bo może wygramy choć raz, choć  pierwszy raz z Azjatkami?  Nie zauważyłam Rogera Johanssona, który podszedł przytrzymał mnie za łokieć i usłyszałam ciche, bardzo ciche: „… Jadwiga, don’t worry, everything is ok..” i ja, która wróciłam w tym momencie z dalekiej podróży: „… ok? Roger, Are you sure? Yes, I have got official information from Perth, your player is ok. The A probe is all right. Official information you are going to get very soon. Thank you Roger, thank you very much, indeed!…”

Cholera, cholera, cholera, krzyczę na cały głos, którego i tak nikt nie słyszy. Rzucam się na szyję Rogera, całuje go w policzek! O Matko Moja, o Matko wszystkich, o Boże , dziękuję, jesteśmy uratowani! Moje dziewczyny spoglądają na mnie, na boisku akurat jest przerwa pomiędzy pierwszym a drugim setem, tylko kilkadziesiąt sekund. Moja dziewczynka patrzy na mnie, a ja uśmiechnięta od ucha do ucha. Zrozumiała! Już wie! Jest dobrze. Dzięki. Komu ja właściwie dziękuję?  Jej, sobie, Bogu, komu? Wszystko jedno, wszystkim.

Po meczu podchodzi do mnie moje dziecko, moja zawodniczka, moje siedem dni nieszczęść wszelakich, nic nie mówimy, tylko ona płacze w moich ramionach. „No już nic, no już dobrze, córcia, już dobrze. Wiesz, że przeżywałam to razem z tobą, ale Ty tego nie wiesz, przecież Ty nie wiesz, że ja już nawet szukałam nowej pracy, nie tylko dla siebie ale i dla Ryśka. A drużyna ? Przecież byliśmy już w mojej głowie zdyskwalifikowani  …”.

Dopiero długo po powrocie do kraju spotkałam się z Piotrem A. sędzią, naszym znakomitym chemikiem pracownikiem naukowym na Uniwersytecie w Poznaniu. Wtedy to Piotr mi wytłumaczył dokładnie, jak to było możliwe, że próbka A, pewnie i B była w porządku. Otóż, proszek z kogutkiem lub z krzyżykiem zawierał wówczas takie składniki chemiczne, które po maksimum 48 godzinach były usuwane z organizmu. Powiedział również, że klimat tropikalny, temperatura, picie wody, aby nie odwodnić organizmu, bardzo duże pocenie spowodowały szybkie usunięcie tego specyfiku z organizmu, założył ,że w ciągu 36 godzin już nie było po nim śladu. Tylko ani ja ani nikt tego w Dżakarcie wtedy nie wiedział! Przecież nie było telefonów komórkowych, aby zadzwonić, zapytać, wyjaśnić!  Jedno jest pewne, zdarzenie to odnotowała cała ekipa w swojej pamięci i w kolejnych latach nie słyszałam, aby ktokolwiek cokolwiek brał na ból głowy lub na inne dolegliwości, jeżeli zachodziła taka potrzeba moi zawodnicy chodzili do lekarza z listą leków i substancji zakazanych. Nauczkę mieli wszyscy na bardzo długie lata. Swoją drogą muszę powiedzieć, że w całym światowym badmintonie odnotowano tylko jeden przypadek  użycia substancji niedozwolonej. Jak to się mówi specyfika dyscypliny, nie można brać środków dopingowych w dyscyplinie, w której wychodzisz na kort i spędzasz na nim średnio 20 do 40 minut (obecnie), a kiedyś nawet i 90 minut, bo tyle trwał najdłuższy mecz o tytuł mistrza świata w 1983 r. w Kopenhadze pomiędzy Liem Swee King a Icukiem Sugiarto. Zresztą ten mecz był tak dobry szkoleniowo, że wiele pokoleń zawodników  na nim szkolono. W mojej bibliotece video jest do dzisiaj, i pomimo tego, że byłam na wszystkich mistrzostwach świata od 1983 nie widziałam takiego perfekcyjnego jak ten.

Wracając do substancji zabronionych. Nie ma takiej, która mogłaby działać w dyscyplinie badminton przez taki czas, i dzięki Bogu, że nie ma. Dlatego tylko ciężka praca, trening, technika, taktyka oraz gra z najlepszymi zawodnikami świata mogą dać efekty. Tak… w roku 1989 sukcesów nie odnieśliśmy. Ale był to jeden z etapów w szkoleniu, w zdobywaniu wiedzy, w drodze ku mistrzostwu.

Dopiero w roku 2010 podczas zawodów Djarum Indonesia Open Super Series Grand Slam 2010, które odbyły się w Dżakarcie prawie w tym samym terminie 22-27.06, polski mixt Robert Mateusiak/Nadia Zięba (Kostiuczyk) zdobyli złoty medal w grze mieszanej. Można powiedzieć w jaskini lwa, w Azji w turnieju z pulą nagród 250.000 $ , ile to lat po naszym wyjeździe ?

