8 stycznia 1986 r.
Budzenie niechcący organizuje nam Zosia. Przyszła po suszarkę. O 9.15 wychodzimy z hotelu, zabierając bagaże. Śniadanie składa się z ciasta biszkoptowego, racuszków z miodem, omletu z szynką, mleka i kawy. Jedziemy do parku Rejon Kwiatów i Strumieni. Rozciąga się tam ładny widok na góry o tej samej nazwie. Po zwiedzaniu parku przychodzi czas na pożegnalny obiad z władzami Quiyang. Czekamy w sali odpoczynku: cztery kanapy, 9 foteli, wszystko w kolorze khaki, przystrojone serwetkami. Popijamy herbatę jaśminową. Z Ryśkiem omawiamy sprawę upominków na przyszłoroczne Mistrzostwa Europy. W kwietniu 1987 r. mamy je zorganizować w Warszawie. Wymyślamy pulowerki w kolorze czerwonym z napisem „badminton”. A może jednak z gackiem? To nasza związkowa maskotka zaprojektowana przez projektanta S. Niedźwiedzkiego. Rozmawiamy o lotach, jakie czekają nas jeszcze w Chinach. Poproszono nas, abyśmy po raz ostatni zatańczyli z zawodnikami i zawodniczkami chińskimi. Taka nauka tańca bardzo przypadła im do gustu. Nasi są też zainteresowani, więc atmosfera jest sympatyczna. Tańczymy w pełnym słońcu, przy muzyce płynącej z radiomagnetofonów zamontowanych w samochodach, taśmy są nasze. Przyjeżdża przewodniczący Komitetu Badmintona, idziemy razem na obiad. Jak zwykle toast za przyjaźń. Podano przekąski: orzeszki, czarne jajo, miniaturowe rybki: sion, mątwa, bidi, miniaturowe frytki, czarną kurę cygna na ostro, kiełbasę słodką, pędy podobne do pora, rybę lijna (podobną do karpia), ryż, makaron i zupę. Uczymy się czegoś nowego – otóż czarne pałeczki służą do podawania innym. Tylko gospodarze mogą nakładać potrawy. Ciekawostka sportowa: pan przewodniczący był mistrzem świata w tenisie stołowym. Startował w zawodach w latach: 1961, 1963, 1965. Wtedy był taki zwyczaj, że mistrzowie świata byli nominowani na najwyższe stanowiska w sporcie. Wznosimy toasty kampei, bambei, małtai i piwem. My z Ryśkiem nieodmiennie to samo. Na zakończenie upominki – wyroby z korka w szklanej witrynce z podwójnym znakiem szczęścia (upominek ten do dzisiaj stoi w Polskim Związku Badmintona, aby szczęście naszego związku nie opuszczało). Każdy otrzymuje piękny album z kolorowymi zdjęciami. Pożegnanie bardzo miłe. My też wręczamy upominki, a później całą ekipą polsko-chińską udajemy się na lotnisko. Krótka odprawa na lotnisku, przejście przez bramkę. Jurek dzwoni wszystkim, co ma, wraca kilka razy, w końcu idziemy do samolotu. Pożegnaniom nie ma końca, jeszcze ze schodów machamy do siebie. Żegnaj Qijyang, żegnaj Guizhou. Smutno, że odlatujemy od tych niezwykle serdecznych ludzi, którzy bardzo chcieli nas ugościć i przychylali nam nieba, a mandarynek każdy z nas zjadł chyba po 20 kilogramów w czasie tego krótkiego pobytu. Lecimy Iłem 18, lot trwa półtorej godziny. Lądowanie około godz. 17.30 i od razu wpadamy w ramiona całej chińskiej ekipy z Czangdu, zawodników i organizatorów. Bagaże jadą osobno i spotykamy się z nimi dopiero w hotelu o standardzie naszej Victorii. Ale, ale przecież nie powiedziałam, że Czangdu jest stolicą prowincji Syczuan, która liczy 100 mln mieszkańców. Jest to najbogatsza