Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Archiwum kategorii ‘Historia’

Święta Wielkanocne minęły, jak co roku bardzo szybko. Niby pogoda dopisała, jednak wiało chłodem. Mam nadzieję, że u Was w domach było miło i przytulnie, a chłód pozostał tylko za oknem. Czytając różne książki, szukając ciekawostek w Internecie, znalazłam kolejny świetny artykuł Jarosława Dumanowskiego dotyczący serwowania potraw, czyli kolejności, w jakich przyrządzane potrawy wjeżdżały na stół. Miałam wielką ochotę na powieszenie tego wpisu przed świętami, ale stwierdziłam, że przecież po Wielkiej Nocy też jest odpowiedni czas, gdyż będą komunie, chrzciny a niektórzy nawet będą przygotowywali się do ślubu. Stąd moja opowieść dotycząca sztuki podawania potraw będzie i teraz na czasie. Historia sztuki kulinarnej to nie tylko sposób na przyrządzanie potraw, które są oczywiście ważne, powiedziałabym nawet bardzo ważne, z powodu kompozycji smakowych oraz składników, z jakich przygotowujemy dane potrawy. Jednak w kuchni bardzo ważnym jest ordre des mets – porządek dań. Nie wiem czy kiedykolwiek zastanawialiście się nad tym, w jaki sposób Wasze Babcie, Mamy i Wy sami podajecie przyrządzone potrawy? Przede wszystkim, jak komponujecie przepisy na przygotowywane „przyjęcie”, spotkanie towarzyskie i od czego to zależy? Jeżeli nie, to posłuchajcie:

„…Sposobowi podawania potraw poświęcił swą ostatnią książkę twórca tzw. „gastronomii historycznej” Jean-Louis Flandrin. Ukazała się ona już po śmierci Mistrza dzięki pracy i poświęceniu grona wdzięcznych uczniów i przyjaciół. (napisał w swoim artykule Jarosław Dumanowski). W sposobach podawania potraw Flandrin dostrzegł nie tylko kompozycję dzieła sztuki kulinarnej, scenariusz spektaklu tworzonego dla i przez biesiadników, ale przede wszystkim starcie wielu kulturowych i społecznych tradycji, wyobrażeń i gustów. Jeszcze niedawno, przyzwyczajeni do nieśmiertelnego „pierwszego” i „drugiego” dania, niewrażliwi na kulinarną poetykę i niekonfrontowani z innymi typami kuchni, nie byliśmy w stanie wyobrazić sobie wagi rozwiązań dotyczących kolejności podawania potraw i sposobów ich prezentacji. W XVII i XVIII wieku na eleganckich stołach całej ówczesnej Europy niepodzielnie panował tzw. service à la française polegający z grubsza rzecz biorąc, na serwowaniu w jednym czasie wszystkich potraw składających się na tzw. danie (część posiłku). Na stole stawiano kilka rodzajów przystawek, zup, pieczystego i deserów. W ten sposób bardzo zyskiwała wizualna strona uczty, powodowało to jednak pewne niedogodności zwłaszcza w wypadku dań ciepłych, które w większości zdążały całkowicie wystygnąć. Biorąc pod uwagę fakt, iż uroczyste posiłki trwały po wiele godzin, to ten typ ekspozycji odbijał się niekorzystnie także na potrawach zimnych, które mogły tracić na swej świeżości i atrakcyjnym wyglądzie. W XIX wieku w zachodniej Europie, począwszy oczywiście od przeżywającej swój złoty wiek kuchni francuskiej, rozpowszechnił się styl zwany service à la russe, w którym poszczególne potrawy wnoszono kolejno z kuchni już pocięte na odpowiednie porcje i szybko nakładano gościom na talerze. W ten sposób dania gorące w ogóle nie miały okazji wylądować na stole, jako jego ozdoba, a rola ta przypadła potrawom zimnym no i oczywiście deserom. Service à la russe, to zmiana w historii europejskiej kuchni, gdzie rytuał żywieniowy jest znacznie uproszczony oraz gdzie w końcu dominuje wyrafinowany smak nad wizualną oprawą potraw, o czym pisałam 19.03.2010 tutaj. Zmiany te spowodowały również ograniczenie ilości potraw, jak też znaczne zmniejszenie ich porcji. Dzisiaj serwujemy potrawy podobnie wg service a la russe, gdyż na początek podajemy przystawki, które wystawiamy przed przyjściem gości, tak, aby nie krzątać się przy stole, gdy oczekujemy na wszystkich zaproszonych, co jest niezmiernie ważne szczególnie w małych mieszkaniach. Podajemy drinki kolejnym przybywającym, aby w końcu zasiąść do stołu. Przystawki czekają, pieczywo również, zaczynamy przyjęcie. Zazwyczaj dbamy o to, aby nasi goście otrzymali od nas nie tylko miłą atmosferę, ale też każdy znalazł wśród podanych dań na zimno coś dla siebie, to, co lubi najbardziej. Pan domu dba o napoje, wina białe i czerwone, lub też zimną wódkę serwowaną do śledzia. Chyba się nie mylę? Prawda? Rozmowy, miła atmosfera troska gospodarzy o gości, wszystko to kojarzy nam się z udanym przyjęciem. W końcu o to chodzi. Spotkanie jest okazją do wymiany zdań, myśli, do miłego spędzenia czasu, którego nam, na co dzień bardzo brakuje. Następnie zbieramy przystawki i serwujemy dania ciepłe, jeżeli zaprosiliśmy naszych gości na obiad, na koniec serwujemy desery lub ciasta i kawę lub herbatę. Oczywiście przyjęcie zależy od nas jak również od tego, co chcemy podać. Nie martwmy się tym, ze nie podajemy przystawek, skoro goście zostali zaproszeni na obiad, nie martwcie się również tym, ze serwujemy same zimne przystawki i nie podajemy dania ciepłego. Zaproszeni muszą czuć, że to, co serwujemy przygotowaliśmy dla nich z sercem, a atmosfera spotkania będzie miłym wspomnieniem. Czy zastanawialiście się nad tym, że fenomen imienin, urodzin czy innych okoliczności jak rocznica ślubu ulegają zapomnieniu? Imieniny niechętnie organizujemy w restauracji ze względu na koszty (jeżeli w ogóle), o urodzinach staramy się nie pamiętać, a rocznica ślubu nie jest świętem rodzinnym tylko prywatną sprawą małżonków? Nie jestem osobą, która lubi narzekać, ale z przykrością stwierdzam, że coraz rzadziej siadamy wspólnie do stołu, coraz mniej czasu poświęcamy sobie nawzajem, sprawę posiłku traktując, jako dopust „Boży”. Bo czy warto usiąść wspólnie np. do kolacji wieczorem po dniu czasami fajnym, a wiele razy trudnym, stresującym? Otóż uważam, że fajnie, wtedy budujemy więzy rodzinne, wtedy też mamy niezapomnianą chwilę do bycia razem, do wspólnego jedzenia, które nie musi być wykwintne, ale podane z sercem cementuje trwale naszą rodzinę i jest kopalnią wiedzy oraz przekazywaniem tradycji naszym dzieciom, które później będą pamiętały te nasz wspólne chwile przy stole i będą przekazywały nabytą wiedzę i umiejętności swoim dzieciom a naszym wnukom. Uważam, że najskromniejsza kolacja może być celebrowana tak, jak by to była najpiękniejsza super uczta, warunek jest jednakowoż jeden i fundamentalny – do stołu siadamy nie pamiętając o tym, co złego nas spotkało, nie możemy być naburmuszeni, radość z bycia razem jest elementem nadrzędnym, czyż nie tak? Zawsze lubiłam usiąść ze ślubnym przy stole i rozmawiać o tym, co działo się w pracy, co zobaczyłam tu czy ówdzie, wtedy czułam, że jesteśmy razem, na dobre i na złe, że życie, choć trudne możemy przejść, bo wiemy, że w końcu mamy siebie, mamy kawałek bezpiecznej przystani. Ponadto zawsze zwracam uwagę, aby stół był przygotowany, odpowiednie podkładki pod talerze, dopasowane serwetki i choć jeden maleńki kwiatuszek, wtedy wydaje mi się, że to, co na talerzu lepiej smakuje. I tym optymistycznym miłym akcentem poświątecznym do usłyszenia