Tak 21 lat później. Oczywiście zarówno Nadia jak i Robert wygrywali już silne turnieje, ale ten indonezyjski sukces był bardzo wiele mówiący, przynajmniej dla mnie, Ryszarda i Andrzeja. Trzeba było od 1989 r.  jeszcze dwa razy wymienić skład reprezentacji, trzeba było jeszcze zestawić ten mixt w roku 2004, ułatwić im pracę, wyjazdy, aby w końcu sięgnąć po złoto. Tak, ale my już starzy, ciągle zakochani w badmintonie, patrzymy na to od kilku lat, jako najwierniejsi widzowie, wracający wspomnieniami do wszystkich zdarzeń, jakie po drodze należało pokonać, aby wygrać złoto w Dżakarcie. Przecież ten sukces powstawał latami, a nie w ciągu jednego czy trzech lat…

Cdn.

A teraz kilka słów o Indonezji i jej stolicy Dżakarcie. Dżakarta zajmuje obszar 661 km kwadratowych. To największe miasto Indonezji, obecnie aglomeracja liczy 18,2 mln ludzi, w roku 1989 liczyła 12,4 mln. Dżakarta zmieniała swoją nazwę kilkakrotnie. Nazywała się Sunda Kelapa (397-1527), Jayakarta (1527 – 1619), Batavia (1619 – 1942) oraz Djakarta (1942 – 1972). Jest położona w południowo-zachodniej części Indonezji i w północno-zachodniej części wyspy Jawa. Dżakarta jest kulturalnym, gospodarczym i politycznym centrum kraju. Jest dwunastym największym miastem na świecie pod względem ludności  i stała się ważnym portem handlowym Królestwa Sunda. Miasto powstało w IV wieku głównie, jako stolica kolonii Holenderskich Indii Wschodnich. Zostało przemianowane na Jakartę w 1942 r. podczas japońskiej okupacji Jawy. Po zdobyciu niepodległości po II wojnie światowej, Dżakarta stała się stolicą kraju. W Dżakarcie są dwa czynne porty lotnicze: Soekarno-Hatta i Halim Perdanakusuma oraz nieużywany już Kemayoran. W 1527 r. miasto znalazło się pod kontrolą sułtanatu Bantam (wówczas zmieniono jego nazwę na Djakartę). Pod koniec XVI w. na Jawie pojawili się Holendrzy. W 1619 r. Holendrzy pod dowództwem Jana Pieterszoona Coena zdobyli miasto i założyli na jego terenie twierdzę Batavia, która stała się główną siedzibą holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej i kolonii holenderskiej Indii Wschodnich, nazywane też Djakarta. Silne trzęsienie ziemi zniszczyło miasto w 1699 r. Po kilku latach w rękach brytyjskich w 1814 r. Batavia powróciła w ręce Holendrów. W okresie 1942-1945 Dżakarta znajdowała się pod okupacją wojsk japońskich. Po II wojnie światowej, mimo ogłoszenia niepodległości, miasto zostało zajęte przez Holandię i dopiero w 1949 r. Dżakarta powróciła do niepodległej Indonezji, jako jej stolica.

