Blog pisze dosyć regularnie, dlatego gdy dzwoni telefon komplementujący jakiś tekst czuję się lekko zawstydzona. Tym razem telefon zadzwonił w zupełnie inna propozycją. Zadzwoniła Marta. Szybka rozmowa i piękne zaproszenie do Redakcji „Damy Pik”. Był Maj zresztą bardzo deszczowy i chłodny. Pytanie brzmiało: czy może pani przyjechać w poniedziałek na szybką kawkę? Oczywiście, będę. Szybka kawka z miłymi Paniami „Damy Pik” zamieniła się w wielogodzinną rozmowę. Marta włączyła dyktafon i tak popłynęła moja opowieść o moim życiu o wszystkich sprawach tych najtrudniejszych i najpiękniejszych o moich wzlotach i upadkach. O tym jak trudno być ambitną kobietą w gronie mężczyzn w ich ukochanym sporcie. Bo przecież wszyscy mężczyźni na sporcie się znają jak nikt, a tu między nimi znalazła się stuprocentowa kobieta, z wielkimi ambicjami bycia najlepszą. Moja opwieść trwała i trwała. Po sześciu godzinach Marta stwierdziła, że pozyskała materiał nie na jeden artykuł ale chyba na książkę. Oczywiście żartowałyśmy i śmiałyśmy się serdecznie w czasie mojego opowiadania a raczej spowiedzi. Bo na wejściu sparafrazowałam tytuł jednej z audycji radiowych i powiedziałam pt: „Pani Marto pani pierwszej to powiem”. I tak się zaczęła nasza wspólna przygoda. Ja opowiadałam, pani Marta notowała, zadawała pytania, uśmiechała się zagadkowo, a ja jak to ja w przerwach sypałam kawałami. Tak powstał tekst, który wielokrotnie czytałyśmy uszczegóławiając pewne stwierdzenia, a czasem uzgadniając to czy inne zdanie. Tekst ten jest autorstwa Redaktor Naczelnej „Damy Pik” pani Marty Lenkiewicz . Wiem, że nie wszystkie osoby mogły kupić egzemplarz Damy, dlatego poprosiłam o wyrażenie zgody, którą otrzymałam wraz z prawem udostępnienia tekstu na swoim blogu, co niniejszym z przyjemnością czynię. Ze względu na ilość tekstu podzieliłam go na dwie części:
Pani pierwszej o tym powiem…
Mistrzowska klasa
W sporcie zakochała się wiele lat temu. Wierna mu była przez całe życie zawodowe, a i dziś angażuje się w sprawy z nim związane. Wulkan energii, pamięć godna pozazdroszczenia, cięty język i ambicje, które nigdy nie pozwalały stać jej w miejscu. Jadwiga Ślawska-Szalewicz, kobieta, która jako pierwsza została prezesem związku sportowego.
Wieloletnia, bardzo intensywna praca. Obecnie – pisanie bloga, wykłady na UTW, zajmowanie się domem, rodziną, fascynacja kuchnią, ogrodem… Odnoszę wrażenie, że tą wewnętrzna energią mogłaby Pani zasilić niejedną dzielnicę. Skąd czerpie Pani siłę do takiej aktywności?
Urodziłam się w Niemczech, gdy jeszcze trwała wojna. Przyszłam na świat szybko i z hukiem. Chwilę później wybuchła bomba. Może właśnie te wydarzenia naznaczyły mnie na całe życie. Wszystko płynie bardzo szybko i jeśli ma się jakiś plan, to należy go w tempie zrealizować.
Może dlatego związała Pani swoje życie ze sportem? Tam cały czas coś się dzieje.
Wcześniej jednak byłam studentką prawa. Nie było mi ono pisane, choć to właśnie tam poznałam ludzi, którzy jako pierwsi skierowali moje myśli na właściwe tory. Choć sport zawsze był mi bliski, nie do końca może zdawałam sobie z tego sprawę. Później poznałam męża i zdałam na Akademię Wychowania Fizycznego w Warszawie, którą ukończyłam. Mój mąż, Janek Ślawski, był trenerem i to on dał mi podstawę organizacyjną w sporcie. Studia na AWF i w tym samym czasie praca w Polskim Związku Judo, a stąd już niedaleko do kierowania męską sekcją judo, które zresztą sama trenowałam. Szybko mnie tam dostrzeżono i z PZJudo przeniesiono do Ministerstwa Sportu. Stamtąd przeszłam do Polskiego Związku Szermierki, zostając w wieku 27 lat jego Sekretarzem Generalnym. To było błyskawiczne wypłynięcie na szerokie wody i 7 lat znakomitej lekcji sportu.
Szybka kariera. Jak się to Pani udawało?
W latach 70 na szarych polskich ulicach rzadko kiedy można było spotkać uśmiechniętych ludzi. Dzięki pierwszym podróżom zagranicznym zdałam sobie sprawę, że świat wygląda jednak zupełnie inaczej. Nosiłam różnobarwne ciuchy, które nauczyłam się szyć. Byłam kolorowym ptakiem. Dodając do tego uśmiech i silny charakter byłam widoczna. Poza tym nie było dla mnie rzeczy nie do załatwienia. Zawsze potrafiłam znaleźć do tego klucz To było moją kartą przetargową.
