Tłum towarzyszy nam wszędzie i jest bardzo miły, tylko czasami nas dotyka i chce robić zdjęcia. Pomagają nam kupować, wybierać, sprzeczają się o cenę. Jestem jedyną tak dużą kobietą na ulicy i w sklepach. Mam granatowy płaszcz, kapelusz i długie, jasnoszare buty. Marzyłam o kimonie, ale tutaj są takie dla małych pań, szkoda. Idziemy na pocztę, no raczej brudno, a klej stoi na dużym stole w dużej misce i palcami się go wybiera, by przylepić znaczek. Higienicznie nie jest, ale znaczek się trzyma. Ceremoniał lepienia znaczków powtarzamy wiele razy, gdyż wszyscy wysyłamy po kilkanaście pocztówek. Z poczty idziemy na chwilę w miasto. Tłumy ludzi, robię kilka zdjęć i już musimy jechać po zawodników, aby zdążyć z nimi na kolację. Dzisiaj mamy ryż, ziemniaki smażone, „gąbkę” czyli chleb sojowy z grzybami mun. Niestety ja tego nie jem, nie smakuje mi, choć danie jest pełne witaminy B. Kotlet schabowy w sosie pomidorowym, golonka z puszki, zupa z makaronem sojowym i krewetkami, kalafior z suszonymi krewetkami, lemoniada, piwo dla kierownictwa (Cinq tao beer – jest naprawdę dobre) oraz mandarynki. Po kolacji pojawia się główny kucharz z zapytaniem czy nam smakowało. Pokazuje swoje zdjęcie razem z Zosią, prosi o autograf. Uciechy co niemiara. Oklaski dla pana kucharza oraz zdjęcie, co sprawia mu dużą przyjemność. Po kolacji szybko do hotelu po sprzęt sportowy i na halę. Jutro gramy tutaj mecz, więc dziś musimy „ograć” halę z zapalonymi światłami. Po powrocie do hotelu „starszyzna” spotyka się u Andrzeja. W pokoju dyskusja o… o dziwo o badmintonie, przy szklaneczce czerwonego wina. Idziemy spać. Tym razem noc spokojna, bez bębnów, patelni i innych tego typu narzędzi. Ale nie śpię do 3.30, a gdy tylko zamykają mi się oczy, ktoś zaczyna walić w drzwi. Jest 7.11 – to Rysiek.
6.01.1986 r.
Wszędzie częstują nas herbatą. Jest pyszna, szczególnie ta jaśminowa. Chińczycy twierdzą, że oczyszcza głowę i rozum i wszystkie brudy schodzą do żołądka. Mądre to. W maleńkim kantorze herbacianym widzę ponad 15 różnych rodzajów herbat. Dowiaduję się, że herbatę Yunnan (w tym czasie najbardziej poszukiwana herbata w Polsce) piją tylko ludzie mieszkający na północy Chin, w Tybecie, Mongołowie, no i Polacy. Jest to herbata ciemna, szkoda że takiej w Polsce nie ma. Herbata jaśminowa to suszony kwiat jaśminu, ale w bardzo specjalny sposób. Tę herbatę pije się na okrągło i wszędzie. Wszędzie, gdzie przyjeżdżamy, stoją kubeczki z przykrywką i w nich podaje się herbatę jaśminową. A może my wyglądamy na takich, co toksyny muszą wypłukać do żołądka? Nie wiem. Piję, bo mi smakuje. Teraz też, dopieco co weszliśmy na halę i już trzymamy kubki w rękach. Siedzimy na głównej trybunie, chwila przed meczem. Ja piszę, Andrzej też, a herbata przed nami. Dzisiaj wieczorem na tej właśnie hali gramy mecz Chiny-Polska, a właściwie reprezentacja Quiyang – Polska. Marzenie? Wygrać jeden lub dwa pojedynki – oto są nasze skromne marzenia. Śniadanie. Dzisiaj jajka sadzone, bułeczki słodkie, masło, dżem, placuszki smażone polewane miodem, ja oczywiście ze swoją kawą. Dzisiaj pozostaję w hotelu z zamiarem snu, ale w ciągu półtorej godziny 8 osób przychodzi z różnymi sprawami. Ha, no cóż, takie jest życie kierownika ekipy, nic nowego. Mimo tego odpoczywam.