prowincja w tym czasie w Chinach i rzeczywiście to widać. Choć jest styczeń, wszędzie zielono na polach, zbiory sałaty i kapusty, nie widać lepianek tylko bloki, domy, szerokie jezdnie. Widać, że ludziom wiedzie się lepiej. Mieszkamy w najlepszym hotelu w mieście. Wszędzie znajdują się lampy z regulacją natężenia światła (dla nas nowość). Do poszczególnych drzwi dzwonimy gongiem, piękne zasłony, zegary elektroniczne, dywany i piękne łazienki wyłożone beżowym marmurem z ogromnymi lustrami i kompletem pięknych beżowych ręczników. W dobie naszego obskurantyzmu jawi nam się to wyposażenie, jako bardzo ekskluzywne i czujemy się w związku z tym bardzo wyróżnieni. Po prostu wielki świat, na który ani zawodników, ani nas nigdy nie było stać. Nasze wyjazdy na zawody organizowałam w sposób najtańszy, przejazdy pociągami, hotele minimalnie wyposażone, aby tylko było łóżko, jakaś łazienka i tyle. A tu taki luksus! Zwyczajem azjatyckim pan prezydent zawsze przodem, potem ja jako druga ważna osoba w delegacji – jakoś muszę to przeżyć – nie zawsze tak jest, ale tu obowiązuje protokół dyplomatyczny, ok. Omawiamy program naszego pobytu. Oczywiście na pierwszy ogień idzie to, o czym marzyliśmy – obiad powitalny! Jeszcze nie zdążyliśmy strawić obiadu pożegnalnego, a tu taka niespodzianka! Kolacja powitalna o godz. 20.00. Jola śmieje się do nas, bo właśnie o tym rozmawialiśmy podczas lotu. Mieszkam razem z Bożenką Siemieniec. Korzystam z jej uprzejmości i prasujemy sobie spódnice i bluzki na wieczorną uroczystość. Szybki prysznic, zmiany garderoby i gotowi jesteśmy na spotkanie z chińskimi władzami sportowymi i administracyjnymi oraz pyszną syczuańską kuchnią. Oto menu obiadu powitalnego:
Przekąski: wołowina, rybki, kapusta pekińska (sparzona, polana sosem troszkę kwaśnym i troszkę ostrym), bambus z warzywami korzeniowymi, orzeszki smażone z ziarnem sezamowym, paski kurczaka, drzewo (potrawa skomponowana w kształcie z drzewa), szpinak, zając na ostro, makaron na ostro – specjalność kuchni Czangdu, bardzo dobre jajka gołębie, szparagi, pierożki, zupa z bambusa i kurczaka, kaczka w pięciu smakach, wołowina na ciepło, ryba, paszteciki mięsno-warzywne, bambus z nadzieniem, sezamki (nie jadłam ich, bo poszłam po proporczyki), ryba na ostro, pierożki w słodkiej zupie, kartofle na ostro, zupa z kapustą, pomarańcze. W przerwie przyjęcia otrzymujemy starca zdrowia pięknie wyhaftowanego na jedwabiu, a zawodnicy otrzymują w prezencie szaliki z pandą. Nasi zawodnicy siedzą przy trzech okrągłych stołach razem z reprezentacją Syczuanu. Pan przewodniczący Związku Badmintona tej prowincji zjada obiad w czapce, a co mu nie smakuje, wyrzuca na podłogę. Hmmmmmmmm, muszę ważać, aby nie spadł mi kawałek nielubianej potrawy na spódnicę. O 22.00 koniec przyjemności, idziemy do pokojów. Po takim smakowitym obiedzie wieczornym w pokoju biorę raphacholin i boldaloinę, bo bez tego nie byłoby możliwe dobre trawienie. Wszystko pyszne, tylko ile można zjeść jednego dnia? Siedzę i piszę, porządkuję notatki. O 7.00 rano telefon, pora wstawać, u nas 24.00, a ja nie mogę się przestawić na miejscowy czas.
