W latach 1980-1989 Beata pracowała jako hostessa opiekująca się anglojęzycznymi gośćmi, (znajomość angielskiego w latach osiemdziesiątych była raczej limitowana i niewiele osób władało tym językiem), stąd konieczność współpracy przede wszystkim z osobami, które umiejętność tę posiadały. I tak Beata pracowała z nami przy organizacji Międzynarodowych Mistrzostw Polski w Badmintonie, które w owych latach były organizowane w Warszawie w Hali „Mery” przy ul. Bohaterów Września. Korzystaliśmy też z hotelu przy ul. Wery Kostrzewy (obecnie ul. Bitwy Warszawskiej).
Beata mająca organizację we krwi pomagała przy przyjazdach i odjazdach zawodników, spędzając długie godziny na lotnisku Okęcie w Warszawie.A samoloty, jak to samoloty, w listopadzie mgły nad Warszawą duże, więc przylatywały różnie. Polski Związek Badmintona nie dysponował wielkimi środkami na organizację, więc pomagali nam wszyscy nasi przyjaciele, a także nasze rodziny! I tak Beata zaangażowała swojego brata Grzegorza, ja moją matkę, ojca, brata Zbyszka, bratową Jolkę, przyjaciół, Krzyśka i jego żonę Hankę, Jurka z LOK-u (jego udział BYŁ bardzo ważny, gdyż LOK dysponował wtedy samochodem marki „Nysa” z nagłośnieniem, a właśnie nagłośnienia na hali „ Mera” brakowało). Andrzej zatrudniał swoich kolegów alpinistów, gdyż trzeba było wymienić żarówki (zepsute na nowe LH 256, cokolwiek to znaczy), a sufit hali był jedenaście metrów nad podłogą , więc robotę tę mogli wykonać tylko ludzie z uprawnieniami do pracy na wysokości.
Janusz (zresztą dr Wydziału Wodno Kanalizacyjnego Politechniki Wrocławskiej) był szefem (dziś byśmy powiedzieli Dyrektorem Technicznym zawodów) i do niego należało przygotowanie sali, jak również wyklejenie (!) boisk ( taśmę z 3 M zdobywał co roku Andrzej) oraz wymycie zaplecza hali, jak i siedzeń na trybunie – należy pamiętać, że w hali zaprojektowanej przez prof. Wojciecha Zabłockiego (wtedy jeszcze nie był profesorem) mieszkały również wróble, które nie wiedzieć jak się tam dostawały, ale za to brudziły. Za dowóz krzeseł na finały (rozgrywane były w niedzielę) odpowiadał Julian jako, że pracował w firmie mającej swoje kontakty z Technikum Kolejowym, z którego krzesła były pożyczane.
Tak więc dzięki wielu ludziom dobrej woli, do których należał też Janusz – projektant i wykonawca wielu stempli na okoliczność zawodów, a także sponsorzy z Hortexu Góra Kalwaria (dziś już nie istnieje) – ale i Zbyszek, ówczesny Dyrektor, Halina, jego zastępca, dyrektorzy z FSO, Lotu, AWF-u, dyrektor Klubu Gwardia Warszawa, któremu też podlegała „Mera”, Ryszard Zieliński (niestety bardzo niedawno odszedł od nas na zawsze), zawody mogły się odbywać. Pamiętam doskonale Zdzisława Zakrzewskiego, który wspólnie z kolegami z TVP Redakcji Sportowej robił transmisje na żywo a że zużywali bardzo duże ilości energii elektrycznej, to czasami stacja trafo nie wytrzymywała tego poboru energii. Raz finał gry pojedynczej mężczyzn odbył się z tego powodu w duńskiej Kopenhadze, ponieważ obydwaj zawodnicy byli Duńczykami, a my nie mieliśmy szans na zreperowanie zepsutego trafo, a po ciemku raczej trudno grać, nie mówiąc o transmisji telewizyjnej.
I tak to trwało, a na swoim stanowisku była zawsze Beata, piękny rudzielec o zielonych oczach, z równie ujmującym uśmiechem i dołkiem w lewym policzku, wszyscy zawodnicy kochali ją za to, że przepięknie się rumieniła, gdy ktoś przychodził i prawił jej komplementy i dziękował za okazaną pomoc. Beata nosiła zawsze czerwony płaszcz, w którym wyglądała jak kolorowy ptak. Była widoczna, a to ważne dla zawodników i trenerów przy tak dużej imprezie. W owych latach przyjeżdżały do nas bowiem ekipy z ponad 20-30 państw, w tym azjaci reprezentujący Chiny, Koreę Południową, Indonezję, Malezję, o państwach europejskich nie wspomnę.