Na obiad o godz. 12.00 jemy potrawy wyśmienite, serwowane w następującej kolejności: zupa z kapusy pekińskiej, kurczak, schab, flaki z ośmiornicy (niestety nie jem), mięso wieprzowe z bambusem – pyszne, ziemniaki, ryż, makaron, mandarynki, lemoniada i piwo. Po obiedzie mamy około dwóch godzin czasu wolnego. Idziemy na miasto i trafiamy przez przypadek na bazar. Zupełnie inny ten bazar od naszych. Piękne są wagi, z których korzystają sprzedawcy (na zasadzie pracy dynamometru). Ludzie kupują mięso a ja stoję i obserwuję: pani prosi o żeberka, sprzedawca waży na swoim dynamometrze, pani wyciąga haczyk wbija w żeberka, wiesz mieso na bagażniku roweru i odjeżdża, a mięsko dynda sobie z tyłu ( a może się panieruje?),.Wracamy do hotelu, odpoczywamy przed meczem, a o godz.18.00 jedziemy na wcześniejszą kolację, na której mamy kaczkę, frytki, kurczaka na ostro, kotlet mielony, mandarynki, lemoniadę i ewentualnie piwo. Do hotelu i biegiem o godz. 19.00 do autobusu na mecz. Witają nas najwyżsi rangą przedstawiciele prowincji: Prezydent, Przewodniczący Honorowy, Wice Gubernator, Gubernator, Przewodniczący Komitetu Badmintona, sekretarz generalny badmintona, kilkanaście osób im towarzyszących oraz sekretarz generalny piłki nożnej. Przed meczem przez dwa dni odbywało się szkolenie siedemnastu sędziów, ponieważ dotąd nie rozgrywano oficjalnych zawodów i sędziów nie mieli.
Wynik meczu Polska-Chiny 8 : 0
Grzegorz Olchowik Lud Kuc Hui 8/15 , 7/15
Jacek Hankiewicz Ye Czang Cin 12/15, 6/15
Ewa Wilman Yang Fue Mei 0/11 , 2/11
Bożena Siemieniec Huang Wei 3/11, 4/11
Hankiewicz/Olchowik Peng Zhu Cin/ Czang Yu Sin 11/15, 15/17
Rduch/Czekal Yang Hui Ping /Sun Yi Min 2/15, 2/15
Siemieniec/Żółtańska Yang Wen Hui/Pen Zhu Cin 1/15, 9/15
Hankiewicz/Wilman Peng Zhu Cin/ So Liu Zhu 9/15, 17/18
Publiczności jest bardzo dużo, jak na nasze warunki, około trzech tysiący osób. Temperatura na hali w granicach od 0 do -3 stopni. Wszyscy ubrani zimowo – ja w granatowym kostiumie z białą różą w klapie. Przegrywamy mecz, ale jesteśmy zadowoleni. Jacek Hankiewicz gra z Grzegorzem Olchowikiem w debla i bardzo podoba się publiczności, szczególnie jego jump (wyskoki, poodczas którychwykonuje smecz) i smecze z końca kortu. Bardzo ładna gra zawodników, czego nie pokazują suche wyniki. Świetny mecz rozgrywa Ewa Wilman z Jackiem Hankiewiczem, drugi set zacięty i to daje nam nadzieję, że może kiedyś gra mieszana będzie naszą silną bronią(Dzisiaj już mogę powiedzieć, że nasz polski mikst Robert Mateusiak Nadia Kostiuczyk znajduje się na 8 miejscu na liście światowej).
