Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Archiwum kategorii ‘Historia’

Za mniej niż miesiąc rozpoczną się Mistrzostwa Europy w piłce nożnej Euro 2012.  Dlatego dzisiaj zapraszam do odwiedzenia Stadionu X lecia obiektu, który przez 53 lata cieszył jednych martwił drugich, dla mnie zaś był miejscem z którym wiążą się wspomnienia najpierw dziecka, później podlotka zaś jeszcze później  czasy ściśle związane z moją pracą, badmintonem i z siedzibą naszego biura na Stadionie.

Wróćmy do roku 1950 i moich  spacerów  po Warszawie gdy z ojcem przemierzałam zniszczoną Warszawę  trzymając go mocno za rękę. Miałam może pięć a może już sześć lat. Wtedy to  nasza trasa kończyła się na Muzeum Narodowym (najczęściej), Muzeum Wojska Polskiego, (sporadycznie), Królewskich Łazienkach lub Trakcie Królewskim, który wówczas jeszcze nie był tak piękny jak dzisiaj. Chodziliśmy bardzo dużo a ja chętnie, bo Tata opowiadał mi takie ładne  historie o Warszawie, która według niego  była bardzo piękna. Byłam bardzo zdziwiona, bo to na co ja patrzyłam  chodząc z ojcem to były ruiny, gruz i domy bez okien ze sterczącymi kikutami ścian. Dziwne to  były  historie o domu bez kantów na Krakowskim Przedmieściu, o Uniwersytecie gdzie podobno miałam w przyszłości uczyć się, a ja zagubiona w swoich myślach, patrząc na gruzy  niewiele rozumiałam. Jaki dom bez kantów, jaki Uniwersytet?  Wtedy niewiele z tych opowieści przemawiało do mojej dziecięcej wyobraźni, ale skoro mówił tato, trzeba było słuchać.  Kilka lat później w naszych wędrówkach przekroczyliśmy rzekę, Wisłę. Nawet  sobie nie wyobrażacie gdzie doszliśmy. Wielka, ogromna budowa. Widziałam samochody ciężarowe, które przywoziły gruz. Byliśmy w okolicy budowy stadionu. Tak powiedział ojciec, któremu trudno było nie wierzyć. Był rok 1954, ja dziewięcioletnia dama starałam się zrozumieć, dlaczego na tym wielkim stadionie ma być gruz. Później po powrocie do domu usłyszałam rozmowę rodziców i sprawa gruzu została wyjaśniona. Z Warszawy zwożono gruz, aby usypać koronę stadionu. To było moje pierwsze zetknięcie ze Stadionem.

W Internecie wyczytałam  „..Stadion Dziesięciolecia Manifestu Lipcowego, bo tak brzmiała jego pełna nazwa powstał w 1955 r. jego otwarcie odbyło się 22 lipca a Stadion otrzymał nazwę, a jego ostateczny koniec nastąpił w 2008 r., kiedy rozpoczęto budowę w jego niecce Stadionu Narodowego.

Ten stadion do zmierzchu PRL pełnił rolę najbardziej reprezentacyjnego obiektu sportowego w kraju. Wybudowano go w niecały rok. To na nim odbywały się najważniejsze spotkania reprezentacji narodowej w piłce nożnej, finały Pucharu Polski, zawody lekkoatletyczne, czy Derby Warszawy. Jednak stadion pełnił nie tylko rolę sportową, był także miejscem propagandowych wieców i wydarzeń kulturalnych. Odbywały się tutaj zarówno Centralne Dożynki jak i koncerty muzyczne. Oficjalnie mieścił nieco ponad 70 tys. osób, ale na najważniejszych imprezach wypełniał go nawet 100 tys. tłum…” Stadion w latach ’80 stopniowo upadał, gdyż jego remont okazał się zbyt kosztowny dla ówczesnych władz. Ostatecznie w 1989 r. wydzierżawiła go od władzy Warszawy firma DAMIS, która wykorzystywała go do celów handlowych. Tak powstał w koronie stadionu „Jarmark Europa” jeden z największych targów Europy. Dzierżawa zakończyła się w 2007 r. i nie została przedłużona, rok później trwała już budowa Stadionu Narodowego.