9 stycznia 1986 r.
Śniadanie o 7.30 – czysto chińskie, omlet z grzybami, zupa ryżowa gotowana na wodzie, ostre paseczki mięsa z papryką, kaczka, kapusta z mięsem, bułki na parze, ciastka sezamowe, kawa, herbata. Trochę jemy – tak przez grzeczność. Pochłaniam ze trzy kawy, zawodnicy rozmawiają o czekającym treningu, na który wyruszamy bezpośrednio po śniadaniu. Trening o 8.30 – ćwiczymy razem z zawodnikami chińskimi. Na Sali bardzo zimno, od 0 do 3 stopni. Hala oczywiście nie nieogrzewana. Naciągi lecą jeden po drugim, czeka nas ogrom pracy w hotelu z ich naprawą. Dla wyjaśnienia podaję, że rakietka do badmintona jest mocno naciągnięta w zależności od typu budowy zawodnika oraz w jakiej grze występuje. Jeżeli na sali jest zimno, uderzenie lotki powoduje bardzo szybko zerwanie jednej lub dwóch żyłek naciągu, stąd konieczność reperacji. Każdy zawodnik ma swoje przyrządy do naciągania i nigdy się z nimi nie rozstaje. (Dzisiaj na zawodach wystarczy rakietkę oddać do serwisu i za dwie godziny jest pięknie naciągnięta, w dodatku jak podasz siłę, z jaką należy naciągnąć to tak będzie naciągnięta a każdy zawodnik ma od 7 do 9 rakietek. Wtedy mieliśmy dwie-trzy i też bardzo się cieszyliśmy, że posiadamy aż tyle, a nie jedną dla każdego zawodnika). Trening trwa, Jurek robi notatki i rysunki, my zaś z Jolą, która tak naprawdę nazywa się Szi Pin czyli pokój światu, idziemy do miasta. Osobny temat to kierowcy i rowery na ulicy. Każdy jeździ jak chce, każdy ma swoje własne przepisy i wymusza ich respektowanie przez innych. Nie powiem, jest to karkołomne zdanie. Ciągłe linie są namalowane, aby jeździć po nich w każda stronę, jazda wieczorna jest najlepsza, jeździmy samochodami na światłach postojowych, aby w razie czego włączyć długie, gdyby się okazało, że nie za bardzo widzimy i pełne oślepienie jadących z naprzeciwka. Każdy trąbi, kakofonia dźwięków łączy się w ton wielkiej, ulicznej, rozhasanej orkiestry. Z hotelu na halę jedziemy 20 minut. Hala jest wybudowana na terenie garnizonu, więc wszędzie, nawet w wc jest czyściutko, pachnąco wraz z ręcznikami. Shi Pin podaje przewidywaną naszą trasę po Chinach, która obejmuje: Pekin – Quijang: 1600 km, Quijang – Chengdu: 800 km, Chengdu – Wuhan: 1887 km, Wuhan – Changsha: 358 km, Changsha – Pekin: 1587 km. Razem: 6232 km.
Trening kończymy przed pierwszą, aby jak najszybciej przyjechać na obiad, ponieważ po obiedzie mamy jechać do zoo zobaczyć pandy. Oglądanie pand to nie lada atrakcja. Z reporterskiej ciekawości notuję dania obiadowe, a więc: orzeszki, korzenie, szpinak, ostro-słodki kurczak, bambus, wołowina, zupa ze szpinakiem, ryż smażony, rozmaitości cebuli pekińskiej z mięsem, bułki na parze, piwo i cola. Wyjazd do zoo następuje bezpośrednio po obiedzie. Pandy żyją tylko w prowincji Syczuan. Ogród zoologiczny jest bardzo ciekawy ze wględu na ilość i różne gatunki ptaków oraz pandy. Kupujemy maskotki, każdy dla kogoś z rodziny, są to o dziwo miśki panda…. Odjeżdżamy, aby za chwilę wylądować w manufakturze bambusowej, gdzie z nitek bambusa robione są różne rzeczy, takie jak maty na ścianę, pałeczki, bambusowe obrusy. Wpadamy jeszcze na krótko do domu towarowego, gdzie wszyscy zaopatrują się w chińskie buty wykonane ze sztruksu na gumowej podeszwie. Są bardzo dobre do chodzenia po hali, nogi w nich po każdej solidnej porcji treningu znakomicie odpoczywają. W międzyczasie Shi Pin podaje mi przepis na orzeszki ziemne prażone na patelni (w ten sam sposób można prażyć pestki słonecznika). Cały czas podjada orzeszki, budząc tym samym moje zainteresowanie, stąd mam ten właśnie przepis.