Badminton w Polsce istnieje w ramach organizacyjnych Polskiego Związku Badmintona od 1977 roku. My po raz pierwszy przyjechaliśmy uczyć się od mistrzów w dziewiątym roku istnienia Związku. Po meczu zmęczeni, ale też z nadzieją na kolejny, jeszcze lepszy mecz i z wiarą, że to co robimy może w przyszłości zaprocentować. Nawiązujemy serdeczne stosunki z gospodarzami. Jesteśmy chętni na wszystkie propozycje (czasami męczące), ale wiemy, że od tego, jakie wrażenie zrobi nasza ekipa, będzie zależała dalsza współpraca z Chińskim Związkiem Badmintona. Reagujemy na każdą sugestię, nie jesteśmy uniżonymi sługami, ale godnie reprezentujemy Polskę i uczymy się wszystkiego, co chińczycy chcą nam pokazać, tak w zakresie szkoleniowym, jak i kulturalnym. A teraz szybki prysznic i spać, bardzo rano, prawie w nocy, wstajemy przecież aby zobaczyć wodospad Aushun.
7.01.1986
Wyjazd punktualnie o 6.00 rano. Jedziemy nasza Toyotą, do tego dwa busy Toyoty z zawodnikami i jedna Toyota dodatkowo z jedzeniem. Przez pierwsze pół godziny oglądam wszystko dookoła, jest jeszcze noc, mnóstwo Chińczyków biega rano lub ćwiczy qi gong. Jesteśmy na moment w jakimś maleńkim miasteczku na stadionie, starzy ludzie biegają na bieżni, wszyscy ćwiczą. Nie możemy skorzystać z wc, uprzedza nas chińska trenerka, dlaczego? Bo lepiej nie. Jedziemy już dalej, po drodze mijamy chłopów niosących swoje produkty na targ, dwa kosze zapakowane warzywami (rzodkiew biała, kapusta pekińska, kapusta), powieszone na bambusie. Poboczem drogi idą dzieci do szkoły, jest zimno, każde ma ponakładane kilka par podartych pończoch, na krótkim bambusie niosą przed sobą kociołek z ogniem. Do szkoły jest kilkanaście kilometrów. To nic, że daleko. Chęć nauki jest tak wielka, jak odległość szkoły od miejsca zamieszkania. Wszyscy wiedzą, że tylko w ten sposób mogą poprawić swój byt, a nauka otwiera drzwi. Motywacja ogromna, musisz się wybić spośród wielu milionów ludzi, walczysz o życie, o jedzenie, ubranie, wyjazdy, choćby i do innej prowincji. Po drodze usypiam, śpię aż do przyjazdu do jaskini smoka, gdzie otrzymujemy paczki z jedzeniem, słodkie bułki, ciasto biszkoptowe, mandarynki, lemoniadę i piwo. Jest 8.00 rano (w Polsce 24.00), a my zgrabnie idziemy daleko w góry. O tym właśnie marzyłam. Grota smoka jest piękna, jeziorko, łódki, wpływamy do grot, których jest kilka. Podświetlono je kolorowymi światłami. W sumie pokonujemy 4,5 km. Potem znowu idziemy w góry. A jakże, aby popatrzeć z innej strony na te cuda, a jest rzeczywiście na co. W skałach wykute są poletka z uprawami ryżu i innych roślin, wyglądają pięknie, jak na kolorowych pocztówkach. Każdy możliwy kawałek ziemi jest wykorzystany do granic możliwości. Jedziemy drogą, na której porozkładano dopiero co skoszony, dojrzały ryż. Ma brązowy kolor. Dopiero po wysuszeniu następuje młocka (młocka to nic innego, jak położenie ryżu na drodze, aby przejeżdżające samochody go wymłóciły!). Tak naprawdę dopiero biały ryż nadaje się do spożycia. W sumie średnio zabawne, ale prawdziwe. Pamiętajmy, że to rok 1986, inna epoka, zupełnie inne czasy w Chinach, zmiany są jeszcze daleko przed nami. Bieda ludzka jest okropna, pralki, telewizory, radia to rarytas, a o mieszkaniu typu M2 lub M3 w ogóle nie można mówić, bo tych lepianek, co widzimy, nie można w ogóle nazwać mieszkaniami. Do