Stadion budził wiele kontrowersji, i chociaż dzisiaj nie istnieje do tej pory wzbudza emocje. Starsi ludzie pamiętają, jako arenę spektakularnych wydarzeń sportowych. W świadomości młodych funkcjonuje, jako gigantyczny bazar…” Jednak Stadion, który został w 2008 r zrównany z ziemią staje się powoli prawdziwą legendą. Stadion został wyposażony w pełnowymiarowe boisko piłkarskie i 400 metrową ośmiotorową bieżnię lekkoatletyczną, na której w roku 1958 odbył się sławetny mecz Polska USA w lekkiej atletyce. Wtedy po raz drugi mój los zetknął mnie ze stadionem. Miałam całe trzynaście lat kiedy  razem z ojcem siedzieliśmy na trybunach tegoż stadionu kibicując polskiej reprezentacji, jak mówił tata polskiemu wunderteamowi. Zapamiętałam szczególnie jedno wydarzenie z tego meczu, jeden jedyny bieg na 800 metrów z udziałem Polaków Zbigniewa Makomaskiego i Tadeusza Kazimierskiego oraz Toma Courtney’a z USA. Cały stadion wrzeszczał jak opętany, doping był niesamowity, wygrał Zbyszek Makomaski tuż  przed Courtney’em. Może ten bieg pamiętam również, dlatego, że równo dziesięć lat później rozpoczęłam pracę w Głównym Komitecie Kultury Fizycznej i Turystyki, i Zbyszek Makomaski stał się moim kolegą, razem pracowaliśmy w Departamencie Sportu. Pewnie do dzisiaj nie wie, że wtedy w roku 1958 jakaś nieznana panna darła się na cały głos gdy on biegł po zwycięstwo.  Jak my wszyscy wtedy pragnęliśmy sukcesów nie tylko sportowych! Polska miała sławetny wunderteam, mecz kobiet wygraliśmy wynikiem 54: 52, natomiast mężczyźni przegrali 97: 115, ale trzeba pamiętać, że USA byłą lekkoatletyczna potęgą.

Pamiętam też tłumy ludzi, którzy przyjeżdżali do Warszawy z okazji Dożynek, występy zespołów ludowych, pokazy gimnastyczne. A później?

Później, w roku 1977 znów znalazłam się na Stadionie w biurowcu mieszczącym się przy koronie, tam Polski Związek Badmintona otrzymał lokal i ten biurowiec przez kolejne 32 lata był moim miejscem pracy.  W roku 1983 kiedy na  Stadionie organizowano jedna z ważniejszych uroczystości dla Polaków  mszę koncelebrowaną przez Papieża Jana Pawła II. Nie byłam niestety na tej uroczystości. Mieliśmy zakaz wejścia przez kilka dni na teren stadionu,  a mnie  nie było w Warszawie, odbywały się kolejne zawody, na których musiałam być obecna.

Kolejnymi wydarzeniami na Stadionie były Kongresy Świadków Jehowy. Wtedy obiekt nabierał blasku, gdyz był myty, czyszczono ławki, uzupełniano brakujace części, koszono trawe i wyrywano wyrastajace chwasty. Przez kolejne miesiace Stadion lśnił.
Przełomowym rokiem dla stadionu był rok 1989 r. Wtedy w zamian za coraz kosztowniejsze utrzymanie obiektu został on wydzierżawiony prywatnej firmie „Damis”, która całkowicie odeszła od jego głównej idei i na koronie stadionu założyła „Jarmark Europa”. W przeciągu kilku lat, z przeszło 6 tys. stoiskami stał się on największym targowiskiem w Europie. Można się zapytać, czy w związku z takim usytuowaniem biura praca na stadionie w biurowcu była bezpieczna. Różne na ten temat krążyły opinie. Ja mogę powiedzieć, że teren wokół stadionu był bezpieczny, był chroniony. Przecież w tych budach szczękach pozostawał towar, którym handlowali kupcy, trzeba było go pilnować. Zarówno ja jak i ochroniarze wiedzieliśmy, kto jest  kto. Oczywiście nie znałam tych setek ludzi, bo niby jak, ale posiadaliśmy przepustki i ci, z którymi stykaliśmy się przy bramie wjazdowej czy też na portierni doskonale wiedzieli, kto na ich terenie pracuje. A pracowały tam setki ludzi. Bazar rozpoczynał pracę o godzinie 4.00 rano kończył około godziny 14.00 lub 14.30. Wtedy na ten teren wkraczały ekipy sprzątające i do godz.18.00 po śmieciach, kartonach, śladu nie było. Oprócz handlujących na bazarze były ekipy mini barów na kółkach, którzy karmili handlujących tam ludzi, a zresztą i kupujących też. Z mojego punktu widzenia mogę powiedzieć jedno. Nigdy nie krytykowałam tego miejsca ponieważ widziałam tysiące ludzi, dla których teren bazaru był miejscem pracy. Zresztą powiedzmy sobie szczerze okoliczne miejscowości wokół Warszawy przez wiele lat szyły i produkowały na potrzeby stadionowych sprzedawców tysiące rzeczy. Tak więc w dobie transformacji ekonomiczno- politycznej stadion był miejscem pracy dla może i stu tysięcy osób.

