Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Archiwum kategorii ‘Informacje’

Rozpoczął się rok szkolny. Pierwsze lekcje już się odbyły, milusińscy nasi mniej więcej wiedzą co ich w tym roku szkolnym czeka a ja chciałabym powrócić do moich wspomnień związanych ze szkołą, a właściwie ze szkołami mistrzostwa sportowego których w latach 1996 – 2004 było cztery. Ponieważ wiele osób dzwoni do mnie i czeka na kolejne moje wpisy dotyczące historii badmintona widzianej od kulis zapraszam do szkół , do szkół mistrzostwa sportowego w badmintonie.

Ważnym programem, na który zdobywaliśmy pieniądze były szkoły mistrzostwa sportowego. W latach 1996 – 2004 powołaliśmy wspólnie z władzami lokalnymi następujące szkoły:

Przy zespole Szkół Ogólnokształcących w Słupsku (od  15.07.1996) z trenerami: Klaudią Majorową, Aleksiejem  Sidorow (do roku 2002) i Eugeniuszem Majorow ( do 31.08.1999 i od 1.09.2002 do 2004).

Przy Zespole Szkół Ogólnokształcących Nr 5 Mistrzostwa Sportowego im. M.G. Bublewicza (od 1.09.1999-2003) z trenerami Andrzejem Klej, Lesławem Markowiczem, wzmocnionymi przez Eugeniusza Majorowa, który do szkoły dołączył w roku 1999 i pracował tam do 2002). Z dniem rezygnacji Andrzeja Kleja z pracy trenera w tej szkole w dniu 25.02.2003 r SMS w Olsztynie dotrwał tylko do 31.12.2003 i wtedy zakończył działalność.

W dniu 1.09.2000 r otwarto Szkołę Mistrzostwa Sportowego w badmintonie przy Zespole Szkół Rolniczych w Głubczycach. Trenerami zostali Ryszard Borek, Bożena Haracz, Irena  Dacyk i Przemysław Krawiec. 

W trudnym okresie kolejnej reorganizacji kultury fizycznej (zarządzanie sportem  przeszło do MENiS) zarząd związku rozpoczął kolejną akcję powołania nowej Szkoły Mistrzostwa Sportowego przy Zespole Szkół Technicznych w Płocku, która w dniu 1.09.2003 uruchomiła swoją działalność, a od 1.01.2004 Ministerstwo Edukacji Narodowej i Sportu uznało jej działalność i przyznało dotację. Trenerami w tej szkole zostali Magdalena Koba (Konopka) i Andrzej Rosiak.

W sumie na działalność Szkół Mistrzostwa Sportowego w latach 1996 – 2004 po trudnych i ciężkich negocjacjach otrzymaliśmy kwotę 3.771.000 zł.  Pieniądze te były podzielone na działalność czterech Szkół Mistrzostwa Sportowego

Słupsk lata 1996 – 2004 –  2.272.000 Zł;

Olsztyn lata 2002-2004 -187.130;

Głubczyce lata 2001 – 2004 Głubczyce 414.000Zł

I Płock w roku 2004 –  58.000 Zł

W latach 2001-2004 trwała nieustanna batalia o organizacyjne usytuowanie szkół mistrzostwa sportowego. Przedstawiciele MENiS (Ministerstwo Edukacji Narodowej i Sportu) prezentowali różne koncepcje chcąc powierzyć nadzór nad szkołami wojewódzkim interdyscyplinarnym stowarzyszeniom sportowym.  Na różnych naradach musieliśmy wyjaśniać, że w dobie biedy w klubach stałe szkolenie określonej liczby zawodników jest szkoleniem zaplecza kadry narodowej seniorów dla każdego polskiego związku sportowego nie tylko dla badmintona. W związku z tym, bardzo ważnym jest bezpośredni nadzór polskich związków sportowych nad szkołami mistrzostwa sportowego. Nasze wystąpienia popierały też inne związki sportowe, które również miały szkoły mistrzostwa sportowego. Zintegrowane działania doprowadziły do utrzymania status quo, zaś nieoficjalne źródła podają, że nadzór nad szkołami od dnia 1.01.2005 przejmuje nowo powstająca organizacja Polska Konfederacja Sportu).  Dlaczego tak bardzo zależało nam na Szkołach na SMS-ach?  Odpowiedź jest prosta. Każda nowo powstała szkoła to trenerzy zatrudnieni na etatach oraz minimum 22-29 godzin treningów tygodniowo. Na taką ilość godzin treningowych nie mógł sobie pozwolić każdy klub w Polsce. W roku 2004 szkoliliśmy 67 zawodników oraz zatrudnialiśmy 8 trenerów, instruktorów na etatach. Nie chcieliśmy się zgodzić z prezentowanymi przez przedstawicieli MENiS koncepcjami gdyż po wielu latach ciężkiej pracy osiągnęliśmy sukces a ten system szkolenia zdał egzamin. I obojętne jak patrzyli na to różni pseudo działacze, dla nas szkoły były najważniejsze.