wc nie wchodzimy, a nasi chłopcy cały czas nie odstępują dziewczyn i mnie. Dlaczego? – pytam. – Jak to? Przy was można normalnie oddychać, wy pięknie pachniecie, wszędzie brud. Pogoda piękna 20-25 stopni ciepła, nieźle jak na styczeń. Kwitną kwiaty, palmy, zielono, góry ogromne, jaskinie pięknie eksponowane, tylko czystości brak. Miną kolejne 22 lata i to nie będą te same Chiny! Ale to wszystko przed nami. Jesteśmy w styczniu 1986 r i wszystko to, co dobrego nastąpi, zdarzy się w kolejnych latach, bardzo, ale to bardzo szybko. Robimy wiele fotografii, reprezentacja chińska cały czas z nami, śmiechy, próby nawiązania kontaktów, miło i przyjacielsko. Jedziemy dalej, jakieś 40 km, nad wodospad Aushun, drugi co do wielkości po Niagarze na świecie. Ale najpierw jemy obiad: puszki szynki, piwo, lemoniada i nasze paczki. Schodzimy na dół, wzdłuż ogromnej góry i z każdej strony podziwiamy wodospad, który z powodu ostrej zimy (+25) nie jest taki bogaty w wodę , ale i tak jest na co popatrzeć. Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia. Chińczycy robią nam tyle zdjęć. Jeżeli choć trochę dostaniemy, to i tak w życiu nie mieliśmy tylu kolorowych! Wchodzimy jeszcze po schodach we wnętrzu góry, po której spływa wodospad – huk ogromny, mokro, ślisko. No i ostatnia platforma. Znów przebiegamy dalej, aby jeszcze pod innym kątem i z innej strony popatrzeć na wodospad Huangguoshu. Słońce grzeje, więc pozbywamy się różnych ciepłych ubrań, które skrzętnie włożyliśmy. Schodzimy w dół. Dookoła drzewa, bambusy stare i młode oraz młodziutkie pędy, którymi się zajadamy. Przechodzimy przez mostek na rzece i znowu w górę. Pan fotograf każe nam iść w dół pod sam wodospad, ale to jest ponad moje siły. Z dołu do góry, z góry na dół, zdjęcia, ujęcia, po pierwsze jam nie modelka, po drugie czy ja tu przyjechałam wspinaczkę górską uprawiać w górach wyższych od naszych Tatr? Wchodzę na górę, siadam i czekam na wszystkich spokojnie, dochodząc do siebie. I tak mam piękne widoki. Upał się zrobił sakramencki, a ja pod bananowcami i mandarynkami sobie leżę, ot bananowe życie! Wracają zawodnicy z szefostwem, a my, korzystając z magnetofonu zamontowanego w jednym z aut, wykorzystując nasze taśmy, dajemy pokaz tańca, który tutaj jest dozwolony już od dwóch lat. Uczymy go naszych chińskich kolegów, a o godzinie 16.30 odjeżdżamy. Jedziemy do Aushun, gdzie w restauracji dostajemy kolację: pawia pięknego, zrobionego z bambusa, pędów soi, grzybków, liści selera, jajek przepiórczych, przepiórki (podana cała, z głową), boczek a la guma, mątwę czyli ośmiornicę, kompot owocowy, jajka z pocukrzonymi żółtkami, kurczaki a la kurczak Aerofłot (nie do ugryzienia), rybę na słodko, groszek zielony z sosem, ryż, trepangi (ogórki morskie) z przeróżnymi różnościami. Jem je, bo są bardzo smaczne. Jest wódka małtaj i piwo. Do wódki mam stosunek pejoratywny, nie mogę wąchać nawet, nie mówiąc o piciu. Po przedstawieniu nam kierownika restauracji wydającej tę kolację i miłym powitaniu, Andrzej z Jurkiem wychylają obowiązkowo kieliszek małtaj za przyjaźń. My z Ryśkiem oczywiście piwo. Po kolacji, w oczekiwaniu na samochody i pozostałe osoby, prowadzimy kurs tańca. W hotelu jesteśmy o godz. 22.00. Jutro rano odlatujemy do następnego miasta, więc jeszcze szybkie pakowanie, uzupełnienie notatek i spać.
