Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Archiwum kategorii ‘Historia’

Dzisiejszy wpis będzie poświęcony kobietom, trzem niezwykłym Paniom, które zostały uznane przez Komitet Noblowski najwyższym uhonorowaniem ich działalności, a mianowicie otrzymały Pokojową Nagrodę Nobla. Są to trzy niezwykłe kobiety, które walczą w świecie zdominowanym przez mężczyzn, nie bojąc się ich, nie bojąc się religii, która w ich krajach obowiązuje, a także nie bojąc się reperkusji. O kim mowa? Oto pierwsza z nich: 72-letnia Johnson Sirleaf, obecna pani prezydent Liberii, pierwsza kobieta na tym stanowisku w Afryce. Pod koniec lat osiemdziesiątych pani Sirleaf  pełniła w rządzie Liberii funkcję ministra finansów. W styczniu 2006 roku Johnson Sirleaf objęła już fotel prezydencki. Komitet Noblowski argumentował, że laureatka od początku urzędowania przyczyniła się do zapewnienia bezpieczeństwa w Liberii, a także do promocji gospodarczej i społecznej  swojego kraju oraz  do uzyskania stabilizacji w  Liberii. Kolejna Liberyjka, Leymah Gbowee jest działaczką na rzecz praw człowieka i pokoju. Jej organizacja, Women of Liberia Mass Action for Peace, przyczyniła się do zakończenia wojny domowej. Według uzasadnienia Komitetu, pani Leymah Gbowee umożliwiła budowanie mostów między podzielonymi częściami Liberii oraz pracowała na zwiększenie roli tego kraju w Afryce. Została doceniona również za mobilizowanie kobiet i „zagwarantowanie ich udziału w wyborach”.

Trzecia kobieta nagrodzona przez Komitet Noblowski to 32-letnia pani  Tawakkul Karman – jedna z głównych postaci protestów przeciwko prezydentowi Jemenu Alemu Abd Allahowi Salahowi. Jest dziennikarką i bojowniczką na rzecz praw człowieka, demokracji i wolności słowa. Należy do reformatorskiej partii Al-Islah i przewodzi organizacji zrzeszającej dziennikarki – Women Journalists Without Chains, którą założyła w 2005 roku. Karman oświadczyła, że swoją nagrodę dedykuje uczestnikom Arabskiej Wiosny. – Nie pozwolimy, aby nasza rewolucja pozostała niezakończona. Chcemy demokratycznego, nowoczesnego Jemenu – powiedziała w telewizji Al-Dżazira. – Będziemy kontynuować nasz pokojowy ruch. (…) To przede wszystkim zwycięstwo młodych ludzi. Jesteśmy tu, by wywalczyć pełną wolność i godność. Nasza młoda rewolucja domaga się pełnych praw – mówiła Karman z miejsca zwanego Placem Zmian w Sanie, który stał się symbolem sprzeciwu wobec reżimu.
Thorbjoern Jagland- Przewodniczacy Komitetu Noblowskiego, wyjaśnił, że trudno było znaleźć lidera arabskiej wiosny, zwłaszcza wśród rzeszy bloggerów, którzy mobilizowali protestujących. Wskazał, że Karman zaczęła odgrywać ważną rolę na kilka lat  przed wybuchem protestów w Jemenie.

Przewodniczący Komitetu Noblowskiego wyraził nadzieję, że tegoroczne wyróżnienie uwrażliwi społeczność międzynarodową na gwałty i inną przemoc, której ofiarami padają kobiety, a także na rolę kobiet w promowaniu demokracji w Afryce oraz świecie arabskim i islamskim. Nagroda o wartości 10 miliona koron szwedzkich (ok. miliona euro) zostanie wręczona trzem laureatkom 10 grudnia, w rocznicę śmierci Alfreda Nobla. Do tej pory w 110-letniej historii Pokojowej Nagrody Nobla otrzymało to wyróżnienie 12 kobiet, a razem z tegorocznymi laureatkami jest ich już 15.

Czytając informacje prasowe na temat  nagród i uhonorowania tych właśnie Pań najwyższym w świecie (według mnie) wyróżnieniem jakim jest Pokojowa Nagroda Nobla, zastanawiałam się tylko nad jednym, jak to było kiedyś z kobietami walczącymi, mądrymi, może bardziej światłymi od współcześnie im żyjących mężczyzn. I wtedy właśnie otrzymałam list od Beaty, jak zwykle był on na czasie i świetnie wkomponował się w nagrodę Nobla, zresztą pokojową. Oto odpowiedź na moje pytanie czy zawsze niezwykłe  kobiety były właściwie oceniane i doceniane, tak jak to się wydarzyło kilka dni temu.