Wiem, który prezes spośród wielu, w tej sprawie krzyczał najgłośniej i wiem też, dlaczego. Odchodziłam ze związku i nie miałam nic do stracenia, dlatego na naradach sekretarzy i prezesów mój sprzeciw było słychać najgłośniej. A lata 2001 i 2003 były tego dobitnym potwierdzeniem.! Medale Mistrzostw Europy, nasze wieloletnie marzenia zrealizowaliśmy w Spale w roku 2001 podczas Mistrzostw Europy Juniorów: złoty medal Kamili Augustyn z Nadią Kostiuczyk (obecnie Zięba) w grze podwójnej dziewcząt, srebrny medal Kamili w grze pojedynczej, a w roku 2003 brązowy medal Rafała Hawla na Mistrzostwach Europy Juniorów w Esbjerg w grze pojedynczej chłopców utwierdziły mnie w przekonaniu, że warto jest walczyć o szkoły, które założyliśmy wysiłkiem wielu osób we współpracy z władzami Gminy w Głubczycach, Zarządem miasta Słupska, Olsztyna czy Płocka. Nie wiem ile razy pędziłam samochodem na spotkania w urzędach w Słupsku, Olsztynie, Płocku czy Głubczycach. Była to dla mnie sprawa priorytetowa.

Kolejne sukcesy medalowe odnieśliśmy na Mistrzostwach Europy Seniorów w Malmo w roku 2002. Debel mężczyzn grający w zestawieniu Michał Łogosz/Robert Mateusiak zdobył brązowy medal i powtórzył go na kolejnych ME w 2004 r w Genewie. 

W roku 2003 reprezentacja polskich juniorów młodszych prowadzona przez Bożeną Wojtkowską Haracz zdobyła srebrny medal na Mistrzostwach Europy do lat 17 w Dublinie Irlandia. Po tym sukcesie Bożena Wojtkowska Haracz została wybrana przez Komisję Sportu Kobiet Polskiego Komitetu Olimpijskiego trenerem roku 2003.  Dlatego dzisiaj z perspektywy 10 lat uważam, że prowadzenie szkolenia w szkołach mistrzostwa sportowego jest konieczne, jest warunkiem sine qua non do wyszkolenia zawodników, zaplecza kadry narodowej seniorów. Biada temu, kto tego nie rozumie. Dlatego też i dzisiaj uważam, że najważniejszą sprawą w polskim badmintonie była i jest sprawa organizacji szkolenia a nie ilości osób zatrudnionych w  biurze związku. Prezentuję taką opinię od wielu lat, ale będą ją zawsze powtarzała jak mantrę, bez szkolenia, bez szkół, bez zaplecza polski badminton znajdzie się w ogonie świata i Europy a wyniki jednego nie najmłodszego miksta nie załatwią sprawy( bo kontuzje się zdarzają a czasami zawodniczki mężatki mogą  chcieć urodzić dziecko), a w badmintonie jest pięć gier: dwie pojedyncze kobiet i mężczyzn, dwie gry podwójne kobiet i mężczyzn i mixt. I niech mi nikt nie tłumaczy, że nie mamy pieniędzy czy też klasowych zawodników. Mamy. Obowiązkiem prezesa i kierownika wyszkolenia oraz całego zarządu była i  jest troska o to by reprezentacja Polski składała się z wielu zawodników a nie dwóch jak w tym roku  w Guangzhou na mistrzostwach świata (Robert Mateusiak, Nadia Kostiuczyk- Zięba ), bowiem w roku 1989 na Mistrzostwa Świata do Dżakarty ( Indonezja) poleciała reprezentacja Polski w składzie 11 osobowym w tym 9 zawodników i trener Ryszard Borek. Czy znaczy to, że w roku 1989 mieliśmy więcej pieniędzy? Było łatwiej? Nie, nie było, ale nasza determinacja była ogromna.

Dla porównania podam składy następnych ekip na mistrzostwach świata: w roku 1993 Birmingham (zdj.1) startowaliśmy w składzie: Jacek Hankiewicz, Dariusz Zięba, Dariusz Karczmarczyk, Jerzy Dołhan, Katarzyna Krasowska, Bożena Siemieniec Bąk, Wioletta Wilk, Bożena Wojtkowska Haracz, trener Zhou Jun Ling, Piotr Kulpaka lekarz ekipy, i ja jako kierownik reprezentacji.   Rok 1995 mistrzostwa świata w Lozannie:  Katarzyna Krasowska, Joanna Szleszyńska, Dorota Borek, Dariusz Zięba, Damian Pławecki, Robert Mateusiak, Jacek Niedźwiedzki trener Ling Bo, Klaudia Majorowa  oraz Ryszard Borek. W 1999 r. w  mistrzostwach świata w Kopenhadze startowaliśmy w składzie: Przemysław Wacha, Jacek Niedźwiedzki, Michał Łogosz, Robert Mateusiak, Piotr Żołądek, Marcin Burzyński, Kamila Augustyn, Monika Bieńkowska, Joanna Szleszyńska, Kinga Rudolf, trenerzy Ryszard Borek, Klaudia Majorowa, i dodatkowo na konferencję trenerską organizowaną przez IBF Andrzej Klej, Lesław Markowicz. W roku 2001 w Sewilli startowali: Jacek Niedźwiedzki, Przemysław Wacha, Michał Łogosz, Robert Mateusiak, Kamila Augustyn, Katarzyna Krasowska,  Agnieszka Jaskuła, Agnieszka Czerwińska, Nadieżda Kostiuczyk- Zięba,

W roku 2003 Eidhoven Holandia: Przemysław .Wacha, Jacek Niedźwiedzki, Michał Łogosz, Robert Mateusiak, Joanna Szleszyńska, Angelika Węgrzyn, Kamila Augustyn, trenerzy Ryszard Borek, Klaudia Majorowa.