ps. Niektórych może zadziwić, ze tyle razy podaje różne przepisy oraz dania serwowane nam w restauracjach, stołówkach , czy też podczas oficjalnych spotkań. Musze się wytłumaczyć: jest dwa lata po zdefiniowaniu rewolucji kulturalnej i naprawdę prosze mi wierzyć nie wszyscy maja co jeść, a jedzenie jest podstawa egzystencji dla chińczyków i jest tak samo ważne jak praca dzieci czy rodzina. Zresztą największym swietem jakie mozna sobie wyobrazić jest dzień wolny od pracy (dla każdego zakładu pracy przypada on innego dnia, i możliwość zaproszenia przyjaciół na np. śniadanie na godz.6.00 rano do restauracji, dlaczego na 6.00 , bo inne godziny są już zajęte!
cdn
16 czerwca 2010 - 10:02
I znowu się zaczytałam po same uszy. To pierwsza lektura w dniu dzisiejszym i lektura fascynująca – Jadziu. Twoje relacje z Chin są tak ciekawe, że powinnaś pomyśleć o ich wydaniu bo czyta się je jednym tchem. Moją szczególną uwagę skupiłam oczywiście na serwowanych daniach, choć nie tylko. Przyroda, przyroda i ten bananowiec… ech… Chciałaby dusza do raju.
Pozdrowionka! Czekam na dalszy ciąg. Masz cichutkie miaaauki od Ślepotki. Całkiem dobrze sobie zaczyna radzić ze swoim kalectwem.Paczuszkę z drobiazgami właśnie skompletowałam. Będzie siurpryza…
Ewa
16 czerwca 2010 - 10:17
Kochana,
mój ślubny od dłuższego czasu o tym mówi a nawet przyjaciółka wirtualna Zośka też tak skwitowała moje wpisy co jest oczywiście dla mnie bardzo ale to bardzo pochlebiajace, trzeba zatem pomyśleć!
Pozdrawiam
a kiciusi miau
16 czerwca 2010 - 10:43
Jadziu, warto było się męczyć jak modelka, bo zdjęcia piękne; jak zwykle uśmiechnięta, radosna, pomimo takich czy innych niewygód. U mnie fascynacja Azją i Chinami jest mocno średnia. Jedzenie w Hongkongu po prostu zwalało mnie z nóg. Małe, bajecznie kolorowe kafejki na każdej ulicy serwujące na pewno doskonałe jedzenie, po prostu dla mnie śmierdziały. Zamawiałam kurczaka w restauracji, a to-to jak kurczak nie smakowało. Odstawiałam, bo bałam się że zajadam szczura albo psa. Na jednej z uroczych wysepek w restauracji z owocami morza zamówiłam „squid” a to nawet koło kałamarnicy nie leżało. Odsuwam wielonożne czarne potworki a kelnerka do mnie „good food, look…” i zaczyna wyrywać nogi z upieczonego stworzenia mocno przypominającego skarabeusza. Gdzie jest toaleta? Szybciej wyszłam niż weszłam. Niemalże wskoczyłam na sedes jak zobaczyłam karaluchy wielkości słonia, no może nie słonia, ale niewiele mniejsze od wróbla. Dzięki Bogu za kawusię i bułeczki, na nich przeżyłam!