„…Bardzo dawno temu,  kobiety były oskarżane o czary. Torturami uzyskiwano od nich zeznania i w majestacie prawa skazywano je na  śmierć. Dawno temu? W roku 2011 w samych Indiach oskarżono 200 kobiet  o uprawianie czarów, o statystykach na Czarnym Lądzie nie wspomnę. No ale, jeżeli myślicie że to tylko bardzo dawno temu albo bardzo daleko, w prymitywnych krajach, to niech przytoczę przykład z 1976  kiedy to dom niemieckiej „wiedźmy” został podpalony albo w 1981 w Meksyku tłum ukamienował kobietę która czarami spowodowała  zamach na papieża Jana Pawła II. Tak więc kobiety nawet teraz, w XXI wieku są  torturowane i zabijane.  A dlaczego by nie? W końcu te kobiety, dokładnie mówiąc, czarownice, podlegają wpływom diabła i obdarzone są mocą rzucania uroków!!! W przeszłości, rozszalała wszechmogąca  inkwizycja ścigała je i oskarżała o burze, deszcze, plagi, rzucanie uroku. Obowiązkowo latały one na miotłach lub też wilkołakach. Oczywiście było mnóstwo świadków takich praktykach! Czarownice czasem trochę tolerowano, bo potrafiły pomóc w chorobie. Były to przeważnie zielarki i znachorki.  Czarownicą być źle, ale za to czarownikiem? Doskonała fucha! Czarownik się przechwalał swoimi umiejętnościami magii, obiecywał góry złota, a kobitka, która przykładała ziele na ropiejącą ranę, musiała się chować po lasach. Królowie się czarownikom podlizywali, bogaci płacili za porady a biedni, no cóż, oni się zajmowali pracą. Chyba najwięcej szkody kobietom wyrządziła bulla papieża Innocentego VIII z roku 1484, „Summis desiderantes”, która nakazywała udzielanie inkwizycji wszelkiej pomocy w ściganiu czarownic oraz wiekopomne dzieło, „Młot na czarownice” (1486) – podręcznik oskarżający kobiety, że są lekkomyślne i podatne na pokusy cielesne, dlatego nawiązują  pakt z diabłem!  Dlaczego tylko diabeł mógł zaspokoić te nieokiełznane chucie, to nie wiem, ale skoro najwybitniejsze głowy państwa i kościoła tak mówiły, to znaczy, że tak było. Obwiniano bidulki nie tylko o rozwiązłość, ale również o wszelkie choroby, gradobicia, impotencję, odbieranie mleka krowom.  Sposobów na wykrywanie czarownic w tej księdze było multum. Kobiety rozbierano i sprawdzano czy nie ma blizn albo pieprzyków, bo to oczywiście były znamiona diabła, potem kłuto i bito celem przekonania się, czy czart tych kobiet nie znieczulił na ból. Przy dalszych wątpliwościach poddawano je próbie wody – jeżeli nie tonęła, to oczywiście wiedźma, jeżeli tonęła to niewinna, ale niewiele to nieszczęsnej kobiecie pomagało. Inne przyjemności to miażdżenie stóp i dłoni rozciąganie i łamanie ciała, palenie ogniem, katowanie z użyciem różnych zmyślnych narzędzi. Czyż to wszystko nie przypomina nam marzeń sado-masochistycznego dewianta? Nic dziwnego, że większość z kobiet przyznawała się do wszelkich zarzucanych im czynów, bo spalenie na stosie było ich wyzwoleniem. Stosy zapłonęły w całej Europie, również w Polsce.  Ile kobiet tak zginęło trudno powiedzieć, ale niektóre statystyki wskazują że na świecie nawet do ośmiu milionów, a w Polsce do 40 tysięcy. W Polsce, czarownice przestały być palone na stosach dopiero po Sejmie w 1776 roku,  za króla Stanisława Poniatowskiego! No ale zastanówmy się, dlaczego tak się działo. Przede wszystkim obwinianie kobiety o czary było bardzo dochodowym zajęciem. Oskarżający dostawał znaczne nagrody, a kościół konfiskował majątki ofiar. Nienawiść i zazdrość też odegrała dużą rolę w oskarżaniu. Poza tym kobieta była dobrą ofiarą, na którą można było zrzucić wszelkie problemy z którymi księża sobie nie mogli poradzić. No cóż, nie zawsze modlitwy mogły zakończyć plagi czy gradobicia. Ale może najważniejszym powodem takiego traktowania było odwieczne utrzymywanie kobiet w ciągłym podporządkowaniu mężczyźnie, popierane przez wszelkie religie i filozofie. Męski lęk przed kobietą wykształconą lub dominującą był siłą napędową takiego podejścia. Dlatego też od wieków, słabsze fizycznie kobiety były traktowane jako istoty niższe. Czy to starożytna Grecja czy Rzym, pogarda dla kobiet jest udokumentowana wszechstronnie. Chrześcijaństwo i inne religie popierają ten model w pełni. Czy to chrześcijaństwo czy judaizm czy też islam, wyznaczają one rolę kobiety jako istoty podporządkowanej mężczyźnie, której obowiązkiem było małżeństwo i rodzenie dzieci.  Tymoteusz (2, 11) nakazuje: „Kobieta niech się uczy w cichości i w pełnej uległości”. Apostoł Paweł pisze: „Nie pozwalam zaś kobiecie nauczać ani wynosić się nad męża”, Mojżesz (2, 20) mówi: „żona ma być uległa względem swojego męża”,  Święty Paweł pisze: „mężczyzna nie został stworzony dla kobiety, lecz kobieta dla mężczyzny”. W Emiratach Arabskich bicie żon jest dopuszczalne, lecz według ostatnich orzeczeń sądowych z roku 2010, mąż nie powinien zostawiać śladów bicia. Oczywiście prawo do bicia żon oparte jest na przesłankach Islamu, gdzie księgi podają, że żona może być bita jeżeli nie dba o siebie i mąż uzna, że nie jest dla niego wystarczająco piękna, gdy odmawia seksu lub wychodzi z domu bez pozwolenia męża. Czytamy w księdze Abu Dawud (2141): „bicie czasem jest potrzebne, żeby kobieta znała swoje miejsce” lub też : „mąż nie może być kwestionowany dlaczego bije żonę.” To właśnie te przesłania i takie podejście mężczyzn do kobiet  uprawomocniło podporządkowanie kobiet mężczyznom na całym świecie. Rola kobiet na szczęście się zmienia i ich pozycja umacnia. Już od niemal stu lat mamy prawo głosowania (w Europie), ale walka kobiet o pełne uprawnienie nie jest całkiem zakończona, do dnia dzisiejszego w Emiratach Arabskich kobiety nie mogą……prowadzić samochodu! I pewnie, kto to widział, baba za kierownicą!

