Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Archiwum miesiąca luty 2010

Po opublikowaniu wpisu o Tani i jej zamiłowaniu do języka japońskiego, który wywodzi się z języka chińskiego otrzymałam od Beaty poniższy tekst na temat tajemniczego języka Nushu, zapraszam do lektury.

Jadwiga

Nowoczesna baba Jaga na miotle rys.TaniaTajemniczy język Nushu…

Po przeczytaniu opowiadania o języku japońskim, od razu nasunął mi się na myśl temat dotyczący kraju sąsiedzkiego, Chin. Szalenie ciekawa kultura, nauka, sztuka a jednocześnie ucisk kobiet przez wieki. Może zaciekawi kogoś ten temat?  Nushu, chińskie pismo kobiece, jest szalenie interesującym i bardzo mało znanym pismem. Stworzone zostało przez kobiety w tajemnicy przed mężczyznami (chińska kultura scentralizowana na mężczyznach, zabraniała kobietom przez wieki dostępu do edukacji). Nushu, używany wyłącznie przez kobiety został stworzony w prowincji Hunan. Ten tajemniczy język, ponownie „odkryty” w 1982 roku, był przekazywany z pokolenia na pokolenie przez przeszło czterysta lat.  Ostatnio używany był w latach czterdziestych dwudziestego wieku. Niektóre znaki pisma kobiecego są zapożyczone z języka chińskiego, inne zostały specjalnie wymyślone lub też oparte są na wzorach hafciarskich. Stosowany był otwarty sylabariusz, a pula najczęściej stosowanych znaków to 600-700 logogramów;  dodatkowe warianty sięgały półtora tysiąca. Słowa zapisywano jednym znakiem, w kolumnach, z góry na dół i z prawej do lewej.  Częstym motywem pism było zniewolenie kobiet i problem feudalizmu. Manuskrypty zapisywane przez kobiety były palone po śmierci kobiety, wierzono bowiem, że zabiera je ona do przyszłego życia, a dym przesłany w zaświaty sprawi jej radość. Po okresie rewolucji pismo traktowane było przez chińskie władze  jako „przeżytek feudalizmu”, więc było nie tylko ignorowane, ale wręcz systematycznie niszczone. Obecnie władze chińskie starają się odtworzyć pismo i nauczać go ponownie. Podobne pismo zostało utworzone w Japonii i nazwane Onnade, czyli „kobiecą ręką”.

Drugi,  straszniejszy przykład zniewolenia kobiet w Chinach: przez ponad tysiąc lat, do początków dwudziestego wieku, dziewczęta w Chinach miały łamane palce i kości śródstopia, wyginano je w odwrotny sposób (palce miały być jak najbliżej pięty) i bandażowano dla dalszej deformacji tylko po to, by stopy te wyglądały jak kwiat lotosu, bo tak się mężczyznom podobało i status męża w ten sposób rósł. Wszyscy wiedzieli, że mógł sobie pozwolić na żonę, która poza obsługiwaniem go nic nie mogła robić, ani nigdzie pójść czy uciec. Szczęśliwe te, które uzyskały ten kwiat lotosu, bo były ozdobą męża, więc o nie dbał, gorzej z tymi milionami młodych dziewcząt, które dostawały gangreny, cierpiały, traciły kończyny czy też umierały…..

Ot, taki przykład, na dobry początek roku, jak nam kobietom teraz jest dobrze!

Wojująca Feministka ;)))

Beata

A ja życzę wszystkim Kobietom dużo zdrowia

Wasza Jadwiga

3.02.2010 bukiet od dzieciTo było w 1945 roku, w Bleckenstedt w Niemczech, niedaleko, bo 6 km od wielkich zakładów Herman Goering Werke produkujących broń i amunicję dla Niemiec podczas II wojny światowej. Dziś ta sama fabryka nazywa się Zakłady Hutte Werke w Salzgitter, a Bleckenstedt jest częścią Salzgitter. Ówczesna  miejscowość Bleckenstedt  leżała nad kanałem Osnabruck-Hannover łączącym rzekę Elbę, Hamburg z morzem Północnym ale także przez Postdam z Berlinem. Kanał  i zakłady w dniu moich narodzin były piekielnie ostrzeliwane przez wojska alianckie, gdyż właśnie przetaczał się front. Wszyscy znajdowali się w betonowym schronie z wyjątkiem matki, ojca i niemieckiej akuszerki (pomagającej przy porodzie), którzy byli w domu. Bombardowanie trwało nieprzerwanie ponad dwadzieścia godzin, także można powiedzieć, że bombowo i bez komplikacji przyszłam na świat w ciągu niespełna kilku godzin.