Czy praca w poszczególnych związkach różniła się? Przecież cel zawsze jest ten sam – wygrać.
Owszem, organizacja kultury fizycznej jest taka sama, ale każda dyscyplina ma swoja specyfikę a i sposób podejścia różni się.
Po szermierce pojawił się badminton?
Sama nie wiem dlaczego się pojawił. Któregoś dnia do mojego biura przyszedł Andrzej Szalewicz i zaproponował wspólne tworzenie Polskiego Związku Badmintona. On był uparty, a ja z przymrużeniem oka podchodziłam do pracy w miejscu, które jeszcze nie istniało. W końcu zgodziłam się. Był rok 1977. Pracowałam tam 28 lat, do 2005 roku, potem jeszcze przez 2 lata byłam Wiceprezydentem Europy. Choć zakończyłam pracę zawodową z badmintonem związana jestem cały czas. Niedawno wróciłam z Kongresu Europejskiego, piszę do czasopism specjalistycznych.
To znaczna część Pani życia. Potrafi ją Pani podsumować?
Budowaliśmy ten związek od podstaw, od zatwierdzania statutów i regulaminów. Początkowo byłam sekretarzem generalnym, w 1991 roku zostałam prezesem. Przez pierwsze lata umacnialiśmy organizację całej struktury sportowej w terenie. W latach 90. mieliśmy już 162 kluby i 22 okręgowe związki badmintona. To wymagało jeżdżenia po Polsce, przekonywania władz lokalnych, żeby za organizacją szły jakieś pieniądze. Po 14 latach ciężkiej pracy sukcesem był fakt, że Andrzej Szalewicz został wybrany na prezesa Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Nagle okazało się, że badminton dysponuje inną od reszty grupą działaczy. Na zewnątrz zawsze byliśmy jednością, drużyną, choć wewnątrz bardzo się spieraliśmy. Ten wspólny głos wyróżniał nas na tle innych związków. Ale my tylko tak mogliśmy realizować nasze cele. A były nimi głównie pieniądze na szkolenie zawodników. Uczestniczyliśmy niemal we wszystkich większych zawodach w Europie i na świecie. Z tego powodu czułam, że muszę nauczyć się angielskiego. I dokonałam tego, w pół roku. Ten język był mi niezbędny w pracy.
Jak, w „tamtych czasach”, udawało się Wam działać na tak dużą skalę?
Uczestnicząc w wielu zagranicznych imprezach sportowych zawsze miałam przy sobie zeszyt. Notowałam w nim wszystko – jak są ułożone korty, ubrane hostessy, gdzie stoją kwiaty, jak wygląda stół sędziowski, biuro, restauracja, jaka puszczana jest muzyka, jak zorganizowany jest transport. Stworzyłam swój własny przewodnik po organizacji imprezy, którą w przyszłości chciałam zrobić. W 1985 i 1987 roku postanowiliśmy zrobić w Polsce Mistrzostwa Europy w badmintonie. To był strzał w dziesiątkę. Wcześniej, będąc w Austrii, zainteresowałam się kartonowymi boksami. Dostałam je, podobnie jak długopisy, kolorowe karteczki i 10 kg wiedeńskiej kawy , którą potem serwowałam vipom udając, że w Polsce jest wszystko. Chwalono nas za zorganizowanie zawodów na najwyższym poziomie. Dla mnie to była nobilitacja i miłe połaskotanie mojej dumy. Byłam pierwszą kobietą, która została Sekretarzem Generalnym w związkach sportowych.
Wszystko zdobywaliśmy w szalony sposób – rakietki, lotki. Ci młodzi ludzie musieli mieć czym trenować. W końcu sami postanowiliśmy zająć się produkcją. Tak, w tym celu nawet pojechaliśmy do Chin, by podpatrzeć jak wygląda cały proces. Pod koniec 1987 roku uruchomiliśmy produkcję lotek, która trwała 4 lata. Później, gdy granice się już otworzyły, istniały kantory przestało mieć to sens.
A gdzie w tym wszystkim było miejsce na rodzinę? Tyle wyjazdów, zaangażowanie w pracę?
Było trudno. Moja córka wyjeżdżała ze mną na wszystkie zgrupowania, podróżowała również ze swoim tatą. Później razem pracowałyśmy organizując imprezy sportowe. W zasadzie jednak nie wiem, kiedy dorosła. Była w pierwszej klasie, a potem nagle sama przygotowywała święta wielkanocne, podczas gdy ja byłam na zgrupowaniach. Tak upłynęło 19 lat jej życia, aż się zakochała. W trenerze badmintona, Francuzie, za którego wyszła za mąż. Wyjechała, tam urodziła córkę, a ja zostałam sama. Nie było mi łatwo. Przy jej porodzie uczestniczyłam z telefonem przy uchu, co na początku lat dziewięćdziesiątych nie było łatwe. Żadnej matce tego nie życzę. Teraz wnuków mam więcej.
CDN.