Wasza Wojująca Beata

A ja tylko dodam, że w świetle tego listu Beaty innego wymiaru nabiera przyznanie Pokojowej Nagrody Nobla trzem Paniom Johnson Sirleaf (72-letniej pani prezydent Liberii), Leymah Gbowee wojującej o prawa kobiet w Liberii i pani Tawakkul Karman, osoby dzięki której rewolucja w Jemenie mogła się rozwinąć. Moje, a właściwie nasze najszczersze gratulacje!  Przecież jeszcze nie tak dawno mężczyźni z tych państw (innych zresztą też) w nagrodę za głoszenie takich bezeceństw umieściliby te Damy na stosie!

Wasza Jadwiga

Jadwiga, urodziła się na Węgrzech w dniu 18 lutego 1374 roku, jako córka Ludwika Węgierskiego, Andegawena i Elżbiety księżniczki bośniackiej. Królewnie zapewniono staranne wykształcenie i wychowanie. Początkowo tron polski nie był jej przeznaczony w planach dynastycznych. Jak kazał ówczesny zwyczaj w poważnym wieku czterech lat została obiecana, jako narzeczona nieletniemu ośmioletniemu Wilhelmowi Habsburgowi, synowi Leopolda, księcia Austrii. W międzyczasie zmarł jej ojciec, a matka słysząc żądanie dostojników polskich postanowiła zmienić obietnicę i przeznaczyła ją na tron polski.

Do Kraju leżącego nad Wisłą Jadwiga przybyła latem w wieku dziesięciu lat w roku 1384, przekraczając granicę na Przełęczy Dukielskiej nieopodal Biecza. Jan Długosz tak odnotował jej przyjazd:

„… zaprawdę nadzwyczajnym widowiskiem był ów wjazd niedorosłego dziewczęcia, samego bez matki, otoczonego tylko wspaniałym dworem, wiedzionego przez sędziwe duchowieństwo, urzędników poważnych…Kraj w Jadwidze, w” młodym królu” swym w dziewicy zachwycającej pięknością, której sam wiek dodawał uroku widzieli zbawcę i zesłańca bożego.”.

Jadwiga często wracała do Biecza pierwszego miasteczka leżącego na Jej szlaku do Krakowa. To właśnie tutaj na wyniosłym wzgórzu stoi wymurowany budynek dawnego szpitala do dzisiaj nazywany szpitalem, fundacji Św. Jadwigi królowej z roku 1395. Wzgórze, na którym zlokalizowany jest szpitala szczególne znaczenie historyczne, gdyż badania archeologiczne wykazały, że już w X-XI wieku istniała tu na wzgórzu osada. W tym miejscu stał też zamek, dwór królewski, który w roku 1395 już nie istniał. Prace konserwatorsko – badawcze prowadzone w roku 1982 wykazały, że zachowany do chwili obecnej budynek szpitala, został wzniesiony po uzyskaniu zezwolenia przez Królową, na części fundamentów nieistniejącego w tym czasie zamku. Świadczą o tym odkryte części fundamentów starszych od szpitala i odkopany bruk we wschodniej części budynku na głębokości 80 cm, stanowiący pozostałość po pierwotnym obiekcie. Budynek szpitala Św. Ducha w Bieczu wzniesiony jest z gotyckiej cegły, a zewnętrzne mury zdobione są zendrówką we wzory geometryczne, charakterystyczne dla budownictwa tego okresu. Na zewnątrz zachowały się dwa portale od strony wschodniej prawdopodobnie z czasów budowy i od strony zachodniej z wmurowanym orłem jagiellońskim z datą 1487 r., który został wzniesiony później i prawdopodobnie pochodzi z trzeciego zamku starościńskiego. Wewnątrz budynku zachował się układ pomieszczeń z drewnianymi przepierzeniami o konstrukcji sumikowej, które niestety usunięto bezpowrotnie w końcu XX wieku. Zachowały się zaś pierwotne drewniane stropy i belki stropowe oraz ślad po dużym „szafiastym kominie”. Wewnątrz pod grubą warstwą tynków zachowały się tynki ze śladami polichromii, które uległy niestety całkowitemu zniszczeniu w latach 90-tych XX wieku. Szpital stanowi jeden z trzech budynków wolnostojących w Polsce, a mianowicie w Sandomierzu, Wiślicy i ten w Bieczu. Obecnie utworzono fundację na rzecz Szpitala dla Ubogich im. Św. Jadwigi Królowej, co rokuje nadzieje, na uratowanie tego zabytku, jedynego zachowanego szpitala z fundowanych przez św. Jadwigę Królową w Polsce. Obok budynku szpitala stał kiedyś kościół pod wezwaniem Św. Ducha, który był wzniesiony razem z budynkiem szpitalnym. Kościół przetrwał do połowy XIX wieku, a miejsce gdzie stał dawny zamek, szpital i kościół jest otoczone resztkami murów obronnych.