Dla mnie było to moje miejsce pracy, że niewyględne, racja, że nie reprezentacyjne, też prawda. Ale to właśnie tu zbierali się członkowie zarządu, tu odbywały się narady, szkolenia, tu wykluwały się plany szkoleniowe, tu opracowywaliśmy plany przygotowań do największych imprez badmintonowych w Europie i na świecie a nawet do Igrzysk Olimpijskich, na które w roku 1992 (Barcelona) po raz pierwszy w historii związku wyjechała sześcioosobowa reprezentacja polskich badmintonistów w składzie Bożena Haracz, Bożena Siemieniec, Wioletta Wilk, Katarzyna Krasowska, Beata Syta i Jacek Hankiewicz. Nasze plany broniliśmy na spotkaniach w kolejnych urzędach państwowych, które nadzorowały polskie związki sportowe i odpowiadały za przyznawanie finansów. Kolejne plany, kolejne przygotowania i kolejne Igrzyska Olimpijskie w Atlancie 1996, Sidney 2000, Atenach 2004, i Pekinie 2008. Wtedy właśnie Polski Związek Badmintona opuścił na zawsze Stadion X lecia, przenosząc swoja siedzibę do Wilanowa na ul. Wiertniczą (dzisiaj Polski Związek Badmintona ma swoje biura w Warszawie przy ul. Dzikiej). W międzyczasie w roku 2005 odeszłam ze związku, przeszłam na emeryturę. Nie zakończyłam jednak pracy w sporcie. Trwała ona jeszcze kilka lat. Dopiero w roku 2009 nastąpiło ostateczne pożegnanie. Dzisiaj badminton osiąga świetne wyniki a ostatni start na Mistrzostwach Europy został ukoronowany złotym medalem w grze mieszanej Robert Mateusiak/Nadia Zięba (Kostiuczyk). 30.04.2012 zakończyły się kwalifikacje do Igrzysk Olimpijskich Londyn 2012. Światowa Federacja Badmintona w dniu 3.05.2012 ogłosiła listę osób zakwalifikowanych do Igrzysk. W badmintonie kwalifikacje zdobyli: Przemysław Wacha, Kamila Augustyn w grach pojedynczych, Michał Łogosz/Adam Cwalina w grze podwójnej mężczyzn i Robert Mateusiak/ Nadia Zięba (Kostiuczyk) w grze mieszanej. Ci zawodnicy uzyskali prawo startu w Igrzyskach Olimpijskich w Londynie i teraz tylko od Polskiego Komitetu Olimpijskiego będzie zależało czy cała szóstka do Londynu pojedzie. Życzę im tego z całego serca! Tak oto zakończyła się pięćdziesięciotrzyletnia kariera Stadionu X lecia, a wraz z nim kilkudziesięcioletnia historia Polskiego Związku Badmintona, który tam znalazł  swoją siedzibę na długie lata.

Dzisiaj na miejscu Stadionu X lecia stoi piękny ogromny Stadion Narodowy, gotowy na przyjęcie 58 tysięcy kibiców, z parkingami na 1765 samochodów, o powierzchni użytkowej ponad dwieście tysięcy metrów kwadratowych, to jest trzykrotnie większa powierzchnia niż olbrzymia powierzchnia Centrum handlowego Galeria Mokotów w Warszawie. Stadion Narodowy… byłam tam, mogłam zobaczyć ten piękny obiekt na własne oczy, nie podczas jednego z imprez  przed uroczystym otwarcie, ale w czasie przygotowywania Stadionu Narodowego do Euro 2012, gdzie zostałam zaproszona przez TVN do udziału w programie wspominając Stadion X lecia. Musze powiedzieć, ze Stadion zrobił na mnie ogromne wrażenie. Mogę je przyrównać do wrażenia, jakie na mnie zrobił w roku 1995 stadion w Manchesterze – klubu Manchester United (mojego ulubionego angielskiego klubu). W roku 1995 byliśmy z reprezentacja Polski na mistrzostwach świata w badmintonie, które odbywały się w Birmingham. Andrzej Szalewicz był wtedy prezesem Polskiego Komitetu Olimpijskiego i został zaproszony wraz ze mną do Manchesteru, który wystartował w walce o prawo organizacji Igrzysk Olimpijskich 2000 roku. Jak wiemy tego współzawodnictwo miasto nie wygrało, ale mogliśmy odwiedzić kilka obiektów sportowych w tym klub Manchester United z siedzibą na Old Trafford. Co za wspaniałe przeżycie! Jaki piękny stadion, to wtedy chyba „pokochałam” ten klub. Wspaniały Stadion, krzesła numerowane, pełen monitoring, 76 000 członków klubu opłacających 10Ł składkę, piękny sklep z różnymi piłkarskimi rzeczami dla kibiców, muzeum klubu, restauracje na koronie stadionu, sale konferencyjne wynajmowane przez firmy na rok lub kilka lat. Tego w Polsce ani w Warszawie nie widziałam, żal, okropny żal. Teraz zaś patrząc na Stadion Narodowy te wszystkie myśli przeleciały mi przez głowę. Stwierdzam z całą odpowiedzialnością, ze ten Stadion jest o wiele piękniejszy od stadionu Manchester United. Warto było czekać, i powiem szczerze, ze stadion lepiej wygląda w środku aniżeli na zewnątrz. Nie, nie mogę powiedzieć, że jest brzydki, w żadnym razie. Jest bardzo duży, co widać szczególnie z lewej strony Wisły, w środku zaś jest po prostu piękny. Można się z moją opinią zgadzać, lub nie, o gustach nie dyskutujemy. Na pytanie dziennikarza, dlaczego podoba się pani Stadion Narodowy szybko odparłam…, ponieważ posiada wystarczającą ilość WC, czego nie można było absolutnie powiedzieć o Stadionie X lecia ( tam było tylko dwie!!!!), w budynku biurowym. Dla mnie Stadion Narodowy to teatr sportowy z ogromną widownią, na której będą się odbywały nie tylko spektakle sportowe, ale również kulturalne widowiska. Tutaj będą spotykały się rodziny na kilkugodzinnych imprezach sportowych jak kiedyś wiele lat temu spotykali się w Hali Mirowskiej jedynej hali po wojnie gdzie można było oglądać wielkie imprezy sportowe, mecze i turnieje.  Jestem dumna, że Stadion Narodowy zbudowano, że będzie służył następnym pokoleniom, tak jak niezapomniany staruszek Stadion X lecia. Ja zawsze będę darzyła go sentymentem.