Poniżej podaję nazwiska uczniów – zawodników poszczególnych szkół:

Słupsk rok 2000/2001 szkolono 18 zawodników z 9 klubów z całej Polski i 7 województw: maturę zdawali Kamila Augustyn, Angelika Węgrzyn, Burzyński Marcin, Agnieszka Jaskuła, Piotr Łączny, Michał Zakrzewski. W roku 2001/2002 szkolono 15 zawodników z 8 klubów i 6 województw: maturę zdawali Paweł Lenkiewicz, Marcin Dernoga, Dominika Karlińska, Karolina Gliszczyńska, Paulina Matusewicz. W roku szkolnym 2002/2003 szkolonych było 16 zawodników z 8 klubów i 6 województw. Maturę zdawało 4 zawodników: Rafał Hawel, Damian Tarka, Szymon Palczewski, Adam Krok. W roku szkolnym 2003/2004 szkolono 16 zawodników z 8 klubów i 5 województw. Maturę zdawała tylko jedna zawodniczka Marta Wojciechowska.

Olsztyn  w roku szkolnym 2000/2001 szkolono 20 zawodników, w roku 2001/2002 szkolono 12 zawodników, w roku 2002/2003 szkolono 9. Największym sukcesem było zakwalifikowanie się Karoliny Kosińskiej i Agaty Doroszkiewicz do grupy szkolenia kadry juniorów na Mistrzostwa Europy Juniorów w roku 2003 w Danii Esbjerg, start w tych zawodach oraz osiągnięcie zaplanowanych wyników indywidualnie i drużynowo.

Głubczyce: rok 2000/2001 szkolono 13 zawodników, w roku 2001/2002 14 zawodników, 2002/2003 10 zawodników, 2003/2004 12 uczniów. W 2004 roku szkolono w trzech klasach 28 uczniów zawodników. Liczba godzin treningu przez pierwsze dwa lata wynosiła 27, w trzecim roku nauki 25 a w roku 2004 24. Przez dwa lata szkolenie badmintonowe prowadzili Ryszard Borek – wieloletni trener kadry narodowej i Bożena Wojtkowska Haracz multimedalistka Indywidualnych Mistrzostw Polski, trener, Olimpijka z Igrzysk Olimpijskich Barcelona 1992.W trzecim roku nauki do grona trenerów dołączyła Irena Dacyk, a w czwartym Przemysław Krawiec. W roku 2004 pracowało trzech trenerów z wymaganym wykształceniem i II klasą trenerską.  Szkoła Mistrzostwa Sportowego w Głubczycach organizowała podczas wakacji zgrupowania w Danii, Wolborzu-Spale i Zakopanem. Podczas pobytu zawodników uczniów w Danii treningi prowadził Jens Thorgensen ( 6 godzin dziennie), natomiast w roku szkolnym trener IBF/EBU Günter Huber prowadził szkolenie przez dwa tygodnie.  Zawodniczy sms startowali w wielu turniejach zagranicznych i krajowych.  W roku 2001 i 2003 w Irlandii sześciu zawodników brało udział w Drużynowych Mistrzostwach Europy. Do najlepszych uczniów SMS Głubczyce należeli: Adam Cwalina, Wojciech Szkudlarczyk, Ewa Jarocka, Wojciech Poszelężny, Jarosław Suwała, Żaneta Zając, Idalia Haracz, Mateusz Szałankiewicz, Michał Rogalski, Łukasz Moreń, Anna Plecha, Magda Dakowicz, Cezary Gutowski, Kamil Ogiełko, Kamil Krukowski, Paweł Jarocki, Agnieszka Wojtkowska, Aleksandra Walaszek. Uczniowie tej szkoły osiągali bardzo dobre wyniki w nauce i tak Martyna Łyszczarz, Adam Cwalina i Ireneusz Styczewski otrzymywali stypendium Prezesa Rady Ministrów. W roku 2004 szkoła legitymowała się 15 absolwentami. Wielu uczniów wchodziło w skład kadry narodowej i reprezentacji Polski. SMS współpracował z AWF Wrocław, Politechnika Opolską Wydziałem Wychowania Fizycznego, Wojewódzkim Ośrodkiem Medycyny Sportowej w Lublinie. Uczniowie uczestniczyli też w kursie organizowanym przez szkołę i uzyskali tytuł instruktora badmintona a także ukończyli kurs sędziowski organizowany przez Opolski Okręgowy Związek Badmintona. 