W tym właśnie mieście przyszło nam grać Sudirman Cup – I Drużynowe Mistrzostwa Świata. Do zawodów zgłoszono 28 drużyn, Polska grała w grupie 4 i zajęła w końcowej klasyfikacji 18 miejsce. Rezultaty meczy grupy 4 były następujące: Szkocja- RFN 3-2, Szkocja- Australia 4-1, Szkocja- Polska 4-1, Australia-RFN 3-2, Australia-Polska 3-2, RFN-Polska 3-2. Tytuł mistrzowski zdobyła Indonezja wygrywając mecz z Koreą 3-2, która tym samym zdobyła medal srebrny. Trzecie miejsce zdobyły Chiny, a czwarte Dania. Być może niektórzy z was powiedzą: eee tam, po co było jechać na mistrzostwa na drugi koniec świata? Czy tylko po to, aby przegrać mecze i zająć 18.  miejsce? Otóż są państwo w błędzie. Na zawody trzeba było pojechać, po pierwsze, dlatego, że Międzynarodowa Federacja Badmintona przyznawała każdemu Związkowi tak zwany grant – pewną sumę pieniędzy na opłacenie kosztów pobytu ekipy. Po drugie Azja – Indonezja to swoistego rodzaju mekka dla zawodników badmintona. Ponadto jak szkolić młodych ambitnych ludzi, którzy poświęcają swój wolny czas, pracują ponad siły po 8 godzin dziennie, aby zdobyć mistrzostwo sportowe i na koniec powiedzieć, przepraszamy, ale na mistrzostwa świata nie jedziemy z braku pieniędzy. Wielu zawodników w takiej sytuacji powiedziałoby: dziękujemy, to my już nie będziemy grali w badmintona skoro na główne zawody w roku nie możemy pojechać. Badminton w roku 1989 w Polsce dynamicznie się rozwijał. Przyjechał do Polski pierwszy chiński trener Zhou Jun Ling, stworzono pierwszy Ośrodek Przygotowań Olimpijskich w Olsztynie.  Mieliśmy ot tak po prostu powiedzieć, że nie, że nie umieliśmy załatwić pieniędzy na wyjazd? Nie, nie, nie. Ogromnym wysiłkiem, rozmowami w GKKFiS, PKOL, przekonaliśmy wszystkich, że należy nas wysłać tym bardziej, że pokrywaliśmy tylko koszty przelotu w złotówkach, natomiast koszty pobytu miały być pokryte przez Międzynarodowa Federacje Badmintona (IBF) a GKKFiS pożyczył nam tylko na chwilę gotówkę w dolarach. Ufff! Było ciężko, ale się udało. W tak trudnych czasach pokonanie wszelkich przeszkód powodowało wzrost zaufania zawodników, klubów i okręgów do osób zarządzających Związkiem, ale nie tylko. Przed nami był rok 1992 i możliwość udziału zawodników w Igrzyskach Olimpijskich w Barcelonie. Jeżeli  nie wzięlibyśmy udziału w mistrzostwach świata to, czy moglibyśmy marzyć o igrzyskach, o kwalifikacjach do nich? W tym miejscu należy dodać, że te państwa, które nie startowały w mistrzostwach świata, na kolejnych rozgrywanych w roku 1991 w Danii musiały startować z ostatnich pozycji. Ten drobny punkt w regulaminie mistrzostw spowodował nasz ogromny wysiłek, aby wziąć udział w zawodach w Indonezji. Wydaje mi się, że teraz po tych wyjaśnieniach już wiecie, dlaczego start w mistrzostwach świata był tak ważny dla naszych zawodników. Związek Badmintona został założony w roku 1977, przez kilka lat budowaliśmy struktury organizacyjne, kluby, okręgi, szkoliliśmy trenerów, instruktorów oraz sędziów. Jednocześnie sprowadzaliśmy do Polski szkoleniowców ze Szwecji, Niemiec, Danii, Anglii, aby pracowali na zgrupowaniach z kadrą narodową Polski, aby szkolili naszych instruktorów i trenerów. Aby móc wystartować w mistrzostwach Europy czy świata trzeba było dysponować reprezentacją składającą się, z co najmniej 4 mężczyzn i co najmniej 4 kobiet. Wyszkolenie zawodnika trwa około 8 lat, stąd konieczność wożenia najlepszych po świecie, ułatwianie im startów w bardzo silnych turniejach tak, aby wiedzieli, do czego dążymy, a dążyliśmy do startu w Igrzyskach Olimpijskich. Udział  w zawodach to też nauka, oglądanie najlepszych, podglądanie w jaki sposób chodzą po boisku, jak atakują lotkę, jakie zwody wykonują, jak wygląda zagrywka mistrzów. Badminton był pokazową grą w Seulu w roku 1988. Tam polskich zawodników nie było, turniej był pokazowy i za zaproszeniami dla najlepszych z najlepszych – nasz badminton był dopiero w powijakach.  