Wasza Jadwiga

W latach mojej wczesnej młodości wydarzeniem na skalę roku był udział w pochodzie pierwszomajowym. Od połowy kwietnia w domu trwały przygotowania, a to sprawdzanie czy mamy odpowiednie buty, a to sprawdzano, czy odświętna sukieneczka jeszcze pasuje, a sandałki czy dobre, najczęściej okazywało się, że sukieneczka jest niestety przykrótka a z sandałek wystają nam paluchy, jako żywo, no i tak się absolutnie nie da iść. I ten sam problem pojawiał się w przypadku butów mojego młodszego brata, który w żaden sposób nie mógł wcisnąć dobrej jeszcze trzy miesiące temu pary. Teraz następowało to, co najgorsze.

Przewodnia Siła w naszej rodzinie – mama – zabierała nas na upiorną wędrówkę po sklepach. Mierzyliśmy ileś par butów, buciorów, bucisków, zanim usłyszeliśmy stanowczy głos: tak, te właśnie weźmiemy. „ Te” nie zawsze najładniejsze, ale na pewno mocne ( tak „na oko” wyglądały) były pięknie pakowane w gazety. Tylko po przyjściu do domu czasami okazywało się, że już są za małe, a przecież w sklepie były dobre! Powrót do sklepu, krzyki, że nie te buty nam zapakowano, bo tamte były absolutnie dobre, i nareszcie spoceni, zmęczeni krzykami i mierzeniem okropnych buciorów wracaliśmy do domu. Ufffffffff!

Wyszykowani w nowe buty i skarpetki, ja, prawie siedmioletnia dama, dodatkowo w nową krótką sukienkę, a moi „panowie” lat 4: brat Zbyszek i jego najserdeczniejszy przyjaciel Stefanek, w krótkie spodenki i nowe sweterki wydziergane nocami przez mamę, z włosami wymytymi na tę okazję i spłukanymi octem (dla nadania im miękkości), z własnoręcznie zrobionymi w przedszkolu chorągiewkami, o 8 rano wychodziliśmy przy dźwiękach orkiestry dętej MZK z Woli na sławetny pochód.

Oczywiście, nasze pochody można nazwać oglądaniem pochodu i zwracaniem uwagi na te piękne biało-czerwone flagi, które gdzieniegdzie sprzedawano na skrzyżowaniach ulic. Wszystkie inne szturmówki i flagi, dźwigali pracownicy różnych fabryk, zakładów pracy czy ministerstw, były im dostarczane przez te zakłady, ale o tym dowiedziałam się już znacznie później.

Nasz pochód zaczynał się na pl. Dzierżyńskiego, dzisiaj to pl. Bankowy, i kończył po przejściu przed główną trybuną znajdująca się pod darem narodu ZSRR dla narodu polskiego – Pałacem Kultury im. Józefa Stalina. Wystrojona w nowa sukienkę, warkocze długie  do pasa, miałam przewiązane czerwonymi kokardami lub białą i czerwoną, a na czubku głowy była przypięta ogromna kokarda „motyl” widoczna chyba z kilku kilometrów. Sprawa najważniejsza polegała na tym, że ta kokarda stercząca na czubku głowy za żadne pieniądze nie mogła się przekrzywić, a tym bardziej przewrócić.

Cały czas była kontrolowana przez ojca i wyśmiewających się ze mnie Zbyszka i Stefana. Moi mali przyjaciele, siedząc na barkach swych ojców przed główną trybuną krzyczeli to, co wszyscy, jednak im wychodziło to znacznie lepiej, ponieważ wszyscy krzyczeli: „Hurra Bierut”, tylko oni wtedy jeszcze nie mówili rrrrrrrr, i wychodziło to mniej więcej tak „Huuuuuuuja Biejuuuuut, Huuuuuuuujjjjjjja Biejuuuuut…”.

Nie wiedziałam, dlaczego ojciec Stefanka i nasz ojciec tak szybko zmykali sprzed trybuny głównej, na której stali jacyś „mili” panowie i kiwali do nas rękami… A my, zafascynowani swoimi chorągiewkami i perspektywą zakupu waty cukrowej po tak pięknym przemarszu z solennymi okrzykami, od których bolało nas gardło, darliśmy się jak najęci, huuuuuurrrrrrrrra Bierrrrrrrrut!