16 października 1384 r. Jadwiga została koronowana Królem Polski. We wszystkich podejmowanych przez młodą Królową działaniach wysuwa się na czoło Jej osobowość:

„Okazywała rozsądek i dojrzałość mimo młodego wieku, cokolwiek mówiła albo czyniła, wydawało jakby sędziwego wieku powagę.”

Niedługo potem pojawił się w Krakowie 15 letni Wilhelm Habsburg, ale nie był mile widzianym gościem na dworze. Panowie polscy chcieli wydać młodą Królową za Władysława Jagiełłę, który kilka dni wcześniej przyjął chrześcijaństwo. Ten argument przeważył i przekonał Jadwigę do małżeństwa z o wiele starszym i pod wieloma względami zupełnie obcym poganinem. Podróżując do Wielkopolski zarysowała się różnica pomiędzy małżonkami dotycząca postępowania w stosunku do ubogiej ludności, a historia zapisała pamiętne jej wyrazy;

Gdy wieśniacy skarżyli się o zabranie im podwody w podróży królewskiej, a król pocieszał, ze się to im wynagrodzi, Jadwiga wyrzekła wówczas znane słowa: „ krzywdy się wynagrodzi, ale któż łzy im powróci”

W roku 1387 Jagiełło udał się na Litwę w celu udziału w chrystianizacji Litwy, Królowa zaś stanęła na czele wyprawy na Ruś Czerwoną, osiągając cel i ziemie powróciły do Polski. W latach dziewięćdziesiątych Królowa stawała się coraz bardziej popularna, rozumiała tajniki polityki, ujawniając przenikliwość, zwłaszcza w sprawach krzyżackich i litewsko-ruskich. Stała się orędowniczką pokoju zakonu z Polską

Nakładem Jadwigi wybudowano kościół Najświętszej Marii Panny, hojnie wyposażyła Kościół Mariacki w Krakowie, założyła Zakon Benedyktynów, była dobroczyńcą innych klasztorów. Na Wawelu w Katedrze ufundowała ołtarz Wniebowzięcia.

Jadwiga miłowała książki. Według Jana Długosza miała ogromną bibliotekę, dbała o Akademie Krakowską i za zgodą Papieża otworzyła wydział teologiczny. Popierała ludzi zdolnych i wielkiego umysłu: Jana Gersona wielkiego kanclerza, biskupów: Jana Radlica i Piotra Wysza, Mateusza z Krakowa, Stanisława ze Skalbmierza, Bartłomieja z Jasła, Pawła z Włodkowic, Jakuba z Paradyża i innych uczonych, którzy rozsławili Akademię Krakowską w świecie i przyczynili się do rozwoju nauki polskiej. Królowa Jadwiga otaczała opieką szpitale i ubogą ludność. Jako bardzo młoda osoba lubiła piękne stroje, klejnoty, zabawy i wielkie uczty.

22 czerwca 1399 Królowa powiła córeczkę Elżbietę Bonifację, która w niecały miesiąc później zmarła, a Jadwiga Królowa Polski zmarła 17 lipca tego samego roku. Cały kraj objęła żałoba, Jadwigę pochowano w Katedrze na Wawelu z berłem drewnianym, pozłacanym i koroną, a przy boku ułożono córkę. Królowa miała tylko 25 lat. Po śmierci Królowej zaczął szerzyć się jej kult, spisywano cuda, jakie miały miejsce przy Jej grobie. W roku 1986 ogłoszono Ją błogosławioną, zaś w 1997 r podczas wizyty Papieża Jan Pawła II na Błoniach krakowskich podczas mszy Papież ogłosił Ją Świętą.

W polskiej tradycji historycznej Jadwiga zajmuje ważne miejsce, jako jedyna kobieta Król na tronie polskim i jako władczyni, która zasłużyła się dla całego kraju.