Z czterech powołanych przez nas szkół mistrzostwa sportowego tylko jedna szkoła funkcjonuje do dzisiaj. Dlaczego?   W  latach dziewięćdziesiątych funkcjonowały ośrodki szkolenia młodzieży w klubach w  Częstochowie z trenerem Luo Guo Hui, Suwałkach z trenerem Xu Renfui, Głubczycach z trenerem Ling Bo i Warszawie z Zhou Jun Ling?  Ośrodki zorganizowaliśmy w ramach czterech klubów: KKS Kolejarz Czestochowa, SKB Suwałki, LKS Technik Głubczyce KS FSO Polonez  Warszawa.

Z perspektywy 35 lat, sprawy nabierają innego wymiaru.

W końcu chciałabym podziękować kilku osobom, dzięki którym szkoły powstały, mogły pracować i szkolić zawodników, są to: Zygmunt Kołodziej, Bożena Jurkiewicz, Andrzej Obałek  oraz Klaudia Majorowa  główny trener w SMS w Słupsku , Alicja Rutecka z Olsztyna,  Ryszard Borek i Zdzisława Szałagan z Głubczyc, śp. Zygmunt Kardaś (zm. 2013) i Bernard Szymański z Płocka.  Bez was bez waszego zaangażowania w codzienną pracę szkół nie byłoby waszych wychowanków –uczniów, zawodników kadry narodowej, reprezentacji Polski nie byłoby tamtych wyników i tamtego silnego badmintona.

 

 

 

W.G.: Czy pamięta Pan likwidację getta w Brześciu? 

Z.A.: Likwidacja getta w Brześciu była straszliwym przeżyciem dla małego chłopca, jakim wówczas byłem. Przez kilka dni na obszarze getta trwał przeraźliwy, nieludzki krzyk. Niemcy i ukraińska policja pędzą tysiące Żydów na wysypisko za miastem. Tam słychać salwy i terkot karabinów maszynowych. Ludzie mówią, że ziemia drży od zwłok, które jeszcze poruszają się w tym miejscu. Na opustoszałe domy i ulice rzuca się białoruskie i ukraińskie chłopstwo, wyspecjalizowane zresztą w takich rabunkach. Wyrywają sobie kołdry, pierzyny, meble. Są specjaliści, którzy jeżdżą od miasta do miasta w oczekiwaniu na likwidacje miejscowego getta. Niech nikt mi nie mówi, że tylko chłop polski zachowywał się w czasie holocaustu wyjątkowo okrutnie, bo tak samo zachowywał się chłop białoruski, ukraiński i ruski. Z tym, że wcześniej ten sam chłop wychodził na rzeź polskich panów, podpalał dwory, zabijał rannych żołnierzy KOP-u cofających się przed bolszewikami, rabował zwłoki. Później zresztą też rabował i mordował innych, gdy tylko nadarzyła się okazja. Nie ma co tu nadużywać słów: antysemityzm czy nienawiść do Żydów. To była po prostu zwierzęca chęć mordowania, nasycania się zbrodnią i bogacenia przy okazji. Są na Polesiu wsie, które tak właśnie się bogaciły. Są na Polesiu, Ukrainie i Białorusi wsie, które wychodziły nocą na żer, gdy w pobliżu zdarzyła się jakaś bitwa, katastrofa, nieszczęście, likwidacja getta, powstanie… I w Polsce są takie wsie. Rzecz jasna, żadne to usprawiedliwienie dla zbrodni.            

 W.G.: Dlaczego Pan o tym nie pisze? 

Z.A.: Moje wspomnienia z Polesia są na inny temat. To samo dotyczy „Batiuszki, co ptakiem latał”. Okres mojego dzieciństwa na Polesiu nie był taki „sielski-anielski”. To prawda, ale nie chciałem czy nie mogłem o tym pisać. „Okrutnej” literatury o Polesiu czy w ogóle Kresach Wschodnich nie brakuje. Bardzo dużo jest pamiętników, relacji, wspomnień na temat wojny i stosunków narodowościowych na tym obszarze: polsko-sowieckich, polsko-ukraińskich czy białoruskich, polsko-żydowskich. Mamy sobie wiele do powiedzenia z wszystkich stron, ale ja tu opisuję chyba swego rodzaju „Arkadię” – Polesie, którego już nie ma. Na temat martyrologii Polaków na Kresach Wschodnich napisano w różnych książkach wiele. A przecież nie do końca. Nadal wiele spraw stanowi temat „tabu”. Brak jest dobrej monografii okresu 1939-1989 na Kresach Wschodnich. Zawsze tu naszym historykom coś przeszkadzało. W czasach PRL-u oraz obecnie dla dobrych stosunków z Ukrainą czy Litwą, bo o Białorusi lepiej nie mówić, gotowi jesteśmy wiele poświęcić. Chociaż tam zbytniej wzajemności nie mamy. Nie mamy zresztą Instytutu Kresowego, którego powstanie stale się zapowiada, ale nic z tego nie wychodzi, nie mamy wydawnictwa kresowego, które jest niezbędne! Nie mamy nawet gazety o tej tematyce! 

W.G.: Uważa Pan, że są tematy i sprawy kresowe, o których się nie mówi? 