Tylko Franek i mój ojciec byli bardzo speszeni. Dlaczego? Wtedy tego naprawdę nie wiedziałam. Takie pochody pamiętam, bo były one dla nas wielką radością i zabawą, dopiero wiele lat później mój kochany tato wytłumaczył mi dokładnie, jak to naprawdę wtedy było, no i nie powiem, trochę to wyglądało inaczej niż nasze dziecięce wspomnienia. Po pochodzie wszyscy zaczynali nerwowo szukać miejsc, w których sprzedawano różne dobre produkty, takie jak pyszna kiełbasa, pachnąca już z wielkiej odległości oraz szynka! Jakieś pierniki, watę cukrową, piwo, a może nawet i alkohol? Tego nie wiem. Pamiętam bigos i grochówkę na MDM- ie., które chyba sprzedawali żołnierze z takich ogromnych (wtedy tak to widziałam) kotłów. I do tego dodawano czarny chleb, dla mnie ten właśnie chleb był najpyszniejszy.

Po tak trudnym dniu wracaliśmy spacerkiem do domu, gdzie nasza Siła Przewodnia czekała z obiadem, ale kto by tam jadł jakiś rosół, skoro my jedliśmy takie pyszności, grochówkę, bigos i do tego taki najlepszy na świecie chleb, którego mama nigdy nam nie kupowała, zupełnie nie wiem, dlaczego?

Takie wspomnienia z najdawniejszych pochodów pierwszomajowych pozostały mi w pamięci. Ale były to lata 50.-60. W liceum pochód był obowiązkowy i nie było żadnego wytłumaczenia, ani nie obowiązywało żadne zwolnienie. Obowiązek uczniowski, koniec kropka. Ostatni raz na pochodzie byłam w 1964 roku, w okresie naszych matur. Nawet dostałam jakąś flagę i musiałam z nią maszerować. Po zdaniu matury nigdy więcej nie byłam na pochodzie pierwszomajowym. Studiowałam na AWF i w każdą sobotę i niedzielę odbywały się gdzieś w Polsce jakieś zawody, a że byłam związana z judo jako sędzina, to właśnie judo było moim excuse.  A inni? Jak wspominali swoje pochody donikąd?

Oto wspomnienia Mego starszego Przyjaciela pana Zbigniewa Adrjańskiego, który tamte czasy opisał w książce pod tytułem „Pochody donikąd”:

Maszerujemy w pochodzie

(wspomnienie)

„…Pieśni pierwszomajowe nadawano długo przed pochodem, czasem w wigilię 1 Maja, w czasie której organizowano uroczystą akademię, i później, już przed samym pochodem, z rozwieszonych w mieście głośników, potężnych gigantofonów czy domowych skrzynek radiowych, podłączonych do radiowęzła.

Te domowe skrzynki, nazywane „kołchoźnikami”, robiły tzw. pierwszomajową atmosferę. Wzywały „stań razem z nami, dotrzymaj kroku”. Zapewniały, że „ani góry wysokie, ani morza szerokie nie wstrzymają pochodu przyjaźni”. Krzyczały: „Tara-bam, tara-bam- wróg nie wydrze pieśni nam”. Przyjemnie było nawet posłuchać, jak taki mały domowy kołchoźnik pracuje! W zwykłe dni kołchoźniki nie szczędziły nam agitacji i propagandy (złośliwcy twierdzili, że jest w nich podsłuch!). Ale w majowe święto ta mała szara skrzynka była tak rewolucyjnie zapieniona, że aż dygotała od okrzyków, pieśni i haseł – niczym gotujący się imbryk…

W akademiku przy placu Narutowicza, gdzie „waletowałem” przez kilka tygodni, nadaremnie poszukujący mieszkania studenci zakładali się ze sobą: spadnie kołchoźnik ze ściany czy nie spadnie? Właśnie na placu Czerwonym w Moskwie ruszyła defilada, poprzedzająca pierwszomajowy pochód. Rozbrzmiewało głośne „urrrra”- i kołchoźnik spadł ze ściany rozbijając się w drzazgi!

Jeszcze gorzej było na ulicach Warszawy. Straszliwie ryczały ogromnej mocy gigantofony. Pochód niby to maszerował z pieśnią na ustach, ale było to udawanie, bo śpiewać nie można było! Śpiewanie w ogóle nie miało sensu, ponieważ wszystko i wszystkich zagłuszały gigantofony! Co sprytniejsi lub gorliwsi poruszali zatem ustami jak wyłowione z wody karpie, udając, że śpiewają, dziś to nazywamy podkładaniem głosu, czyli tzw. playbackiem, wówczas nie znaliśmy tego określenia.

Były to zaledwie początki telewizji. Przebieg pochodu transmitowany był głównie w Radiu Polskim i przez radiowęzły. Nawet, jeśli ktoś chciał przekrzyczeć wszystkich dookoła i śpiewać rewolucyjne pieśni – nie mógł, bo im bliżej trybuny honorowej podchodził pochód – tym głośniej wrzeszczał spiker. Albo nawet cały sztab pierwszomajowych spikerów, znanych aktorów, z którymi konkurować nie było sposobu. Siedzieli oni gdzieś wysoko, na specjalnie zbudowanym rusztowaniu (nosiło ono nazwę studia pierwszomajowego) i wznosili różne okrzyki, informując przy tym, kto idzie w pochodzie. Ile procent normy wykonał…, czym się zasłużył dla socjalistycznej ojczyzny. Czytano także rozmaite zobowiązania, meldunki i telegramy, recytowano wiersze rewolucyjnych poetów. Nad przebiegiem pochodu czuwały oczywiście różne sztaby, komitety, służby i organy bezpieczeństwa. Były specjalne kordony, strefy ochronne, straże i zabezpieczenia.