Biorąc pod uwagę okoliczności moje życie od urodzenia zapowiadało się ciekawie. Ojciec, warszawianin z krwi i kości, w wieku ukończonych 14 lat a matka, z wsi kieleckiej, w wieku niespełna 16 lat byli wywiezieni do Niemiec na przymusowe roboty – w sumie spędzili w Niemczech każde po 65 miesięcy. Po wojnie nasza rodzina miała papiery wyrobione do Kanady (po zakończeniu wojny ojciec był zatrudniony w Niemczech w UNNRA jako kierowca). Jednak koniec końców postanowili wrócić do Polski, co nastąpiło w roku 1947. Tato pracował jako kierowca w firmie transportowej, matka zajmowała się mną, a następnie bratem Zbyszkiem ur. w  1948 roku. Mieszkaliśmy na Woli na ul. Wolskiej 42 – dziś dom nie istnieje – naprzeciwko zakładów Fotonu, stąd  moje dwie szkoły podstawowe – jedna TPD na Żytniej 40 i druga SP nr 220 przy ulicy Elektoralnej (dziś mieści się tam szkoła dla dzieci specjalnych) po przeprowadzeniu na ul. Świerczewskiego przy obecnym kinie Femina.

I tak mogłaby się ta opowieść snuć poprzez szkoły, które ukończyłam i które chciałam ukończyć, a nie ukończyłam i opowiadałabym tak te moje sześćdziesiąt pięć lat, tylko po co?

Przecież pisanie tego bloga to jest nic innego, jak powracanie do przeszłości, do wspomnień szkolnych, a także do studiów, pracy, to pisanie historii życia oraz opisywanie czasów, w których przyszło nam żyć.

Nasza klasa na wycieczce w Krakowie ja w kurtce zarzuconej na ramionaDlatego to opowiadanie doprowadzę do etapu zakończenia nauki w Liceum im Romualda Traugutta przy ul. Smoczej 6, gdzie zdawałam egzamin maturalny. Wychowawcą naszej klasy był rewelacyjny pedagog Bogumił Pałasz, z wykształcenia historyk, dzięki któremu nasza gromada 32 osób, czyli cała klasa, zdała maturę i wszyscy dostaliśmy się na studia, jak jeden mąż! Mało tego, wszyscy te studia ukończyli. Najwięcej, bo siedem osób ukończyło  Politechnikę Warszawską, trzy Akademie Medyczną, Akademię Sztuk pięknych, pozostali Uniwersytet Warszawski, Wydział Weterynarii SGGW, no i ja jako jedyna Akademię Wychowania Fizycznego jako trener II klasy w judo (czarny pas 3 Dan – Sandan). Mamy kontakt z koleżankami i kolegami z liceum, nawiązaliśmy go dwa lata temu dzięki portalowi Nasza-klasa.pl, a ja byłam moderatorem mojej klasy – mojego rocznika.

Podczas wymiany korespondencji Mirek Markuszewski przesłał nam wycinek z tygodnika Polityka z dnia 1.10.1977 r. z artykułem, który napisał w sprawie idiotycznych przenosin  naszej szkoły ze Smoczej na Miłą. „…Kto tę szkołę przenosił i po jaką cholerę niestety nie pamiętam, ale z daty opublikowania mojego listu wynika, że było to ponad trzydzieści lat  temu i pewnie całe pokolenia, które kończyły szkołę na Miłej nie miały pojęcia, że był kiedyś porządny Traugutt na Smoczej.

A oto treść listu Mirka:

EKSPERYMENTY I EMOCJE

„O roli eksperymentu w szkolnictwie nie trzeba nikogo przekonywać, jednakże stwierdzam z ubolewaniem, że przeszedł bez echa przeprowadzony niedawno eksperyment polegający na zamianie lokali kilku warszawskich szkół. I tak Liceum Plastyczne zostało przeniesione do lokalu liceum Traugutta na Smoczej, a „Traugutt” zajął lokal szkoły na Miłej. Dokąd przeniosła się szkoła z Miłej chwilowo nie wiem, ale wierzę że to nie koniec eksperymentu. Można przecież „Żmichowską” przenieść do „Reytana”, który z powodzeniem może zająć lokal „Batorego”, gdy ten znajdzie miejsce u „Czackiego”. Poza tym, gdyby eksperyment powiódł się w szkolnictwie można spróbować przenieść FSO do huty „Warszawa”, a tę ostatnią wyprowadzić, kto wie, może nawet poza granice Warszawy. Do „Traugutta” na Smoczą lubiłem wpadać, była to moja „kochana stara buda”, w której spędziłem ważny fragment mojego życia i gdzie znałem każdy kąt od piwnicy po strych. Koło szkoły na Miłej przejeżdżałem kilkakrotnie tramwajem, nie jest to jednak moja szkoła i nie ciągnie mnie tam.
Mirosław Markuszewski”.