Dziś 15 Października obchodzimy imieniny Jadwigi. Właśnie, dlatego wróciłam do XIV wieku przypominając historię oraz naszą najsławniejszą Królową Polski – Jadwigę, osobę niezwykłą, mądrą, wykształconą i piękną. Jej grób na Wawelu wykonany z pięknego alabastru jest miejscem pielgrzymek ludzi z całego świata i ja tam też przychodzę zawsze ze świeżymi kwiatami, bądź, co bądź Królowa Jadwiga jest też moją patronką i cieszę się, że właśnie mnie dano na chrzcie Jej imię. Naszej wielkiej, mądrej i wykształconej, choć tak krótko żyjącej jedynej kobiecie na tronie Polski.

Życzę wspaniałego weekendu!

Wasza Jadwiga

Mojemu Ojcu

Budowę Zajezdni autobusowej Inflancka R-5 rozpoczęto w latach trzydziestych XX wieku, jednak z powodu wybuchu II Wojny Światowej zajezdnię ukończono w roku 1948. Przez wiele lat była najważniejszą zajezdnią autobusową w Warszawie i jako jedyna posiadała pełne wyposażenie zaplecza technicznego. I właśnie w tej Zajezdni autobusowej znalazł zatrudnienie, po powrocie z przymusowych robót w Niemczech, mój Tata. Został przeszkolony i zatrudniony, jako kierowca autobusów w Miejskich Zakładach Autobusowych R-5 i przepracował tam 40 lat jeżdżąc codziennie swoimi ukochanymi autobusami na różnych liniach. W ówczesnych czasach MZA Inflancka obsługiwała linie autobusowe północnych rejonów miasta i były to linie: 103, 110, 112, 116, 121, 122, 148,166,171, 175, 201,208,357,416,422,432,490, A, A bis, E, M. Ja i mój brat bardzo lubiliśmy nasze wycieczki po Warszawie, kiedy to Mama wydawała polecenie, oto masz tutaj wałówkę dla Taty, idźcie na pl. Dzierżyńskiego (obecnie pl. Bankowy), tam macie poczekać na przystanku na autobus Taty, wałówkę proszę oddać, tu jest termos z herbatą, i jak chcecie zrobić jeden kurs to możecie, ale pamiętajcie, tylko jeden kurs! No właśnie z tym było najgorzej, bo jeden kurs w zależności od długości trasy trwał i 1,5 godziny, a my uwielbialiśmy jeździć po Warszawie. Stąd nasze eskapady były raczej nieprzewidywalne. Czasami zdarzało się (szczególnie rano) w niedzielę przejechać i dwa i trzy kursy, bo było fajnie a z okien autobusu Warszawa jawiła się, jako ogromna metropolia. Poza tym Tata był wspaniałym kierowcą przewodnikiem po Warszawie. O każdym mijanym ciekawym budynku opowiadał. Snuł opowieści o przedwojennych czasach, gdy sam biegał po Warszawie, aż do wybuchu II wojny. Jakie te opowiadania były ciekawe! Poza tym właśnie podczas naszych „wycieczek” obserwowaliśmy pracę kierowcy autobusowego. W związku z tym mój sześcioletni brat chciał być raz strażakiem, a raz „tramwajarzem”, a ja niestety „marynarką”. Chyba tylko, dlatego, że „…marynarz po morzach pływa…”, a mnie wtedy wydawało się, że skoro ten marynarz po morzach pływa to wszędzie może wypłynąć i to jest taka duża frajda, jak jeżdżenie autobusem po Warszawie. Więc „marynarka” tak było ustalone, takie było moje życiowe przeznaczenie i taki cel w życiu. Długo chciałam być „marynarką”, aż do chwili, kiedy dostałam w prezencie strój marynarski i codziennie musiałam w nim chodzić, wszędzie! Przez kilka lat z rzędu „marynarka” w stroju marynarskim pozbywała się tego munduru galowego, wieszając go na trzepaku, ponieważ pod sukienką miałam zawsze strój gimnastyczny, na wszelki wypadek, który składał się z koszulki białej gimnastycznej porozciąganej (od codziennego prania) we wszystkie strony oraz granatowych majtek niby spodenek. Taki strój obowiązywał na lekcjach wf w szkole i w takim codziennie paradowałam nosząc mój strój marynarza, co po morzach pływa. Marzenie o byciu „marynarką” trwało dopóki dopóty nie wyrosłam ze swojego stroju marynarskiego. Wtedy raz na zawsze porzuciłam swoje marzenie o pokonywaniu mórz i oceanów. Skutecznie do dzisiaj! I muszę przyznać, że dobrze się stało, gdyż w roku 1980 płynąc promem z Hoek van Holland do Harwich połowę drogi spędziłam z głową między nogami, a raczej w toalecie, torsje miałam dalej niż widziałam i na samo wspomnienie moich marzeń robiło mi się w dwójnasób niedobrze.