W tym miejscu muszę opowiedzieć historię pewnej imprezy, jaką organizowaliśmy w Płocku – pierwsze Międzynarodowe Mistrzostwa Polski Juniorów, rok chyba 1988. Jedną z ekip zagranicznych była reprezentacja Anglii, w składzie kilkunastu chłopców i dziewcząt w wieku do 19 lat. Przyjechali z opiekunem – trenerem o imieniu Jack. Wszystko szło dobrze do momentu, gdy okazało się, że Jack zapomniał zabrać ręcznik. Przyszedł do Beaty i mówi na sali, przy wszystkich polskich VIP-ach, że muszą pójść na miasto, kupić ręcznik i to jak najszybciej, bo za godzinę ma trening z zawodnikami na hali głównej. Beata robi oczy jak spodki, przychodzi do mnie, relacjonuje sprawę i pyta: Jadwiga, co ja mam zrobić? Wszyscy Polacy, którzy usłyszeli prośbę Jacka, ryczą ze śmiechu! Łzy płyną po policzkach, on chce iść do sklepu. A niby do którego? Kupić ręcznik! Sami byśmy poszli i nabyli ten luksusowy towar, gdyby był dostępny. My ryczymy, a on stoi i nie rozumie co takiego ŚMIESZNEGO powiedział. Jest rok 1988, wszyscy wiedzą, co jest w sklepach. O ręcznikach nikt nawet nie marzy, bo jak są, to kolejka po nie trzy razy większa od ilości ręczników w sprzedaży. W hotelu w Soczewce ręczników nie ma. Angielscy zawodnicy, wiedząc jak może być w państwie za żelazną kurtyną, na wszelki wypadek ręczniki zabrali z domów. Ja na to do Beaty: uśmiechnij się i powiedz, że po zakończonym treningu Jack dostanie ręcznik, niech się nie martwi, dla nas to pestka. Ha, ha, ha, ha…! Ale przecież Polak potrafi! Obok mnie stoi Ryszard i pyta o co chodzi? Referuję sprawę, a Rysiek spokojnie mówi: mam dwa ręczniki, to dam mu jeden, ten nowy! Niech wie, że u nas organizacja wszystkiego to pestka, a ponadto mamy gest i serce, pieniędzy oczywiście nie bierzemy.
Następnego dnia mówię do Ryśka: – Ale miałeś nosa, żeby wziąć dwa ręczniki.
On na to: – Nie, miałem tylko jeden.
To pytam: To czym się rano wytarłeś?
On: PRZEŚCIERADŁEM!!!!
Jakie było zdziwienie Jacka, gdy następnego dnia całą ekipą wybrali się na spacer po Płocku. W żadnym sklepie nie było niczego, oprócz musztardy i octu, nie mówiąc już o sklepach z napisem bielizna pościelowa, ręczniki. Jack do dzisiaj opowiada, jak to w mieście gdzie nic nie było w sklepach kupił – bez pieniędzy i przy pomocy Beaty – nowy, piękny ręcznik, którego używa do dziś.
Ot co! To była sprawność organizacyjna. Pochwały za nią zbierał ówczesny Prezes Związku – Andrzej Szalewicz. Dzisiaj Beata, od wielu lat mieszkająca na stałe w Anglii, jest wziętym fotografem, wydała kilka książek i albumów – jako jeden z pierwszych przepiękny album o Krakowie z jej komentarzem. Nasza Przyjaźń trwa do dziś, a od czasu do czasu, siedząc w pubie przy piwie, wspominamy czasy „wczesnego” badmintona w Polsce, zdarzenia, które miały miejsce, kłopoty i nerwy, jakie miałyśmy podczas rozwiązywania problemów, które dziś wyglądają jak małe orzeszki podane przez barmana w pubie do naszego ulubionego piwa.
Podaję link do strony Beaty: http://www.beatamoore.co.uk, a także link do jej galerii http://www.vb-gallery.co.uk.
Serdeczności,
Wasza Jadwiga
13 grudnia 2009 - 11:06
Ach ten Płock, tyle wspomnień! Jedna niezapomniana noc to na pewno ta spędzona z Patrycją, hostessą z językiem niemieckim. Spałyśmy w tym samym pokoju na parterze, który, o zgrozo, wychodził na cmentarz! W oknach nie było firanek, za to na zewnątrz była latarnia z upiornym, białym światłem. W takiej atmosferze trudno było zasnąć, ale wreszcie zmęczenie zwyciężyło. Patrycja obudziła się w środku nocy i zobaczyła mnie leżącą na wznak, ze skrzyżowanymi dłoniami na piersiach, białą jak prześcieradło. Przestraszyła się że mi się coś stało, wstała i nade mną się pochyliła. Ja raptem otworzyłam oczy, ona w krzyk, ona w krzyk to ja też zaczynam krzyczeć. Tak sobie w środku nocy powrzeszczałysmy, aż się uspokoiłyśmy. Rano przy śniadaniu, angielski trener pyta, czy słyszałyśmy te straszne krzyki w nocy, od strony cmentarza? A my na to: Krzyki??? Jakie krzyki??? Nieeeeee…….
P.S a mój czerwony płaszcz? Ach niestety go nie ma, ale miał taki piękny odcień i elegancki styl, zakupiony oczywiście w tamtych czasach dzięki znajomościom w firmie „Telimena”, bo Moi Drodzy, w tamtych czasach, płaszcza w sklepie się nie kupowało!
13 grudnia 2009 - 14:19
Dzięki za wpis i przywołanie innego rodzaju wspomnień z tych zawodów, proszę o komentarze, bo tyle razy razem organizowałyśmy zawody, a pamiętasz jak Grzegorz zemdlał ze zmęczenia po prawie dwudziestogodzinnej wspólnej pracy?
Najlepszy asystent jakiego miałam!
Serdeczności
Jadwiga
13 grudnia 2009 - 14:42
Tak, tak, czasami padaliśmy na przysłowiowy pysk, ale wszystko było zrobione, niczego nie brakowało, pomimo, że żyliśmy w takich „ciekawych” czasach.