16 czerwca 2010 - 11:00
Twój ślubny wie co mówi i ma rację. Takich perełek literackich nie można trzymać w szufladzie bo mole je zjedzą i byłaby wielka szkoda. Przecież teraz książkę można wydać nie ruszając się z domu nawet na krok. Moje „Bajdurki…” tak właśnie zostały wydane. No to, Jadziu, zaprzyj się w sobie bo warto książkę z Twoimi wspomnieniami sportowo-podróżniczymi wydać.
Pozdrowionka i nieustające wyrazy uwielbienia. 🙂
16 czerwca 2010 - 13:00
No, no… Ładna literaturka podróżniczo-sportowa. W tle jeszcze obyczajowo-kulinarna… Wiele ciekawych spostrzeżeń. informacji i refleksji w słowach tych wpisów. I dowody pamięci też zadziwiającej- sport to jednak siła! Dobrze się czyta, i jest prośba o kolejne dania… Pozdrawiam ( po 70 basenach)…
16 czerwca 2010 - 13:10
Niesamowite wspomnienia, masz wielki dar pisania !!!
Tak się naczytałam o tylu potrawach, aż zgłodniałam – muszę szybko coś przegryźć. … Widzisz jak cudnie piszesz 🙂
Pozdrawiam sportowców.
16 czerwca 2010 - 13:25
Beato,
Hong Kong popełniłam 5 razy, za każdym razem w sprawach sportowo badmintonowych. Raz byłam pod specjalna opieką dwóch panów z którymi dla polskiego badmintona podpisałam wieloletni kontrakt. No więc pokazywali mi różne restauracje, te najlepsze zawsze były w piwnicach wielgaśnych domów 70 pietrowych a może i wyższych, mój aparat fotograficzny robił albo koncówkę domu albo poczatek, środek gdzieś zawsze się zapodziewał.
Byliśmy i na sto którymś piętrze w restauracji również, można powiedzieć powalajaca elegancja, wieża się obracała, po prostu cuda, a ja dziewczyna znad Wisły o mało co nie wypatrzyłam oczu na ten nocny Hong Kong z tej wieży.
Jedzenie było serwowane ala szwedzki bufet i było wszystkiego wbród. Ale to były juz czasy najnowsze. W roku 1986 przyjmowaliśmy wszystko za proste, wspaniałe i to były Chiny prawdziwe a my tam jako reprezentacja Polski z określonym zadaniem, nauczyć sie jak najwięcej, więc i jedzenia też. Jak to wiele lat później Koreańczyk Joo Bong Park mistrz olimpijski z Seulu i Barcelony mi powiedział :” Jadwiga, moi trenerzy mówili nam zawsze jedziesz za granicę musisz jeść to samo co oni jedzą, bo nie będziesz miał siły grać, my kucharza nie bierzemu, lepiej jednego zawodnika wiecej zamiast kucharza, musisz być przygotowany, że to jest inna kultura, inny świat a ty właśnie masz się tam znależć, bo to jest sport i nikt ci nic innego nie da..”
To był sport my pierwszy raz bez prawa wyboru, ale za to ciekawi wszystkiego.Napisałam, że ja polubiłam kuchnię chińska od pierwszego spojrzenia, ale rozumiem Twoje, kochana rozterki.
Pozdrawiam ciebie Beato serdecznie
16 czerwca 2010 - 13:28
Pleciugo
Ewo,
pewnie masz rację, muszę to zrobić, tak mi się wymarzyło w mojej głowie, nawet tytuł już mam:
Podróże z lotką
ale najpierw musiałam sprawdzić się na tym właśnie blogu, czy to jest do czytania, czy będzie ciekawe, czy zadowoli gusta czytelników, skoro tak… muszę wziać się do roboty!