Natomiast Barcelona była naszą wielką ambicją, gdyż Związek, który nie ma swoich reprezentantów na Igrzyskach Olimpijskich nie liczy się w świecie sportu wcale. A my wszyscy tak bardzo pragnęliśmy sukcesu. Małego, malutkiego, ale jednak. Od tego przecież zależały dalsze losy całej dyscypliny, oraz ilość otrzymanych pieniędzy w każdym następnym roku. Przed Igrzyskami było to bardzo ważne. Ale wróćmy do naszej Indonezji, do Dżakarty i do meczy tam rozgrywanych. Po jednym z meczy podszedł do mnie Roger Johansson – Szwed, który odpowiadał na tych zawodach za badania antydopingowe. – Jadwiga – mówi, proszę oto protokół dla zawodniczki. W ciągu godziny macie się zgłosić do mnie w celu pobrania moczu do badania. Ok, nie ma problemu, będziemy. Na badania idzie zawsze trener, ale ponieważ Ryszard obsługuje mecz, poza tym wybrano dziewczynę idziemy we dwie. Pokój, stół, Roger, ja i moja zawodniczka oraz członkini Komisji Antydopingowej. Rozpoczyna się procedura, nazwisko, imię, wiek, państwo, itp. Odpowiedzi są protokołowane, ja służę za tłumacza. W pewnym momencie pada rutynowe pytanie: Czy w ostatnim czasie brała pani jakieś leki. Ja pewna swego zadaję pytanie zawodniczce  i słyszę natychmiastową odpowiedź: Tak, brałam. Kiedy? – pada następne pytanie. Odpowiedź – W samolocie w trakcie lotu do Indonezji. Ja w dalszym ciągu tłumaczę pytania i odpowiedzi, choć stół zaczyna mi wirować, a krzesło zaczyna się chwiać pode mną. Ale co mogę zrobić? Moja pokerowa twarz tylko dziwnie zszarzała. Roger w dalszym ciągu zadaje kolejne pytania: Ok, dobrze. A jakie to były lekarstwa? Bądź też lekarstwo? Odpowiedź pada natychmiast – To ten proszek od bólu głowy, taki z krzyżykiem (takie proszki można było kupić w każdym kiosku Ruchu). I dodatkowe tłumaczenie: Bardzo bolała mnie głowa w samolocie, wiec wzięłam jeden. Moja twarz z szarej nabrała czerwonego koloru. Syczącym szeptem zadałam pytanie: Jak to jest możliwe? A Roger spokojnie: Czy otrzymałaś instrukcje o środkach zakazanych? Odpowiedź: Tak. Czy się z nią zapoznałaś? Odpowiedź: Tak. Czy wiesz, że środki przeciwbólowe są umieszczone, jako pozycja nr 1 na liście leków zakazanych. Odpowiedź: Tak. Tu głos mojej dziewczyny załamał się i uderzyła w płacz.  Widząc, co się dzieje, przepraszam za nią i spokojnie proszę Rogera o kontynuowanie procedury. Przechodzimy do kabin, gdzie należy oddać mocz do pojemników w obecności członka komisji i mojej. Chodzi o to, aby wykluczyć możliwość zamiany próbek. Nie wiem, czy wszyscy sobie zdają sprawę z tego, że po ciężkim wysiłku, czy przy ogromnym stresie, zrobienie siusiu jest rzeczą bardzo trudną. Podaję butlę z wodą, ale stres robi swoje. Po dwóch godzinach nareszcie coś nam się udaje i obie próbki są zamknięte, zabezpieczone, sprawdzone przez mnie i zawodniczkę i zaplombowane. W specjalnym pojemniku polecą do  Perth w Australii do autoryzowanego przez MKOL laboratorium. Wynik ma być przesłany do Komisji w Dżakarcie w ciągu 7 dni. Rozpoczyna się najgorsze siedem dni w moim życiu. Siedem dni horroru, czekania na wynik próbki. Nie tylko mojego horroru. Przede wszystkim osobistej tragedii mojej zawodniczki. Wracamy na halę, a ja proszę, aby nie mówiła nic nikomu. Teraz nikomu nie pomoże dodatkowa hiobowa wieść, że cała drużyna znalazła się w trudnej sytuacji.  Oczywiście Andrzej i Rysiek otrzymują dokładne sprawozdanie z przebiegu badania. Decydujemy, że tu na hali absolutnie nie ma tematu. Musimy zebrać myśli i zastanowić się, co robimy dalej. Myśli, które mi przelatują przez głowę są porażające. Nie dość, że skompromitujemy się na oczach całego świata, to także obciążą nas w Polsce za głupotę i bezmyślność. A dziennikarze? No ci to sobie na nas użyją. Już widzę te wielkie nagłówki w gazetach. A Urząd? No tak, oni każą nam zwrócić pieniądze za przelot ekipy. Skąd ja wezmę tyle pieniędzy? Mało tego, mogą zdyskwalifikować nam jedną z najlepszych naszych zawodniczek. Mało tego, pewnie wyrzucą mnie z pracy. Mało tego, pewnie Rysiek pożegna się z pracą. Mało tego, mało tego, mało tego… Cholera, budzę się mokra nie tylko od upału, ale też od natłoku mar sennych! W nocy nie śpię. Myśli fruwają tak, że słyszę je jak wirują w upiornym nocnym tańcu. Jak my wytrzymamy te siedem dni? Jak ona wytrzyma te siedem dni i siedem nocy? Dni to jeszcze jakoś – hala, treningi, zawody, gry, treningi, masaże, czynności rutynowe, jak to na zawodach. Nieeee! Dość! Głupie myśli przyciągają głupie rozwiązania. Nie, nie, nie i jeszcze raz nie! Tyle pracy na nic? Taki wysiłek zmarnowany bez sensu. A może, a może, ale co może? Nie wyjdzie? Nie wykryją w laboratorium w Perth? O czym ja myślę? Chyba zgłupiałam. Przecież to jest wszystko jakiś sen. Jakiś koszmarny sen w upale, w tropiku, na hali gdzie temperatura dochodzi do +48 stopni. Mam zwidy i omamy, cholera, co ja zrobię?…

Cdn.

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.