Z.A.: Tak uważam! W każdym razie „dla świętego spokoju” z sąsiadami na naszych wschodnich granicach mówi się na ten temat bardzo mało. Historia polskich kresów wschodnich, choćby tych okrojonych w latach 1918-1939 tzw. Linią Curzona, jest bardzo mało znana. Późniejsze wydarzenia z lat 1939-1945: okupacja niemiecka i sowiecka, zsyłki na Syberię, wywózki do Rzeszy, mordy, grabieże, rzezie i okrucieństwa, jakich dopuszczali się wobec Polaków Ukraińcy czy Białorusini, są jeszcze mniej znane. Rzadko kto wie, że my – Kresowianie doświadczyliśmy dodatkowo skutków wojny niemiecko-sowieckiej, która miała miejsce w roku 1942. Nie obyło się bez strat ze strony ludności polskiej w wielu miastach i miasteczkach kresowych, bombardowań, ostrzałów artyleryjskich itd. Do tego dzieje konspiracji wschodniej, działalność Armii Krajowej, działalność konspiracyjna harcerstwa polskiego czy innych organizacji niepodległościowych jest też mało znana. Polacy na Kresach byli szczególnie osaczeni czy osamotnieni wśród otaczającej ich ludności ruskiej, białoruskiej litewskiej i ukraińskiej. Polacy niewiele mogli zrobić wobec mordowania ludności żydowskiej. Zaraz po wejściu Niemców na Kresy Wschodnie, w roku 1942, Polacy starali się pomagać Żydom, w czym przeszkadzały donosy wrogo do Polaków nastawionych innych mniejszości narodowych. Można mówić o szczególnie traumatycznych doświadczeniach, jakie były udziałem wszystkich Polaków: młodych i starych, kobiet i dzieci na Kresach Wschodnich. Ale honory i splendory z racji okupacyjnych przeżyć nie zawsze rozdzielane są sprawiedliwie. Nie mówię już o tym, że nie rekompensują tego wszystkiego przesiedlenie Polaków z Kresów Wschodnich na Zachód. Czasem jest to wręcz dodatkowe cierpienie. Moja babcia Stefania zaraz po przyjeździe do, pięknego skąd inąd, Sopotu zmarła! Znałem wielu starych ludzi, którzy zmarli z tęsknoty za swoim domem na Kresach. Starych drzew się nie przesadza.

 W.G.: Osadnicy z Kresów, w tym z Polesia, to chyba temat specjalny? 

Z.A.: Rzeczywiście! To temat wielki! Są sympatyczne obserwacje obyczajowe, choćby w filmie „Sami swoi” A. Mularczyka, ale właściwie brak poważnych wiadomości na temat, jak to wszystko wyglądało? I jak wygląda życie dawnych Zabużan obecnie, po tych wszystkich traumatycznych doświadczeniach. 

W.G.: Dziękuję, Panu, za rozmowę.

 

Rozmowę ze Zbigniewem Adrjańskim prowadzi Weronika Gołębiowska  cz.2

W.G.: Co było tak magicznego w owych Kresach? 

Z.A.: Wszystko! Przyroda, krajobraz, ludność, zabytki, obyczaje… To był jakiś stan zauroczenia tą krainą, rozkochania się w Kresach. Marszałek Józef Piłsudski mówił, że „Polska podobna jest do obwarzanka – wszystko, co wartościowe jest na Kresach, a w środku pusto”. I marszałek miał wiele racji. Kresy to ojczyzna wspaniałych ludzi. Kresy dały Polsce wielkich pisarzy, poetów, polityków, wodzów narodowych i artystów. To ciekawe, że rodzili się oni właśnie na Kresach, jest w tym chyba jakiś Genius loci… W każdy razie: Tadeusz Kościuszko, Adam Mickiewicz, Stanisław Moniuszko, Romuald Traugutt, Eliza Orzeszkowa, Maria Konopnicka, Maria Rodziewiczówna, Melchior Wańkowicz to Kresowianie, a ściślej mówiąc, Poleszucy. Ale tę listę nazwisk można mnożyć jeszcze. A przecież są jeszcze: Lwów, Wilno, Krzemieniec, Podole, Ukraina, Wołyń ze swoim dawnym osadnictwem polskim – ziemie, gdzie narodziło się wielu innych sławnych Polaków, nie tylko artystów i pisarzy, ale np. matematyków ze sławnej szkoły lwowskiej prof. Banacha. Z tym, że Lwów nie był tak prawdę mówiąc miastem kresowym. Ja też wyrosłem w kulcie „Kresów Wschodnich”. Mój ojciec, Stanisław Adrjański, wychowywał się zresztą na dawnych Kresach Wschodnich, jeszcze w mohylowskiej guberni. Tam, chodził do gimnazjum. Wiele zawdzięcza znanej na kresach rodzinie Łaszkiewiczów, kuzynom mojej babci Stefanii, w których majątku się wychował.

W.G.: Czy Pański stosunek do Brześcia nie jest roszczeniowy albo rewizjonistyczny? 