16 czerwca 2010 - 13:30
Andrzeju,
nie szalej na tym basenie,
dziekuję bardzo, Twoje słowa są dla mnie cenne, Ty wieloletni dziennikarz dobrze znasz warsztat! a pozytywna ocena od Ciebie… uhuhuhuhuuuu
cymes! dzięki
16 czerwca 2010 - 13:34
Jolanno,
dziękuję serdecznie,
obiecuję na zakończenie tej czteroodcinkowej opowieści (ciag dalszy się pisze- u nas polonistka mówiła:” sie pisze to diabeł palcem po ścianie… ”
podać przepis na krewetki w sosie czosnkowo-paprykowo-imbirowo-kokosowym, naprawdę super proste i łatwe do wykonania, a od pani domu zależeć będzie, który smak podkreśli bo przecież każdy lubi co innego.
Dziękuję serdecznie
pozdrawiam
16 czerwca 2010 - 17:23
No, właśnie to jedzenie mnie zastanawia. W kraju gdzie się nie przelewa Wy jecie ciągle mięso, rożnego rodzaju. Bardzo to ciekawe. A czemu tych flaków nie chciałaś?
16 czerwca 2010 - 20:13
Zośko,
nawet flaki w Polsce nie są moją ulubiona potrawą, a co dopiero flaki z ośmiornicy, które tak zostały przeze mnie nazwane, ponieważ Shi Pin nie mogła znaleźć żadnej sensownej nazwy i metodą przybliżeń i skojarzeń doszliśmy do takiej nazwy, ale czy rzeczywiście tak to się nazywało? nie wiem, wiem, że była to ośmiornica i zrobione z niej flaki ale w innym stylu niż w Polsce, bez warzyw, zupa przezroczysta. A poza tym bardzo trudno było rozmawiać o nazwach jako że znaki chińskie są skomplikowane a ich przetłumaczenie też Joli= Shi Pin sprawiało kłopoty. Dlaczego? Ponieważ u niej w domu kuchnią zajmował się tylko i wyłącznie mąż. W Chinach kobiety gotują sporadycznie, kucharzenie należy do mężczyzn i uważa się powszechnie, że tylko mężczyzna może byćdobrym kucharzem. Wiem dlaczego, i zgodzę się z Beata, czasami w kuchni chińskiej śmierdzi, niestety raz tylko zajrzeliśmy na zaplecze kuchni w stołówce uczniowskiej(studenckiej) gdyż drzwi wejściowe ktoś zamknął i nie mogliśmy się dostać na obiad, przeszliśmy przez zaplecze. Ale był to jedyny raz – drugi byśmy nie przeżyli, to co zobaczyliśmy z higieną i bhp i san epidem niewiele miało wspólnego i na tym poprzestanę.
Oficjalna delegacja- reprezentacja Polski (lub innego kraju) nie mogła wiedzieć, że u nich czegoś nie ma. Chiny chciały być traktowane jako mocarstwo w którym wszystko jest, dlatego jedliśmy tyle a z nami chińscy zawodnicy, którzy byli naszymi mistrzami.
Mam nadzieję ,że odpowiedziałam na zapytanie w sprawie jedzenia.(Polecenie władz było następujące:miało być dużo, dobrze, na wysokim poziomie)
16 czerwca 2010 - 21:49
Tak podejrzewałam:)
17 czerwca 2010 - 5:57
Zośko,
Tak było wtedy, podejrzewam, ze tak jest do dzisiaj, szczególnie po Igrzyskach Olimpijskich, które oni wygrali, bo jak wiesz z prawami człowieka chyba w dalszym ciągu sa na bakier? Na zdjęciach widać też ubrania w jakich gospodarze chodzili (popatrz na wszystkie zamieszczone przeze mnie zdjęcia)
17 czerwca 2010 - 18:27
E, mundurki to mi się zaraz w oczy rzuciły:) Twarzowe są. Teraz czekam ,ze napiszesz o rowerach.
17 czerwca 2010 - 20:36
Zośko,
rowery to będą w Pekinie, wszędzie były miliony, a w Pekinie to setki nie wiem milionów? a jeździły każdy jak chciał no w kazdym badź razie nie w zgodzie z zasadami ruchu drogowego,wcale.