Składniki: olej i patelnia oraz orzeszki ziemne.
Wykonanie – rozgrzewamy patelnię, sypiemy orzeszki i mieszamy, aby się nie przypaliły, odstawiamy, aby wystygło i oto cała robota, proste, a jakie smaczne i zdrowe. Shi Pin – Jola podaje mi również przepis na orzeszki słodko-ostre: Do gotującej się wody dodajemy przyprawę 5 smaków (można dostać już w supermarketach), wkładamy orzeszki na 5 minut do wody, po obgotowaniu wyjmujemy partiami na sitko. W małej miseczce przygotowujemy sól, cukier, troszkę wody, dodajemy papryczki ostre drobno posiekane (bez pestek), przekładamy na patelnię, smażymy, dodajemy orzeszki i „prażymy”, gdy orzeszki są mokre, zwiększamy ogień do wyparowania wody, następnie zmniejszamy i prażymy uważając, aby nie spalić.
Już 23.00. Bożenka śpi, a ja piszę, robię notatki i cieszę się, że nasza reprezentacja jest taka dojrzała w zachowaniu i wypowiedziach. To miłe i znacznie ułatwia nam wspólne życie. Rano pobudka o 7.00. Pół godziny później śniadanie i na trening. Jutro o 19.00 gramy mecz. Zobaczymy, co będzie. Dzisiaj Bronek na treningu wygrał dwa pojedynki. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, to znaczy, że można wygrywać z Chińczykami. Są silni, to fakt, ale przecież też są zawodnikami, nie są maszynami do odbijania lotek. To pierwsze jaskółki zwiastujące wiosnę, a to znaczy, że nasza praca nie idzie na marne, że wiemy już, choć trochę, na czym polega ich trening, że być może kiedyś… Czangdu leży na wysokości 2400 m n.p.m. – wysoko. Na takich wysokościach trenują nasi lekkoatleci w Fount Romeu. Rysiek zarządza na jutro śniadanie kontynentalne. Zamawiam u Joli, u której dodatkowo wymieniam dolary na Juany. Zawodnicy proszą o zrobienie im zakupów: butów, serwetek i innych drobiazgów. Na ulicy obserwuję kobiety i stwierdzam, że moda wszędzie jest podobna. Swetry, spodnie, kurtki i zielone płaszcze z brązowymi kołnierzami, czy ładne to? Raczej nie, za to ciepłe i wygodne. No i wszędzie rowery, bardzo dużo rowerów. Treningi pochłaniają nam lwią część czasu, ale nikt się nie skarży, przecież przyjechaliśmy się uczyć, uczyć, uczyć no i chcemy coś z tego zabrać ze sobą do domu, dlatego drugi trener notuje, bo kamery jeszcze się nie dorobiliśmy. Atmosfera w Czangdu daleka jest od serdeczności Quiyng. Jest równo i sztywno, jakby to powiedzieli zawodnicy: jest decha. Jesteśmy w Chinach, w stolicy najbogatszej prowincji. Po cichu rozmawiam z Jolą, że marzę o odwiedzeniu lekarza medycyny naturalnej. Okazuje się, że nie jest to wcale skomplikowany temat i po godzinie siedzę przed wiekowym staruszkiem. Dobrze, że Jola jest tłumaczką. Po badaniach okazuje się, że jestem chora i powinnam używać chińskich ziół. Pewnie wie, co mówi, choć ja nie czuję