Z.A.: Jaki tam ze mnie rewizjonista albo roszczeniowiec? Nie chcę niczego zabierać Łukaszence. Nie załatwiłem sobie nawet do tej pory swoich roszczeń zabużańskich za dom mojej babci, który tam pozostał. Wspominam tylko moje dzieciństwo w Brześciu nad Bugiem. I Brześć, jaki wtedy był! A że był wtedy miastem polskim, nic na to nie poradzę. Powiem też rzecz dziwną – po wojnie byłem tam naprawdę tylko raz, choć przejeżdżałem tamtędy 17 razy. Po prostu: nie chcę „zmieniać taśmy Brześcia, jaką mam w oczach”. Te lata już nie wrócą, a mego Brześcia już nie ma! Chciałbym tylko odnaleźć jeszcze grób mojego dziadka, Antoniego Adrjańskiego, w Brześciu nad Bugiem na cmentarzu miejskim, jeśli ten cmentarz jeszcze istnieje oraz grób mojego drugiego dziadka, Józefa Grudzińskiego pochowanego w tym samym miejscu. I to chyba wszystko!  

W.G.: Proszę coś jeszcze opowiedzieć o atmosferze domu, w którym się Pan wychowywał i o przeczuciu zbliżającej się wojny.

Z.A.: Rodzice moi prowadzą „dom otwarty”. Są młodzi, sympatyczni, towarzyscy. Jest to prawdziwy dom kresowy. Bywa w nim wiele ciekawych osób, przyjaciół rodziców i znajomych, spośród miejscowej inteligencji. Odwiedzają nas również znajomi z całego Polesia, którzy zajeżdżają w różnych sprawach do Brześcia i przy okazji odwiedzają państwa Adrjańskich. Nie było wtedy takich jak obecnie przedziałów pokoleniowych, więc wśród znajomych moich rodziców zdarzają się prawdziwe „żubry kresowe” pamiętające jeszcze „czasy cara Mikołaja”. Na przysłowiowych „herbatkach” u pani Zosieńki – jak nazywano moja mamę – albo na tzw. „żurfiksach” dyskutowano o ważnych sprawach: o polityce, literaturze, modzie i oczywiście… o zbliżające się wojnie z Niemcami. O czym utwierdzał wszystkich pakt Ribbentrop-Mołotow. Dominował wtedy dość powszechny pogląd, że w razie wojny „czapkami ich nakryjemy”. Ale nie spodziewano się raczej uderzenia sowieckiego na Polskę (17 września 1945), chociaż mój ojciec, który bywał wtedy w licznych rozjazdach przy granicy sowiecko-polskiej, opowiadał, że pińska marynarka wojenna jest w nieustannym pogotowiu, a Korpus Ochrony Pogranicza wyłapuje mnóstwo sowieckich szpiegów przekradających się na terytorium Polesia. W naszym domu jest mnóstwo gazet, które prenumeruje ojciec, ze „Słowem Wileńskim” na czele. Ojciec czyta „Słowo Wileńskie” dla felietonów Stanisława Cata-Mackiewicza. Wszystkie nagłówki tych gazet są niespokojne. Mama preferuj żurnale i modne czasopisma ilustrowane. Ale i one jakoś posmutniały w roku 1939.

            W moim domu są dwa gramofony. Jeden z ogromną zieloną tubą firmy Pathe Marconi, drugi tzw. walizkowy (na korbkę), który zabieramy z mamą na wyprawy kajakiem po Muchawcu. Podczas jednej z takich wypraw nastawiliśmy płytę Mieczysława Fogga z piosenką: „Skrwawione serce zdeptane w tłumie, o poniewierce zapomnieć umie”. Kajak uderzył dziobem o jakiś korzeń. Akurat stał tam gramofon, który zsunął się do wody, zabulgotał i zamilkł. Mama była niepocieszona. Ja również, bo lubiłem te nasze muzyczne wyprawy kajakiem, kiedy „patefończyk”, jak pieszczotliwie mówiła moja mama, przygrywał nam modne przeboje. Krążyliśmy zresztą jeszcze długo w miejscu, gdzie do wody zanurkował nam patefon. Mama mówi, że z dna rzeki chyba jeszcze słychać Fogga. Ale to tylko złudzenie. Wracamy na przystań i do domu, bardzo zmartwieni. W kilka dni później dwóch rosłych tragarzy przydźwigało do domu z dworca kolejowego olbrzymi odbiornik z magicznym okiem marki Telefunken. Jak się okazało, był to prezent ojca dla mamy na 15 maja (imieniny Zofii). Dla mnie też jest specjalna paczuszka z radiem na kryształki! Mam już jedno radio na kryształki zrobione przez Lutka Krasowicza, w pudełku po paście do butów marki Lux. Ale nowe radio na kryształki zrobione jest profesjonalnie – ma specjalną antenę, słuchawki i „zwojnicę”. Słychać nawet na nim Radio Baranowicze i sowieckie Radio Mińsk. Natychmiast przestaje mnie interesować Telefunken, którym cieszą się rodzice. Wchodzę do ogrodu, włażę po drabinie na ogromną lipę, która ma konary nad werandą babci, i tam mam swoje miejsce na słuchanie Radia Baranowicze. Wysoko na konarach owej lipy „radyjko an kryształki” złapało kiedyś nawet transmisję parady wojskowej za pośrednictwem rozgłośni w Mińsku. Nadają wojenne pieśni: „Jeśli zawtra wojna” („Jeśli jutro na wojnę…”) oraz inne utwory. Mam widocznie, po tej audycji, nie tęgą minę, bo do akcji wkracza moja babcia i zabrania słuchania „radia na kryształki” i sowieckich pieśni. W dodatku na konarach drzewa nad dachem, z którego można zlecieć na „łeb i szyję”… 

W.G.: W Pańskich wspomnieniach wiele miejsca zajmuje babcia – Stefania Grudzińska, primo voto Andryańska?