Wasza Jadwiga

Zbliżają się Święta Wielkiej Nocy. Zanim przejdę do podania przepisów tradycyjnie na tę okazję przygotowywanych przeze mnie, znalazłam w Internecie dla Was moi czytacze artykuł dotyczący Kuchni Polskiej w wieku XVII i XVIII. Zaintrygowana tym opisem postanowiłam się z Wami podzielić tymi wiadomościami, jako że temat jest bardzo na czasie, a i ciekawe jest,  co na temat naszych potraw, kulinariów oraz trunków pisali podróżnicy, odwiedzający nasz Kraj w owych czasach. Artykuł pochodzi z Silva Rerum:

„…Opowieści podróżników z XVII i XVIII w., spisywane niekiedy z niezwykłą precyzją przepełnione są opisami kulinarnych doświadczeń, które z kolei mogą wiele powiedzieć o przyzwyczajeniach żywieniowych naszych przodków. Powody opisywania pokarmów i trunków spożywanych w czasie długich zapewne podróży mogą być co najmniej dwa. Pierwszy związany jest z poczuciem obowiązku przekazania w diariuszu najważniejszych wiadomości, które mogą stać się nieocenione dla osób podążających śladami autora. Po drugie nie może dziwić fakt, iż autor relacji sporządzał opisy tego, co dla niego było odmienne, a czasami śmieszne bądź odrażające, bowiem wszystko to, co wywołuje w ludziach skrajne emocje jest godne zapamiętania.

Przyznać należy jednak, iż większość opinii cudzoziemców na temat polskiego jedzenia nie była pochlebna i zadowalająca. Przede wszystkim krytykowano Polaków za zbyt wielką wystawność w czasie bankietów, a także obżarstwo. Francuza, Huberta Vautrin przebywającego w Polsce od listopada 1777 r., raził fakt, iż przy stole Polak lubi popisywać się swoim bogactwem i korzystać z niego. Dba więcej o wystawność stołu niż o wytrawny smak potraw, jest raczej żarłokiem niż smakoszem.

Szlachcic i dyplomata Republiki Weneckiej oraz autor Relacji o Polsce, Hieronim Lippomano, zauważył natomiast, iż w Polsce nie tylko w piciu zbytek wziął górę nad umiarkowaniem i potrzebą przyrodzoną, w jedzeniu równie są niewstrzemięźliwi, skąd pochodzi, że przesiadują u stołu siedm lub ośm godzin.

Niemałe zainteresowanie budziły wśród podróżujących po naszym kraju również konkretne potrawy. Groch ze słoniną nie przypadł do gustu Francuzowi Gauillaume’owi Beauplanowi, który wręcz dziwił się, iż takim cieszy się powodzeniem, że goście raczą się nim do końca biesiady i czuliby się pokrzywdzeni, gdyby przypadkiem pominięto jego podanie do stołu.

Utyskiwano również na zbyt dużą ilość przypraw dodawanych do poszczególnych dań, skarżono się na zbyt twarde mięso oraz niezbyt smaczne alkohole, chociaż w tym względzie zdania były podzielone.

Różnie pisano również o chlebie oraz o polskich rybach. Fryzyjczyk Ulryk von Werdum twierdził, iż w całej Polsce nie znajdziesz prawie chleba dobrze wypieczonego, natomiast Johann Joseph Kausch zarzekał się, iż dwie rzeczy są w Polsce tak znakomite jak nigdzie indziej: chleb i kawa. Podobnie rzecz przedstawiała się w stosunku do potraw rybnych. Wspomniany już Beauplan nie mógł wyjść z podziwu nad sposobem przyrządzania ryb, w czym przewyższają Polacy – nie tylko moim zdaniem, lecz według opinii wszystkich moich krajanów tudzież i obcych, którzy mieli sposobność gościć w tym kraju – wszystkie inne narody. Inaczej widział tą kwestię nuncjusz apostolski Fulwiusz Rugierri, dobitnie stwierdzając, że stawy są błotniste, ryba z nich niesmaczna, równie jak z Morza Bałtyckiego, której można za talara dostać wóz cały.