żadnej choroby. W aptece, takiej sprzed wieków, wykupujemy nasze lekarstwa, a wygląda to tak, jak na jakimś filmie z okresu średniowiecza. Pani otwiera jakąś szkatułkę i wybiera trzy sztuki czegoś, następnie bierze z półki coś i do tego czegoś dokłada, z kolejnego słoja coś następnego, aż robi się sterta, wtedy stwierdza, że to już wszystko, instruuje Jolę jak się tego używa i koniec. W międzyczasie robimy też króciutki rekonesans, co i gdzie można kupić, aby nikt nie tracił cennego czasu. Poznaliśmy miejsca, gdzie przywieziemy zawodników, aby kupili drobne upominki do domów. Wracamy na halę i do hotelu na kolację, ponieważ gramy mecz. Kolacja jest zamówiona na godzinę 17.00. Podają nam ryż, zupę ze szpinakiem, warzywa korzeniowe, ostre potrawy, zapiekane krewetki, ogórki gotowane z rybą (nie smakują mi), bambus z rybą, bardzo ostre mięsko, rybę smażoną w cieście, colę dla zawodników i herbatę dla Zosi Żółtańskiej. W ogóle dzisiaj Zosia zaczęła narzekać na ból gardła, denerwuje się, bo albo minie po płukaniu, albo będziemy szukać lekarza, albo… albo… i tak to sobie trwa. O 18.15 odjazd z hotelu na halę. Krótka rozmowa zawodników z trenerem kadry Ryśkiem Borkiem, ustalamy wejście i kolejność gier i zaczyna się otwarcie, poprawne, bez tej szczypty serca, jaka była w Quiyang. Mecz gramy w następujących zestawieniach:
Gra pojedyncza mężczyzn:
Grzegorz Olchowik – XU Xino Lin 8/15, 0/15
Jacek Hankiewicz – Zi Jian 8/15, 3/15
Gra pojedyncza kobiet:
Bożena Siemieniec – Yan Jian 11/2, 11/12, 11/6
Ewa Wilman- Rusznica Yu 0/11, 0/11
Gra podwójna mężczyzn:
Olchowik/Hankiewicz –Wa Chi Sin/ Hu Xino Lin 1/15, 8/15
Piotr Czekal/Brunon Rduch – Li Jan/Zhey Mao 15/18,15/17
Gra podwójna kobiet:
Siemieniec/ Żółtańska –Liang You /Chang Hang Yu 6/15, 4/15
Chiny – Polska 7:1. Po raz pierwszy w historii naszej dyscypliny Polka wygrywa mecz z Chinką. Radość wielka, a ja tracę na rzecz Bożenki moją żółtą koszulkę Victora. Wiele lat później, bedąc na Hali Arena Ursynów w Warszawie podczas Drużynowych Mistrzostw Europy. rozmawiam z Bożeną o naszej chińskiej przygodzie. Ona wspomina: a pamięta pani tę żółtą koszulkę Victora, którą dostałam od pani za wygrany mecz z Chinką? Oczywiście, koszulkę mam do dzisiaj, jest moim talizmanem, jest sprana, kolor już nie ten, ale jest zawsze ze mną. Mój Boże… Po zakończonym meczu o 22.30 idziemy jeszcze na szybką kolację, na której serwują nam: ostrą potrawę (nie znam jej nazwy), pierożki, rybę w sosie pomidorowym, mięso z patyczkami (też nie wiem, co to?), Potrawę z płatków mięsa na ostro, szpinak z krewetkami, zupę warzywną, bambus i mięso z sezamem. Chyba po pierwszej idziemy spać. Pakujemy się szybciutko, prysznic, bo jutro pobudka o 7.40 i wyjazd do Wuhan.
Cdn.