Z.A.: Bo tak pisane jest w wielu dokumentach nasze nazwisko: Andryańscy albo nawet Andryjańscy. Później, w roku 1922, w czasie ucieczki z Rosji sowieckiej przekręcono w dokumentach to nazwisko i tak już zostało. A Grudzińska, to drugie nazwisko, babcia nosiła po drugim mężu, za którego wyszła po 25 latach wdowieństwa, Józefie Grudzińskim, moim drugim dziadku, którego bardzo lubiłem. A w ogóle moja babcia była osobą wspaniałą, córką holenderskiego osadnika i polskiej szlachcianki z okolic Topczewa, Boczek i Andryjanek na Podlasiu. Babcia moja rzeczywiście była osobą niezwykłą, której życie zasługuje na oddzielną książkę. 

W.G.: Co Pan pamięta z września 1939?  

Z.A.: Pamiętam dokładnie wrzesień 1939 roku. Ciężkie naloty niemieckie na miasto i twierdzę w Brześciu. Setki zawieszonych nad miastem niemieckich bombowców. Plotka głosiła, że w twierdzy ukrył się Edward Rydz-Śmigły ze sztabem, dlatego Niemcy bombardowali twierdzę niezwykle zaciekle. W ogrodzie mojej babci żołnierze ustawiają dwa działka obrony przeciwlotniczej i strzelają w stronę nadlatujących niemieckich samolotów. Na wiśni przy płocie zawieszono kawał szyny kolejowej, która pełniła rolę „gongu alarmowego”. W czasie nalotu niemieckich samolotów, a właściwie przed nalotem, na sam odgłos, że nadlatują, walę młotkiem w „gong” i wrzeszczę strasznie: Lotnik! Nalot! Kryj się! To „kryj się” oznacza, że moja rodzina wchodzi do kuchni pod długi dębowy stół babci. Jak bomba trafi w nasz dom, deski zatrzymają się na tym stole i może nas nie przysypie. Tak – mówi ojciec – ale są kłopoty z wykonywaniem tego polecenia. Babcia siedzi na taborecie w ogrodzie, odmawia różaniec i nie chce wracać do kuchni. Sztorcuje lekko załogę działka przeciwlotniczego, która właśnie zniszczyła jej piękny warzywnik  Ojciec pali nerwowo papierosa za papierosem, stoi w progu domu patrząc niespokojnie, co wyrabia jego syn, który wali w „gong” i też nie chce chować się pod stół w kuchni. Ojcu przykro jest, że babcia sztorcuje żołnierzy za podeptane grządki i wykopane stanowiska. Mówi: teraz jest wojna, mamo, nie można się na nich gniewać. Ale babcia na to: wojna wojną, ale po co tu grządki niszczyć! Tym bardziej, że chciałam dla nich zrobić obiad i potrzebne są warzywa.

            Potem jest wejście do Brześcia wojski niemieckich, później sowieckich. Nie od razu zresztą, lecz po trudnych walkach, w których broni się bohatersko twierdza w Brześciu i obrońcy miasta pod dowództwem gen. brygady Konstantego Plisowskiego. Obrońcy twierdzy brzeskiej zresztą nie kapitulują tylko opuszczają ten obiekt tajnymi przejściami. Niemcy wchodzą do twierdzy 17 września, Sowieci – 22 września, na zaproszenie Niemców, którzy ustanowili z nimi granice na Bugu. 23 września 1939 na ulicy Unii Lubelskiej odbywa się triumfalna defilada. Otoczony później ponurą sławą, niemiecki generał, Heinz Guderian i sowiecki kombryg, Siemion Kriwoszein przyjmują tę defiladę z okazji wspólnego rozbioru Polski. Moja rodzina tej ponurej uroczystości nie widzi, bo kilka dni wcześniej usiłowano ewakuować nas specjalnym pociągiem do Rumunii, ale nie dojechaliśmy tam, po drodze bombardowani i ostrzeliwani przez niemieckie meserszmity. Na koniec Sowieci zatrzymali nas na dworcu w Baranowiczach. I tylko cudem udało nam się przedostać z powrotem do Brześcia!      

W.G.: A jak wyglądał przebieg wojny niemiecko-sowieckiej w 1942 roku w Brześciu? 