Początkowo Tata jeździł autobusami przestarzałymi, Chaussonami, których zdjęcia przedstawiam tutaj. Zrobiłam je w Warszawie przy. ul. Ostrobramskiej, gdzie znajduje się jedna z istniejących jeszcze Zajezdni autobusowych. Chaussony sprowadzono z Francji. Był to dar Paryża dla prawie nieistniejącej Warszawy. Z opowiadań wiem, że pojazdy te nie posiadały wspomagania i tylko ten zrozumie trud pracy kierowcy w końcu lat czterdziestych, początku pięćdziesiątych, kto jeździł samochodem bez wspomagania, a trzeba tu podkreślić, że za kółkiem kierowcy spędzali dziewięć, a często i dziesięć godzin. Ryk silnika znajdującego się pod przykrywą w autobusie był okropny. O rozmowie nie było mowy, ale ten wynalazek bardzo się sprawdzał podczas jazdy, gdy co bardziej pomysłowi kierowcy kładli pod maską pęto kiełbasy zwyczajnej i po przyjeździe na pętlę autobusową jedli ją na gorąco. Proszę sobie wyobrazić ten zapach podczas jazdy, każdy bar wysiadał! Po kilkunastu latach Warszawa – Zajezdnia Inflancka otrzymała w 1979 r nowe wyposażenie i były to autobusy Jelcze – pamiętacie? Pewnie, kto by tych autobusów nie pamiętał, długo jeszcze jeździły po naszych drogach w ramach taboru PKS, a i czasami jeszcze teraz pewnie widać je na naszych polskich drogach. Z notatek mojego ojca wynika, że Ikarusy dostarczono w roku 1979, ale w międzyczasie też Zajezdnia Inflancka posiadała Berliety. Nie wiem, jaka jest czy była różnica pomiędzy tymi autobusami, ale z opowiadań mojego ojca wynikało, że najgorzej wspomina pierwsze Ikarusy. Dlaczego? Nie wiem. Wiem tylko jedno, w Zajezdni Inflancka tabor zmieniał się i to bardzo. Były pojedyncze egzemplarze w ramach eksperymentów taborowych i pojawiały się krótkie serie nietypowych autobusów jak Neoplan, Ikarus 405, eksperymentalne Jelcze i inne. Eksperymenty miały odpowiedzieć na pytanie, który autobus będzie najlepszy w wyposażeniu Zajezdni dla Warszawy. Dzisiaj na ulicach Warszawy królują autobusy niskopodłogowe, Neoplany, Solarisy Urbino, zresztą na oko bardzo piękne, a jakie są w eksploatacji tego nie wiem, ponieważ mój Tata w roku 1983 przeszedł na emeryturę po 42 latach pracy. Tydzień temu jadąc z moim staruszkiem na wycieczkę po Warszawie, szczególnie zwracał uwagę na autobusy i tramwaje. Od mojej wnuczki dowiedziałam się, że te piękne tramwaje nazywane są dżdżownicami, wyglądają wspaniale, a autobusy niskopodłogowe, ciche i wygodne. Ech czasy…!

Ale wróćmy do moich wspomnień i do roku 1964. Mam niespełna dziewiętnaście lat i oto w domu pojawił się pierwszy telewizor „Neptun”. Jaka to była radość, dodatkowa gratyfikacja za dobrą jazdę, oszczędności ogumienia i nie wiem dokładnie, czego jeszcze umożliwiła nabycie ostatniego cudu techniki, telewizora. Tak było w domu, a w pracy?

W tym samym roku 1964 powstały Miejskie Zakłady Komunikacyjne – zakład transportowy w Warszawie obsługujący transport zbiorowy w latach 1964 – 1994.  1 Marca 1994 roku uznano, że najlepszą formą organizacyjną będzie rozbicie całego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego na Tramwaje Warszawskie, Miejskie Zakłady Autobusowe w Warszawie, do obsługi linii autobusowych oraz Spółdzielnię Usług Socjalnych, jako organ zarządzający i odpowiadający za przejęte dawne ośrodki wypoczynkowe MZK Warszawa w Międzywodziu, Mrzeżynie, Rybitwach, Karpaczu, Łazach, i Warszawie (hotele Suseł i Wisełka). W roku 1992 powstał Zarząd Transportu Miejskiego sprawujący funkcję kontrolno – zarządzające z ramienia miasta oraz prowadzący dystrybucje biletów i kontrolę.

Tramwaje Warszawskie Sp. z o.o. zajęła się prowadzeniem komunikacji tramwajowej na terenie miasta Warszawy. Powstała w wyniku podziału majątku MZK, później w roku 2003 została przekształcona w jednoosobową spółkę pod nazwą Tramwaje Warszawskie Sp. z o.o. Siedzibą jej był mój ukochany „Pałac Błękitny” mieszczący się przy ul. Senatorskiej 37 w Warszawie. Dlaczego ukochany? Bo po pierwsze jest piękny, a po drugie w roku 1965 rozpoczęłam tam swoją pierwszą pracę w dziale kadr MZK, jako stażystka, ale o tym i innych moich doświadczeniach zawodowych będzie, kiedy indziej. Dzisiaj tematem jest warszawski transport oczami mojego ojca. Niestety w roku 2005 Tramwaje Warszawskie przeniosły się do swoich budynków na ul. Siedmiogrodzką 20, a „Pałac Błękitny – Zamoyskich” stoi i czeka na kapitalny remont oraz przywrócenie mu należnego blasku. Łza się w oku kręci, gdy ostatnio robiąc zdjęcia patrzyłam na to moje „cudo”. Pałac Zamoyskich lub Pałac Błękitny wziął nazwę od koloru dachu, jakim pokryto pałac w roku 1807.