Wszystko starannie planowano! Okrzyki, kwiaty i wiwaty. Hasła, transparenty i portrety przywódców. Kolory i odcienie majowego święta, czy bardzo czerwone, rewolucyjne czy biało-czerwone? A może lekko „zaczerwienione”? Ustalano nawet, komu dać na trybunie honorowej wielki bukiet, a komu skromne goździki. Komu podać dziecko do uścisków, całowania.

Mój znajomy, który pracował w Biurze Ochrony Rządu, twierdził, że dzieci podawane do uścisków i ucałowania przez przywódców partii były wcześniej starannie myte i dezynfekowane. Wszelka improwizacja mogła się źle skończyć. Kiedyś mój kolega z roku, gorliwy zetempowiec, wyczekał na jakąś sekundę ciszy i na widok kukły amerykańskiego prezydenta, którą niesiono w pochodzie, wrzasnął: „Precz z Trumanem!”. Szef klakierów miał w tym samym czasie i w tej samej sekundzie zapisany okrzyk „Niech żyje” – na cześć jakiegoś przywódcy. Wrzasnął, więc swoja kwestię i wyszło „Niech żyje Truman!”. Ale na tym nie koniec, bo ktoś poinformował stojącego obok Bieruta ministra Bermana, że krzyknięto „Precz z Bermanem”. Rzeczywiście mój kolega trochę seplenił i można było pomyśleć, ze chodzi o Bermana, a nie o Trumana. Za rogiem trybuny honorowej czekał na nas kordon smutnych panów w jednakowych płaszczach z gabardyny, które fasowali tajniacy. Inni studenci tańczyli na Mariensztacie ze swoimi dziewczynami murarskie poleczki i walczyki, kupowali w ciężarówkach „Społem” specjalnie przygotowane na ten dzień parówki i cytryny, a my musieliśmy się tłumaczyć na Cyryla i Metodego, czy nasz kolega krzyknął „Precz z Bermanem”, czy „Precz z Trumanem”? I dlaczego w ogóle krzyczał nieproszony?. Nawet, jeżeli to robił z rewolucyjnych pobudek…”

Takie to były te nasze „Pochody Donikąd”, pochody pierwszomajowe moje i brata oraz jego przyjaciela, a także pana Zbyszka Adrjańskiego i jego kolegów studentów.

 

Pozdrawiam serdecznie z okazji 1 Maja

Wasza Jadwiga

 

 

Cz. 8 –

Żarówki na Hali Mery

 

Wspomnienia dotyczące organizacji międzynarodowych mistrzostw Polski w badmintonie publikuję od 25 stycznia tego roku. Opisałam wiele zdarzeń z tamtych lat, które dotyczyły stanu wojennego, komitetu organizacyjnego, organizacji sportu polskiego, hali Mera, zasłon, hoteli i patrona pana Zbigniewa Lippe.  Dzisiaj powracam do wspomnień, gdyż wiem, że są one chętnie czytane przez badmintonistów i tych starszych, którzy wtedy brali udział w naszych zmaganiach wynoszenia badmintona na wyższy poziom organizacyjny i sportowy i tych młodszych pokoleń badmintona. Bez dobrej organizacji system szkolenia nie istnieje. Wiedzą o tym teoretycy sportu, trenerzy a przede wszystkim zawodnicy. Słaby organizacyjnie związek, to brak informacji, wymiany myśli szkoleniowej, brak codziennej „burzy mózgów”, brak kontaktu z zawodnikami, brak czasu na wysłuchanie bolączek zawodników i trenerów, brak kontaktu z terenem, a przede wszystkim brak permanentnego kontaktu z prasą radiem i telewizją. To również brak kreowania pozytywnej wizji i atmosfery wokół ukochanej dyscypliny. Cóż z tego, że wszyscy cicho jak myszki pracujemy,jeżeli nikt o tym nie wie. Nikt… Współpraca z mediami polegała na informowaniu ich, na zapraszaniu do związku na spotykaniu się na niwie prywatnej, tak by nasi zaprzyjaźnieni ( można powiedzieć, że wtedy mieliśmy samych zaprzyjaźnionych dziennikarzy) będą wiedzieli o aktualnej pracy nas wszystkich: zawodników, trenerów i działaczy, tych, którzy swój wolny czas a nierzadko własne pieniądze wykładali na różne przedsięwzięcia w tym spotkania z prasą. Tak było w przypadku Ryśka Lachmana, który wtedy pracował, jako wice prezes ds. propagandy, ale też, jako rzecznik prasowy związku (używając dzisiejszego słownictwa). Tylko On wie ile pieniędzy wydawał na spotkania w kawiarniach (nawet mnie nigdy się do tego nie przyznał, pomimo wielkiej naszej przyjaźni). Rysiek kreował wizerunek związku a my wpisywaliśmy się weń, inaczej mówiąc,  to co robiliśmy, nasze wysiłki Rysiek umiejętnie sprzedawał prasie, informując ich nie tylko o sukcesach, ale też prawdziwych kłopotach.