Dodać można również kilka pozytywnych odczuć, jakie zarysowały się w obcych relacjach. Podróżnikom smakowało znakomicie według nich przyrządzane mięso z łosia, bobrowe ogony, ale również owoce, takie jak jabłka, gruszki, pigwy oraz wiśnie, a także smakowite desery, czyli wety.

Z powyższych relacji widać więc wyraźnie, iż polska kuchnia była przedmiotem najróżniejszych ocen – od tych pełnych zachwytu po bardzo negatywne, pełne odrazy bądź zdziwienia. Nierzadko zdarzały się również zabawne historie, skrzętnie zapisywane w osobistych kajecikach. I niech taka XVIII-wieczna opowieść, spisana przez angielską arystokratkę von Anspach, posłuży za zakończenie:

Jedyne w czym król zdawał się być zorientowany, to zmiany jakie moda wniosła do sztuki kulinarnej w domach arystokracji angielskiej. Jako objaw swoistej galanterii wobec mnie podano rybę i mięso zamiast sosem polane topionym masłem, rzecz spotykana jedynie w naszym kraju. Szambelan Jego Królewskiej Mości wyjaśnił mi, że zadysponowano całą kolację po angielsku. Nie zdradziłam się wobec króla, że nigdy nie próbowałam topionego masła i że dobry stół w Anglii zastawiony jest zawsze potrawami przygotowanymi przez francuskiego kucharza. Nie mogłam jednak powstrzymać uśmiechu na widok tych ilości topionego masła: przywodząc na myśl mgły naszego kraju, zasłaniało i zniekształcało wszystko, na czym oko mogłoby z przyjemnością spocząć….”

Jak widać opinie o naszej kuchni są różne, spotkałam się z kilkoma stwierdzeniami, że desery mieliśmy pyszne i pięknie były serwowane, natomiast co do ryb i mięs było tyle zdań ilu uczestników danej biesiady czy uczty. Ciekawe jak wygląda Wasze śniadanie wielkanocne? Czy siedzicie przy nim kilka ładnych godzin?  Moje tradycyjne śniadanie zostanie opisane już w poniedziałek do tego wpisu załączę też kilka przepisów z rodzinnych zeszytów pra babci.

Życzę Wszystkim ciepłego wiosennego weekendu

Wasza Jadwiga

Moja Beata, wiedząc, że ostatnio miałam bardzo dużo pracy z pochówkiem pana Profesora, napisała do mnie list z propozycją umieszczenia na blogu. Oczywiście chętnie skorzystałam ponieważ temat był zaskakująco znany. Uważam, że napisano na ten temat wiele artykułów, a temat fascynuje od lat kolejne pokolenia, a więc zamieszczam ku uciesze moich czytaczy:

Co ma ze sobą wspólnego  Titanic, Wimbledon i egipska księżniczka? Na pierwszy rzut oka nic, a jednak…. Od dawna zafascynowana byłam historią Titanica. Żyjemy w ciekawych czasach, technologia otwiera nam coraz to nowe drzwi, które pozwalają nam zerknąć w przeszłość i rozwiązać wiele zagadek. W roku 1985 Robert Ballard, oceanograf,  zlokalizował Titanica i dzięki jego odkryciu, mogłam się wybrać w zeszłym tygodniu na wystawę artefaktów z tego właśnie statku pochodzących.  Ten majestatyczny statek wyruszył w dziewiczą podróż z Southhampton do Nowego Jorku 10 kwietnia 1912 roku. W cztery dni później uderzył w lodowiec i zatonął z 1517 ludźmi.  Ta największa morska katastrofa wzbudza tak wiele zainteresowania, nie tylko ze względu na straty ludzkie, ale również ze względu na to, że statek uznany został za wręcz niezatapialny. Dodatkowego smaku dodawał fakt, że na pokładzie znajdowało się wiele osobistości, między innymi John Jacob Astor IV, Benjamin Guggenheim, Isidor i Ida Straus, milionerka Molly Brown i wiele innych. Na Titanicu płynął również dziennikarz, William Thomas Stead, o którym mowa będzie później. Dlaczego płynęło tylu znanych i bogatych ludzi? Bo mogli. Był to najdroższy i najbardziej luksusowy rejs jaki można było sobie wyobrazić. Najbogatsi płacili w przeliczeniu na dzisiejszą walutę, 73 tysiące euro za ten parodniowy rejs. Mogli pokazać swoje żony i kochanki w najlepszych ubraniach i biżuterii, a luksusowe wnętrza uprzyjemniały im podróż. Dodatkowym plusem był fakt, że  miała to być najszybsza podróż przez Atlantyk. Nie będę zanudzać faktami, bo któż nie zetknął się z opisami w prasie, telewizji  albo z upiększoną wersją filmową z uroczą Kate Winslet! 14-go kwietnia, o godzinie 23.40 Titanic uderzył w lodowiec, a o godzinie 2.20 zatonął.  Wiele wspaniałych historii można wyczytać o ludziach ratujących życie innym, o dodawaniu otuchy przez grającą do samego końca orkiestrę, jak również o tchórzostwie czy też głupocie, za którą płaciło się życiem. Wszyscy sobie zadają pytanie, kto jest winny tej tragedii, czy projektant statku Thomas Andrew, który uległ kierownictwu linii The White Star i obniżył wysokość niezatapialnych komór, żeby pasażerowie pierwszej klasy mieli więcej miejsca, czy też szef tych linii Bruce Ismay, który za wszelką cenę chciał wygrać wyścig z innymi liniami i nakazał szaleńcze tempo. A może jednak kapitan Smith, który uznał, że jego statek jest niezatapialny i zignorował wszelkie ostrzeżenia odnośnie lodowców? A może jednak stocznia, która użyła do kadłuba nitów o gorszej niż wymaganej jakości, które pękały jak zapałki przy uderzeniu o lodowiec? Nie, wszystkiemu winny jest ten wspomniany dziennikarz, William Thomas Stead! Zetknęłam się z tą postacią w trakcie pracy nad swoją ostatnią książką o moim mieście, Wimbledonie. Mieszkał i pracował on w tym podlondyńskim idyllicznym zakątku i aktywnie uczestniczył w kampaniach pokojowych. Fascynujący jest fakt, że płynął Titanic’iem pomimo, że wcześniej zatonięcie statku i swoją śmierć przewidział! Stead nie był jedynie aktywistą i dziennikarzem, był również jednostką niezwykle duchową. Słynął z kontaktów z osobami zmarłymi i automatycznego pisania. Zgubiło go zignorowanie przesądu. W podróż zabrał zakupioną niedawno starożytną mumię egipskiej księżniczki  Amen-Ra zmarłą w 1050 roku p.n.e. Problem z tą mumią był taki, że była ona przeklęta. Przynosiła kolejnym właścicielom śmierć, wypadki, pożary i inne kataklizmy. William Thomas Stead, znając tragiczne losy poprzednich właścicieli, nawet nie próbował się ratować, gdy statek zaczął tonąć. Spokojnie usiadł w salonie pierwszej klasy z cygarem w ustach i książką w ręku i oddał się z uśmiechem lekturze. Bajka to czy nie bajka, zweryfikować jej nie można, bo po prawie stu latach pod wodą nie został ślad ani po owym dziennikarzu ani po księżniczce. Jedynie  osobiste przedmioty pasażerów i obsługi, takie jak bielizna, listy, fotografie, biżuteria zachowały się niespodziewanie dobrze. Obejrzenie ich z bliska sprawia niesamowite wrażenie, ale również interesujące jest obejrzenie filmów nakręconych pod wodą,   bo one najlepiej oddają atmosferę  ekspedycji Bob’a Bollarda. Polecam tutaj stronę internetową: http://.expeditiontitanic.com

Ponownie przygarnięta gościnnie przez Jadzię,

Beata

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.