29 lipca 2010 - 1:47
Pani Jadwigo,
Dziękuję za zaproszenie mnie do przeczytania tego wpisu.
Czy były już Pani wspomnienia z pobytu w Australii ?
29 lipca 2010 - 8:24
Fiu, ale szczegółowe opowiadanie, gratuluje pamięci! Bardzo ciekawe opowiadanie o świecie, który rapotownie się zmienia. Warto zapisać, warto się tym podzielić.
29 lipca 2010 - 8:38
Panie Olku,
Narazie jest rok 1986, w zanadrzu jest opowiadanie o tym jak uczyliśmy się w Chinach produkowac lotki, o tym jak powstał Zakład Produkcji Lotek „Lotka” w Teresinie k Warszawy i o tym jak pojechaliśmy na Igrzyska Olimpijskie do Barcelony w 1992, do Atlanty w 1996 i dopiero do Sydney2000. Czyli jeszcze mamy trochę czasu na te wspomnienia, ponadto musze je napisac. Pozdrawiam
29 lipca 2010 - 8:40
Beato,
moje chińskie opowiadania i wspomnienia są zanotowane w notatnikach z podróży wtedy łatwo je opracowac, gorzej jak mam tylko polegac na pamięci, bo wtedy wspomnienia dłużej powstają.
pozdrowienia u nas mżawka, i deszcz i 13 stopni ciepla, a więc albo Afryka albo zima.
29 lipca 2010 - 9:26
A ja umieram z ciekawości czy te chińskie leki podziałały?
29 lipca 2010 - 13:30
Kasia,
parzyłam je i piłam, ale tak naprawdę to nie wiem, bo należało jeszcze dwa komplety wykupić, ale niestety wszystkich ingrediencji nie było w żadnej z odwiedzanych aptek więc trudno powiedzieć, może gdybym kompleksowo była poleczona to byłoby dzisiaj lepiej!
Pozdrawiam
29 lipca 2010 - 18:57
Pani Jadwigo.
Przepraszam,że nie odzywałem się dość długo,ale miałem trochę spraw związanych ze ślubem mojej córki,ale też przy okazji musiałem to sobie przemyśleć.Napisałem wcześniej,że zdejmuję pytajniki.Oznaczało to,że nie przestanę pisać.
Jest Pani,Pani Jadwigo osobą bardzo energiczną,konkretną i inteligentną,co w dzisiejszych czasach jest rzadkie i tylko mogę się cieszyć,że zechciała Pani coś mi wytłumaczyć.I kiedy opowiedziała Pani o tej wielkiej artystycznej eskapadzie do Rosji i po Rosji postanowiłem zmienić kierunek i udać się tam z Anglii.A widziałem tam rzeczy niebywałe,straszne i myślę,że wielu ludzi nie uwierzy mi w to,co przedstawię.I chociaż miałem tego nigdy nie robić,to uczynię to dla Pani.
Bardzo dziękuję za zachętę i piękny e-mail,który otrzymałem wczoraj.
I jeszcze gwoli wyjaśnienia.Ja absolutnie nie liczę na komentarze,choć taki wpis jest czasem potrzebny,bo wiemy,że komuś się chciało.
Pozdrawiam Panią Bardzo Serdecznie I Ciepło.Jakub
29 lipca 2010 - 21:40
Panie Jakubie,
piszemy nie tylko dla siebie, piszemy dla innych, wyrażamy siebie w tych blogach, wyrażamy siebie bo chcemy coś powiedzieć, a najbliżsi nie zawsze maja czas słuchać, a czytać moga o dowolnych porach. Poza tym pozostanie po nas coś konkretnego, nasze życie we wspomnieniach, moje wpisy sa zdrukowywane i wyszlo mi tego już dwa segregatory.
Ponadto wnuki będą mogły poznac babcię, kim była co robiła, jakie miała zainteresowania a przez to będą miały jakby drogowskaz na ich własną drogę, Cieszę się, z Pana decyzji, to świetna wiadomość, cieszę się ,ze choć troszeczkę pomogłam w sprawie.