Jednym z naszych największych „kłopotów” była Hala Mera. Jak już wiemy Warszawa lat osiemdziesiątych nie posiadała hali ani COS Torwar, ani Hali Arena na Ursynowie, ani żadnej innej hali, która nadawałaby się na zorganizowanie zawodów typu „International Championships”. Co to takiego te międzynarodowe mistrzostwa?  To był cykl imprez Europejskiej Unii Badmintona wchodzących w serię turniejów a raczej mistrzostw międzynarodowych poszczególnych państw na terenie Europy. Po utworzeniu Polskiego Związku Badmintona bardzo chcieliśmy zostać włączeni do grona państw organizujących te zawody. Niestety, musieliśmy spełnić wiele wymagań nałożonych na organizatorów, do tego potrzebna była przede wszystkich dobra hala, która spełniała nałożone wymogi. Poszukiwania nasze poszły w kierunku Mery, gdyż była nie tylko nowa, ale jak na owe czasy nowoczesna, niedawno zbudowana, a dodatkowym walorem był hotel położony kilka minut spacerem od tej hali.  Ryszard Zieliński –kierownik i dusza obiektu oraz jego pracownica pani Hanna to był tandem, który należało przekonać, aby badminton mógł cztery dni w roku czarować swoim pięknem sympatyków z Warszawy i nie tylko.

Ryszarda  znałam z Hali Gwardii, czyli popularnej Hali Mirowskiej, gdzie znacznie wcześniej organizowałam „Turniej o Szablę Wołodyjowskiego”.  Umówiliśmy się na spotkanie i wytoczyliśmy wszystkie „armaty” przekonując, dlaczego warto udostępnić Merę badmintonowi. Rysiek, miły człowiek otwarty na sport miał swoich przełożonych. Rozumiejąc nasze potrzeby, rozumiejąc i kochając sport chciał nam pomóc, jednak wszystko zależało od jego przełożonych. My jednak wierzyliśmy w naszą „łagodną siłę perswazji” oraz moc sprawczą Ryśka. Postanowiliśmy jednak dać mu oręż, który przedstawiony zarządowi Hali Gwardii przeważył argumenty na naszą korzyść.

Wizytując obiekt hali stwierdziliśmy, że hala jest prawie w ogóle nieoświetlona, te dziesięć czy jedenaście żarówek, które się tam świeciły absolutnie nie wystarczały dla potrzeb badmintona. Wiedzieliśmy już, że Rysiek Lachman dopilnował, aby nasze mistrzostwa roku 1982 zostały wstawione w ramówkę tv (szefem redakcji sportowej TVP był Ryszard Dyja), ale też zdawaliśmy sobie sprawę, że transmisja telewizyjna to wymóg określonej ilości światła, które było niezbędne przy realizacji telewizyjnej. O ile dobrze pamiętam powiedziano nam, że aby sprostać temu zdaniu na hali musi być 2000 luksów (cokolwiek to znaczy!). Hmmm…. Ciekawe te luksy, ja o nich pojęcia nie miałam, ale po rozmowie z inżynierem Szalewiczem oświeciło mnie jak halę Mery po zamontowaniu dodatkowych żarówek. Tylko właśnie z tymi żarówkami był cholerny kłopot. Otóż w hali wybranej przez nas zamontowano oświetlenie używając lamp (żarówek) typu LH 256. Takie żarówki produkowały tylko Zakłady Urządzeń Lampowych  im. Róży Luksemburg w Warszawie przy ul. Towarowej. Ilość tych lamp, jakie zakłady produkowały były wielce limitowane coś około 200 sztuk w roku!!! Jednak dla chcącego nie ma nic trudnego. Jak już napisałam Polak potrafi wszystko!!! Prezes związku, dyrektor Zakładów Aparatury Elektronicznej ZAE POLON pan Andrzej Szalewicz otrzymał następujące zadanie: „ prezesie musisz swoimi dyrektorskimi koneksjami spotkać się z dyrekcją Zakładów Urządzeń Lampowych im. Róży Luksemburg (jak to zrobisz to już jest Twoja głowa) i musisz wykupić dla naszego związku całą produkcję lamp, jakie posiada „Róża Luksemburg”.

Andrzej uczestnicząc w spotkaniu wiedział, że nie należy z nami dyskutować, tylko ufając w naszą mądrość powiedział, dobrze temat ten postaram się załatwić.