Teraz w Pekinie jest ich znacznie mniej, bo ulice sa autostradami, i tylko w bocznyc można jeździć jak za dawnych dobrych lat, no i na prowincji oczywiście.
pozdrawiam
18 czerwca 2010 - 0:40
Ja nie w temacie Chin, jest mi to obce jak schabowy na śniadanie, ale w kwestii mojego wykształcenia za Twój podatek. Od 90 roku były i licea i szkoły policealne prywatne, a i studnia zaoczne również. Niestety ubolewam nad tym, że nie skorzystałam z Twojego podatku:(
18 czerwca 2010 - 6:35
Pani Jadwigo,
jakże się zaczytałem w opisach Pani podróży do Chin. A jakiegom apetytu na chińszczyznę nabrał. Tak, wiem, że nasze mrożonki, czy nasze restauracje orientalne to nie to samo, ale może czasem dobre i to.
Obiecuję – i Pani, i sobie – że wkrótce nieco więcej o Chinach poczytam. Niekoniecznie o Placu Niebiańskiego SPokoju tylko.
Pozdrawiam gorąco
Królowa Śniegu
18 czerwca 2010 - 9:16
Oczywiście skusił mnie link i zajrzałam 🙂 Przeczytałam sporo postów, komentarz zostawiam tutaj. Wiele ciekawych opowieści, a te Chiny z 1986 – rarytas! Czuje się przywiązanie do tradycji, ciepłą rodzinną atmosferę, dbałość o pamięć – to, co się po sobie pozostawi i przekaże kolejnym pokoleniom. Dziękuję za możliwość wizyty na Twoim blogu. Pozdrawiam serdecznie – Ola Bobe Majse
18 czerwca 2010 - 9:49
Panie Tomku,
Jedzenie chińskie jest naprawdę pyszne i wydaje mi się, że zdrowe, nie pisałam, że oni prawie w ogóle nie jedzą surowzny tylko wszystko jest gotowane, albo sparzone, jest to bardzo zdrowe dla żołądka, nie jedza żadnych surówek, tylko zielenine lekko sparzoną, wszystko jest może ze wzgllkędu na klimat sprzyjajace ich organizmom, pestki słonecznika jedza na okrągło, orzeszki prażone ale bez cukru, mją zawsze w torebkach, tak że ich kuchni jest dobra, nie ma ludzi otyłych, szanują siebie i przyrodę.
Maja piękne zęby do późnej starości, rzadko kiedy widziałam chińczyków, czy chinki z brzydkimi zębami choć byli wiekowi.
pozdrawiam serdecznie
18 czerwca 2010 - 9:51
Ola Bobe Majse,
Kochana Pani,
dziekuję serdecznie za odwiedziny. Wczytuję się w opiweści prezentowane na Pani stronie i cieszę się, z Pani zauroczenia.
Miałam bardzo dobrych przyjaciół z którymi się chowałam i bardzo przeżyłam ich wyjazd w roku 1956 do izraela.
Dziękuję za odwiedziny i miłe słowa, które pozwolą na dalszą pracę serdeczności
20 czerwca 2010 - 12:59
Bardzo się cieszę, że jest pani moim blogiem o diecie zainteresowana. Zapraszam serdecznie i dodaję pani blog do swoich linków!
Mam 3 dni diety za sobą i – 1,6 kg a dziś zaczynam 4 dzień. Nie jest to może super osiągnięcie, ale nie jestem za zbyt szybkim spadkiem wagi, to źle działa na organizm i skórę. Lepiej powoli a systematycznie.
Pozdrawiam, leniwa grubaska!
20 czerwca 2010 - 20:56
Leniwa grubaska,
no jak ja mogę do Pani tak pisać? no nie mogę, Blog jest ekstra i będę pani wiernym kibicem, ponieważ sama również uczetniczę w tym samym programie.
Pozdrawiam serdecznie