Z.A.: Pamiętam dokładnie czerwiec 1942 roku. Tej wojny oczekiwaliśmy z dużą nadzieją, że nasza sytuacja, Polaków na Polesiu, trochę się poprawi. Skądże! Było jeszcze gorzej niż za Sowietów. Wart zresztą „pałac Paca i Pac pałaca” – jak mówią na Kresach. Sowieci wywozili nas od dłuższego czasu na Sybir. Wywożono zazwyczaj w nocy całymi ulicami i kwartałami. Zajeżdżały ciężarówki, na które ładowano również sprzęt i dobytek. Potem na dworcu, skąd odchodziły transporty na Sybir, zabierano te wszystkie tranty, lary i penaty… Ładowano ludzi do bydlęcych wagonów, czasem pozwalano tylko na zabranie rzeczy osobistych. Nic więc dziwnego, że w czerwcu 1942 Niemców w Brześciu, którzy bez większego oporu weszli do miasta, przywitaliśmy jak wybawicieli. Sowieci uciekali w ogromnym popłochu, zupełnie zaskoczeni – niektórzy w kalesonach i boso, tak jak zdążyli wyskoczyć z łóżka. Uciekali przede wszystkim oficerowie, urzędnicy sowieccy, funkcjonariusze NKWD, Niemcy strzelali do nich jak do kaczek. Dzielnie broniła się znowu twierdza brzeska – to trzeba przyznać. Broniła się przez wiele tygodni, choć Niemcy byli już w Mińsku i Kijowie. W Brześciu wygłodniała ludność rabowała sklepy, magazyny z żywnością. Rynsztokiem po ulicy Mickiewicza płynęły gruzińskie wina z pobliskiego kasyna oficerskiego. Zrabowano mąkę z dużego młyna na ulicy 11 listopada, pocięto młyńskie pasy skórzane na zelówki. W dawnej sowieckiej dzielnicy oficerskiej założono kwatery dla Niemców. Powstał też burdel pod czerwoną latarnią, w którym zatrudniały się żony sowieckich wojskowych. U mojej babci na stryszku znalazłem zmarzniętego na kość Miszkę,-Tatara, jak go nazywaliśmy, którego matka właśnie tam się zatrudniła, a ten uciekł od niej. Od tej pory stanowiliśmy z Miszką nierozłączną parę przyjaciół i „królów” (za duże słowo – uwaga A.Z.), „szefów gangu” na czarnym rynku w Brześciu nad Bugiem. Oprócz nas istniały zresztą także inne bandy młodzieżowe. Sprzedawaliśmy papierosy i niemieckiego szampana: Nur für Deutsche, który kupowaliśmy od niemieckich żołnierzy. Ja zresztą nie sprzedawałem bezpośrednio, stałem w bramie i trzymałem kasę, to Miszka i pozostali chłopcy biegali po rynku, wrzeszcząc: „Papierosy. Cygaretki, na sztuki i na setki! Komu dać? Komu nie dać? Komu papierosy sprzedać?”. Jednak handel papierosami i szampanem szybko nam się znudził i zabraliśmy się za wymianę przedwojennych srebrnych dziesięciorublówek z marszałkiem Piłsudskim na pistolety, których dostarczali nam włoscy żołnierze. Transporty z Włochami jadącymi na front miały długie postoje na dworcu brzeskim. Włosi za dziesięciorublówki z Piłsudskim gotowi byli sprzedać nawet armatę! Tak zaczynała się moja nowa konspiracyjna przygoda… Ale to już całkiem inna historia.

     Brześć w czasie okupacji niemieckiej to miasto straszne i groźne. Pożary i mordy polskiej ludności. Pijane watahy kozackie w czarnych burkach, podtrzymujące z trudem w czasie przejazdów przez miasto swoich zalanych w sztok esaułów. Są jeszcze jakieś oddziały krymskich Tatarów kolaborujące z Niemcami, którzy gwałcą i mordują. Wędrują bandy młodych kryminalistów z różnych sowieckich poprawczaków, które już nie istnieją, bo zostały przez Niemców rozpędzone. Banda taka, dwieście – trzysta osób, spada na miasto jak szarańcza, tnie na rynku w Brześciu żyletkami, ogałaca stragany i znika. Głód jest wielki. Niemcy zabierają Poleszukom żywność. Wywożą na front. Brześć ratuje się dzięki „skoczkom”, którzy skaczą na transporty z zaopatrzeniem dla wojska. Ryzyko zabawy w „skoczka” jest wielkie, ale ratunek to jedyny, by przeżyć. Chodzę do szkoły różnie – raz jest to szkoła rosyjska, raz – ukraińska. W końcu uciekam ze szkoły ukraińskiej i przystaję do takich „skoczków”.

            Oczywiście, Brześć to wielki teren do działań konspiracyjnych. Działa Związek Walki Zbrojnej i później Armia Krajowa, są jakieś inne jeszcze organizacje podziemne, są ukraińscy i białoruscy nacjonaliści. Nikt nikomu nie wierzy. Więzienie w Brześciu jest przepełnione. Są relacje o torturach. W okolicy mnóstwo obozów dla jeńców sowieckich traktowanych po barbarzyńsku. Codziennie moją ulicą Bema idą tragiczne pochody jeńców do pracy przy torach kolejowych. Zwykle dwóch zdrowych jeńców taszczy w środku trzeciego – tego, który już nie ma siły iść. Jeńcy robią z drzewa jakieś żałosne pajacyki, które wykonują różne fikołki na drucie, chcąc je wymienić na chleb. Ale ludność polska, i moja babcia, rzuca przez płot chleb swoim niedawnym sowieckim prześladowcom bez tych pajacyków, bo po prostu żal na nich patrzeć.

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.