W roku 1726 Pałac należał do Stefana Potockiego, który podarował go Królowi. Król August II przebudował Pałac w stylu rokoko i w prezencie podarował go Annie Orzelskiej – swojej córce. Anna Orzelska piękność nad pięknościami, nawet dzisiaj mogłaby stawać w szranki najpiękniejszej kobiety. Jej portret w pięknej sukni (pozycja stojąca, aby uwydatnić piękno sukni) możemy zobaczyć w galerii obrazów w Wilanowie. Anna Orzelska podarowała w roku 1730  ten pałac z powrotem ojcu – królowi, a ten podarował go Marii Zofii z Sieniawskich Denhoffowej, wdowie po wojewodzie połockim i hetmanie polnym litewskim Stanisławie. Zofia Denhoffowa, wyszła za mąż w roku 1731 za Augusta Czartoryskiego i pałac długie lata był własnością rodu Czartoryskich. W 1811 roku Zofia, córka Adama Kazimierza i Izabeli z Flemingów Czartoryskich wyszła za mąż za Stanisława Zamojskiego. W latach 1811 – 1944 w Pałacu mieszkali Zamoyscy, którzy zainicjowali przebudowę pałacu w stylu klasycystycznym. Do 1939 roku w pałacu znajdowała się wspaniała biblioteka Zamoyskich słynna Biblioteka Ordynacji Zamoyskiej oraz zbiory artystyczne. Wybuch II wojny światowej zniszczył częściowo pałac, a ocalałe pozostałości zbiorów bibliotecznych, a także cennych przedmiotów Niemcy wywieźli, niektóre rzeczy po prostu spłonęły. Po wojnie w latach 1948 – 1950 Pałac został odbudowany, nie ma już dobudowanej oficyny, nie ma wielu budynków pomocniczych, które stanowiły dodatkową zabudowę i mieściły się na obecnej przestrzeni części placu Bankowego aż do końca usytuowanego tu hotelu Saskiego, patrząc od Pałacu Błękitnego. Obecnie Pałac posiada korpus zasadniczy i dobudowaną w późniejszych latach oficynę, w której przez wiele lat mieściło się Towarzystwo Przyjaźni Polsko Chińskiej. W roku, 1965 gdy zaczynałam tam pracę pałac był siedzibą Miejskich Zakładów Komunikacyjnych, zaś później Zarządu Transportu Miejskiego.  Dzisiaj Pałac czeka na swoje odnowienie i mam nadzieję, że Warszawa zyska jeszcze jeden piękny historyczny budynek.