I o to chodziło. Plan nasz był prosty. Hala Mera, ciemna i nieoświetlona nie może przez nas być wynajęta. Wynajem kosztuje i wcale nie jest to mała kasa. Kierownictwo Mery musi być zainteresowane wynajmem hali, a pieniądze muszą odgrywać rolę drugorzędną, (choć ważną), pierwszorzędnym zaś był permanentny brak żarówek, które przepalały się a na rynku było ich brak… kompletnie. I trudno się dziwić. Nie wiem w ilu halach zamontowano żarówki typ LH 256, ale produkowane 200 sztuk to chyba była kropla w morzu potrzeb.  Poza brkiem żarówek na hali, panujących tam przysłowiowych „egipskich ciemności”, na hali brak było wielu rzeczy a mianowicie kurków do wody, zakrętek, pokręteł, rurek, dobrze pracujących spłuczek w toaletach, czystej wykładziny kortowej, którą pokryta była cała hala w tym miejsca wyłożone wykładziną kortową, które udawały widownię a które regularnie pokrywały się odchodami ptaków, jakie mieszkały pod dachem hali, oraz wielu drobnych, ale istotnych rzeczy jak na przykład krzesła dla WiP-ów, których zapraszaliśmy na finały imprezy.

Prezes Andrzej Szalewicz stanął na wysokości nałożonego nań zadania i w ciągu tygodnia żarówki wylądowały w naszym magazynie przyjęte na stan wyposażenia na kartotekę z odpowiednim protokołem uzasadniającym zakup żarówek, podpisanym przez komisję sprzętową. Wyposażeni w żarówki, w możliwości konserwatorskie hali tutaj; muszę skłonić głowę przed Januszem Rybką, który właśnie ukończył studia doktoranckie na Wydziale Wodno – Kanalizacyjnym Politechniki Wrocławskiej, dobrał sobie ekipę techniczną, i podjął się zadania przygotowania hali do naszych mistrzostw.  Januszu, dzisiaj po wielu latach mogę Ci podziękować, gdyż przez wiele sezonów wykonywałeś trudną robotę tak by „nasza” hala świeciła się i była na medal.  Serdeczne podziękowania dla Ciebie i Twoich Ludzi!!!

Ponowne spotkanie z panem Ryszardem Zielińskim i panią Hanną było czystą formalnością, niby jeszcze trwały negocjacje cenowe wynajmu obiektu, ale obydwoje po usłyszeniu wiadomości, nie chcecie z nami pracować, trudno, nie będziecie mieli żarówek niezbędnych na waszej hali, sytuacja się odmieniła, zainteresowanie wzrosło, a miny na twarzach warte były naszych wysiłków: Jak to macie żarówki? Na nasza halę? A skąd?  To ostatnie pytanie pozostało bez odpowiedzi, na pozostałe odpowiadaliśmy z uśmiechem, mamy, mamy i nawet wiemy, kto je założy, demontując stare. W tym miejscu muszę dodać, że żarówki były zamontowano pod dachem hali na wysokości 11 – 12 metrów. Praca ta wymagała, aby ci, którzy będą wymieniali żarówki, mieli uprawnienia pracy na wysokościach. I my znaleźliśmy również na to sposób. Hanna Wiktorowska, sekretarz generalny Klubu Wysokogórskiego ( dzisiejszego Polskiego Związku Alpinizmu) podpowiedziała nam ekipę alpinistów, którzy mieli uprawnienia i mogli wykonać dla nas tę robotę.

W wyniku rozmów ustaliliśmy, że podpiszemy umowę wynajmu całego obiektu: właściciel udostępni nam obiekt, za określoną kwotę, my zaś w ramach podpisanej umowy, poniesiemy koszty

Wysprzątamy halę na własny koszt, uzupełnimy brakujące elementy sanitariatów, wymyjemy nawierzchnię kortową (używając naszych materiałów czystościowych, wymienimy na własny koszt żarówki LH 256 jednocześnie ponosząc koszty w ramach funduszu bezosobowego (wtedy był ściśle limitowany w każdej instytucji) prac na wysokościach. Poniesione przez nas koszty będą odjęte od wynegocjowanej kwoty za wynajem hali. W ten sposób o ile dobrze pamiętam za wynajem hali zapłaciliśmy około dwóch tysięcy złotych, plus to, do czego się zobowiązaliśmy. Ten sposób usług barterowych trwał przez kolejne lata aż do roku 1989, kiedy tona zawsze pożegnaliśmy się na z halą Mery, przenosząc mistrzostwa międzynarodowe do innych miast.

Za to w roku 1982, sławetnym roku stanu wojennego, Hala Mery błyszczała jak nowa, wysprzątana, umyta z naprawionymi sanitariatami, papierem toaletowym, błyszcząca w świetle zamontowanych nowych żarówek LH 256, a Telewizja Polska nie mogła się nadziwić, że na hali jest wymagana ilość luksów (cokolwiek to znaczy) i można było przeprowadzić sześciogodzinna transmisję telewizyjną z finałów mistrzostw, po prostu to była mistrzowska robota!

Przygotowując ten wpis nie wiedziałam, że tytuł będzie tak pasował do wyniku osiągnięgtego przez naszą parę mieszaną

Roberta Mateusiaka /Nadię Ziębę (Kostiuczyk) którzy zdobyli

ZŁOTY MEDAL Mistrzostw Europy

rozegranych w dniach 16-21.04.2012 w Carlskronie (Szwecja)

Serdeczne Gratulacje !

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.