Pana córce życzę samych najradośniejszych chwil w nowym zyciu, powodzenia i wszystkiego najlepszego, dużo szczęścia
Jadwiga
29 lipca 2010 - 21:44
I znowu lektura Twoja, Jadziu, wciągnęła mnie jak, za przeproszeniem c…i w magiel. Dla mnie bomba! A już najbardziej jestem zafascynowana meni Waszych posiłków. Egzotyka jak tralala. Pisać o zawodach i treningach – proszę bardzo, ale podawać tak szczegółowo dania, które Wam tam serwowano, to już jest istny majstersztyk. Tak się rozochociłam w czytaniu, że musiałam sobie zrobić małą przerwę na ciasteczko z fistaszkami, bo śliny miałam pełną gębę.
Już przebieram nogami z niecierpliwości by dowiedzieć się – co dalej.
Całuski 🙂
29 lipca 2010 - 21:53
Pleciugo,
wszystkie moje zapiski zawarte sa w pięknym dzienniczku z podrózy, w jedwabnej zielonej chińskiej okładce, spisywałam potrawy a ode mnie wszyscy, ja była kronikarzem, bo zawodnicy nie mieli czasu, a mnie to sprawiało radość no i chciałam dać im trochę przepisów bo przecież tak ciężko pracowali.
Pozdrawiam serdecznie i do usłyszenia
30 lipca 2010 - 6:49
Pani Jadwigo,
z tymi orzeszkami to spróbuję. Może już na urodzinach syna – mój szwagier, ten od siostry, bardzo orzeszki lubi. Kiedyś dał mi przepis na słone orzeszki z tartą marchewką – mnie to za bardzo nie smakowało, ale może orzeszki według przepisów z Pani strony…
Może i dziś u mnie jakiś przepis się pojawi…
30 lipca 2010 - 7:34
Panie Tomku,
ja orzeszków z marchewką nie polecam, ale to co napisałam we wpisie polecam serdecznie, szczególnie do piwa polecam orzeszki ostro-kwaśno-słodkie, gdyż są pyszne.
Ponadto sprawdzone przeze mnie i gwarantowane, bo jadłam sama i robiła. Moje przepisy, które podaję wszystkie są sprawdzone, bo ja sama nigdy nie miałam czasu na dłuższe prace kuchenne, a prowadziłam dom.
Pozdrawiam
31 lipca 2010 - 8:18
Niektóre specjału chińskiej kuchni- genialnie. Herbaty jaśminowej- nie znoszę. Za komentarz lekkoatletyczny- serdeczne dzięki. Dla kolejnych Czytelników jest to znakomite rozwinięcie mojego wpisu. I mamt takie: dwa w jednym…Pozdrawiam.
31 lipca 2010 - 8:51
Andrzeju,
trochę kuchni chińskiej znam, mam przepisy, ale to co u nich pyszne bo robione na ich składnikach u nas wychodzi takie sobie. Podaję wszystkie dania z czysto reporterskiej powinności a bardzo proste dania podaję szczegółowo bo sama je robiłam i wychodziły pyszne.
pozdrawiam
7 sierpnia 2010 - 12:11
Czekam na dalsze opowieści z Chin 🙂 Raz, że bardzo interesują mnie krainy Azjatyckie a dwa, pobyt w Chinach w latach 80ych – bezcenne! 🙂
7 sierpnia 2010 - 12:41
Kajoli,
Będą jeszcze opowiadania Chiny 1987, Indonezja 1989, Io Barcelona 1982, IO Atlanta 1986, Sydney 2000, Ateny 2004,
oraz opowiadanie o produkcji lotek w Polsce, o tym jak uczyliśmy sie je produkować w Chinach. Trochę jeszcze przed nami tych wspomnień, a w międzyczasie, przepisy kulinarne, codzienne życie, i takie różne wspomnienia
pozdrawiam