Ale wróćmy jeszcze na chwilę do Zajezdni Inflancka i roku 1959. Czasy powojenne i bardzo trudne. Jeszcze nie odbudowaliśmy Warszawy po zniszczeniach wojennych, jeszcze nie wyszliśmy na prostą po wszystkich zawieruchach politycznych. Stąd na zakładach pracy spoczywał dodatkowo obowiązek objęcia opieką dzieci pracowników. Dlatego też mogliśmy wyjeżdżać na wakacje nad morze do Międzywodzia, czy Mrzeżyna, lub do Rybitwy czy też do Karpacza. Korzystałam z tych dobrodziejstw pełną gębą. Stąd moje wspomnienia wspaniałych kolonii w Międzywodziu. Pamiętam, że ostatni raz byłam na koloniach w Redęcinie, mając całe 16 la. Czy dzisiaj byłoby to możliwe? Pewnie nie, bo kto w tak poważnym wieku jedzie na kolonie, no, kto?  Pamiętam jeszcze jeden bardzo ważny epizod w moim życiu, epizod.. hm..? Trwał on całe 10 lat więc nazywać go epizodem nie można. Moja mama bardzo chciała abym grała na pianinie, no może fortepianie, ale jak do mieszkanka 28 m 2 wstawić taki sprzęt? Trzeba byłoby wyprowadzić się z niego z całą rodziną. Rada rodzinna postanowiła wysłać mnie na lekcje muzyki i tak od siódmego roku życia grałam na mandolinie w DKD (Dom Kultury Dziecka) mającym siedzibę w Warszawie na Kole (dzielnica Wola), zaś po przeprowadzce na Młynów (ul. Świerczewskiego obecna Solidarności) przeniesiona zostałam do pana W. Bochenka, który uczył muzyki w MZA Warszawa ul. Inflancka 3. Jako dziewięcioletnia dziewczyna zaczęłam grę na skrzypcach, co było bardzo praktyczne, gdyż nie wymagało wyprowadzenia Rodziny do lokalu zastępczego (tak jak by to było w przypadku wniesienia pianina lub fortepianu) oraz maestro Władysław Bochenek namówił mnie do gry na gitarze i trąbce, tak, tak, trąbce? Biedni moi sąsiedzi. Sądzili, że moje etiudy ćwiczone godzinami na skrzypcach ukoją ich stargane życiem nerwy, niestety jak bardzo się mylili. Jeszcze gitarę wytrzymywali, bo pięknie zawodziła, miała strojenie hiszpańskie oraz cudny wzmacniacz, ciężki jak cholera (osobiście go dźwigałam a ważył 5 kg), ale jak już tę gitarę zespoliłam z wzmacniaczem ton wydobywany był zachwycający. A moje ćwiczenia? Początki były raczej trudne, moje wprawki, moje etiudy, moje gamy, akordy, które musiałam umieć na przemian ze skrzypcami i trąbką… Proszę sobie to wyobrazić, nie moje godziny spędzane nad doskonaleniem gry, ale naszych sąsiadów mieszkających pod numerem 13, chyba ten numer mieszkania ich naznaczył, że ciągle słyszeli trą la lala lala i tak w kółko, albo gitara albo trąbka, albo skrzypce. A ja? Ja bardzo się starałam, ale przecież nie byłam urodzonym mistrzem tych instrumentów, ćwiczyłam, bo matka za ścianą bardzo tych moich wprawek pilnowała i wiecie, co? Jak ja tych ćwiczeń nienawidziłam, mnie dusza się rwała na podwórko, na trzepak, do chłopaków, aby pograć w szmaciankę, ale nie, moja karząca ręka sprawiedliwości pilnowała tych 3 godzin ćwiczeń. Dzisiaj z rozrzewnieniem wspominam tamte czasy, tamte ćwiczenia, tamte wprawki, a do tego jeszcze próby z orkiestrą, jakie odbywały się o 17.00  Dwa razy w tygodniu na ul. Bródnowskiej 22 w prywatnym mieszkaniu pana Bochenka. Tam dopiero był kocioł, tam była kakofonia dźwięków, a tamto mieszkanie wcale nie było większe od naszego, bardzo podobne a zbieraliśmy się w nim, ja (gitara i trąbka) Józek (perkusja) Max fortepian, Janusz saksofon, Elżbieta saksofon altowy i pan Bochenek też saksofon. Próba trwała około 1,5 godziny, po czym zmienialiśmy instrumenty i kolejne 1,5 godziny trwała próba akordeonistów. Pamiętam również wielki przebój tamtych czasów Petit fleur  http://www.youtube.com/watch?v=M9Gmmu2ligI&feature=related w wykonaniu Sandor Benko na klarnecie, i jhttp://www.youtube.com/watch?v=7VcPtsuy9wU&feature=related jeszcze Petite fleur w wykonaniu na akordeonie , a ja wygrywałam na  trąbce, no nie powiem, podczas moich występów, podczas przygrywania do tańca wiele razy proszono o zagranie a młoda solistka grała a i owszem za pieniądze!  Tak, tak pamiętam to jak dziś, choć od tamtych czasów minęło już pięćdziesiąt lat. Jakie wspaniałe wspomnienia, nasze wyjazdy na tzw.: „Łączność miasta ze wsią”, występy estradowe, oczywiście moje solówki, bo w orkiestrze miałam jeszcze jedną rolę, deklamowałam, lub nieudolnie podśpiewywałam refreny, refrenistka chansonistka, hihihi. Dzisiaj mogę powiedzieć jedno, nie zostałam gwiazdą rockową, nie zostałam nijaką piosenkarką, za to mogę stwierdzić, że poprzez ten epizod moja młodość była zupełnie inna, poznałam świat muzyki, świat wielkich nazwisk kompozytorów, inny zaczarowany świat nut tonów i półtonów, ćwierćtonów, synkop, ósemek, świat zaczarowany, którego poznanie czyni człowieka lepszym. Wcale, ale to wcale nie żałują tamtych dziesięciu lat spędzonych na ćwiczeniach, dzisiaj za to wiem o muzyce więcej. I choć moje życie później z muzyką miało niewiele wspólnego, cieszę się, że pewnego dnia zostałam zaprowadzona na lekcję muzyki. I właśnie ta muzyka, ten zespół, a właściwie dwa zespoły (graliśmy podwieczorki taneczne, przygrywaliśmy do tańca pracownikom MZA, występowaliśmy z różnych okazji na estradach Warszawy i w tym wszystkim ja wielka artystka w wieku piętnastu, a może siedemnastu czy dziewiętnastu lat) działały w ramach MZA Zajezdnia Inflancka. Było, minęło i miło wspominać. Nasza Zajezdnia zakończyła swoją działalność w roku 2003 wtedy, gdy miasto sprzedało Budimex’owi tereny Inflanckiej po pięć tysięcy złotych za metr kwadratowy, kolejną ziemię w roku 2005 i w 2006 r pozostałą część za niespotykaną kwotę trzynastu tysięcy sześciuset złotych za metr kwadratowy. Hale zostały zburzone i w miejscu tym powstało osiedle apartamentowców o nazwie „Inflancka”. I to tyle, co pozostało po Zajezdni MZA „Inflancka” i tyle  wspomnień mojego taty i moich dotyczących naszego życia.

Wasza Jadwiga

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.