I jeszcze jedno wspomnienie tego samego autora , pod którym podpisuję się obydwiema rękami:

„…W miarę jak zbliża się termin naszego klasowego spotkania coraz więcej myślę o szkole, o klasie, o nauczycielach. Z perspektywy czasu widzi się wszystko w jaśniejszych barwach, ale zawsze miałem wrażenie, że chodziłem do dobrej szkoły. Dużo zawdzięczam nauczycielom, szczególnie tym, którzy uczyli interesujących mnie przedmiotów, a także naszemu wychowawcy, który w jakimś stopniu ukształtował moje życie. Jednakże najważniejszą rzeczą, z której zdałem sobie sprawę jest to, że po czterdziestu pięciu latach od matury czuję taką samą więź z koleżankami i kolegami z klasy, jak w dniu matury. Musieliśmy być bardzo zgraną i zintegrowaną klasą, jeśli po tylu latach odnosimy się do siebie z taką życzliwością, ciekawością indywidualnych losów i brakiem konfliktów. Zastanawiam się, ile pamiętam i jak postrzegam klasę po tylu latach. Mam pewne wrażenia i spostrzeżenia, którymi chciałbym się podzielić. Ciekaw jestem jak dalece są zgodne lub niezgodne z ówczesną rzeczywistością.

Kiedy przesuwają mi się przed oczami różne obrazy z naszego życia klasowego, to mam wrażenie, że środowisko męskie i żeńskie w klasie było jakby od siebie trochę oddzielone. Dziewczyny były miłe i sympatyczne, ale miały swoje sprawy, trzymały się razem i było mało punktów stycznych między tymi środowiskami, chociaż był wyjątek. Kiedy Jadzia (czyli ja) była z nami w klasie, to miałem wrażenie, jakby wszędzie jej było pełno, jakby zawsze się koło niej coś działo. Zawsze była w centrum, było ją widać i słychać nawet kiedy nie grała na trąbie (grałam na trąbce w zespole jazzowym, dużo i chętnie, szczególnie na różnego rodzaju akademiach, rocznicach z okazji, ku czci, że i ponieważ, a utworem popisowym był Mały Kwiat „Petit fleur”). Na drugim biegunie Iwona – poważna, tajemnicza, nieprzystępna. Z mojego rzędu, pod oknem, Małgosia Bodnar – zawsze z czarującym, ba, zniewalającym uśmiechem, ale rzadko się odzywająca. Podobnie Marysia Tomaszewicz. Druga Małgosia – Kuźniarska – przeciwnie, zawsze ruchliwa, żelazna dyskutantka na wszystkich lekcjach. Basia Zawadzka, cicha, spokojna. Kiedy była pytana przez nauczyciela, robiła zdziwioną minę, jakby mówiła „przecież to wszystko oczywiste”. Ela Janiszewska – nasza klasowa plastyczka i dekoratorka. Żyła we własnym świecie plastyki, w aurze osoby uzdolnionej, szczególnie kiedy wygrała konkurs na plakat związany z rocznicą Powstania Styczniowego. Krysia Brzezińska – zatroskana, zaangażowana, pomocna, zawsze na miejscu, kiedy trzeba było kogoś wspomóc czy pocieszyć. Ewa Siekierska – bardzo rzeczowa i konkretna. Basia Downarowicz – robiła swoje, szkoła była jakby obok niej. Ania Skibniewska – albo się czemuś dziwiła albo coś krytykowała, coś jej w tym szkolnym życiu nie pasowało. Wreszcie klasowe „kumy” – Ala, Wanda, Zocha, Jola, Krysia – zawsze razem, zawsze w swoim towarzystwie, zawsze rozmawiające o swoich sprawach.

Kiedy wspominam kolegów, to jakoś dziwnie układają mi się w głowie trójkami. Pierwsza trójka to klasowi intelektualiści – Andrzej, Krzysztof i Marian. Andrzej, zwany przeze mnie pieszczotliwie Jędrusiem, to wyjątkowa postać. Tęga głowa, ale niespecjalnie tęga postura, stąd te żarty z omijaniem Zielińskiego, żeby czegoś nie połamał. Z drugiej strony zawsze miał swoje odrębne zdanie. Jak wszyscy mówili A, to Jędruś mówił B, ale robił to z takim wdziękiem, że nikomu to nie przeszkadzało. Krzysztof to był taki klasowy sceptyk i racjonalista, u niego wszystko musiało być oparte na rozumie i logice. Dużo nie mówił, ale jak coś powiedział, to od razu sprowadzał dyskusję na ziemię. Pałasz zawsze mówił, że Krzysztof to kandydat na naukowca i sprawdziło się (w roku 2009 został profesorem). Marian to był człowiek renesansowy, znał się chyba na wszystkim. Pasjonat historii, ale równie łatwo mógł też rozprawiać na przykład o fotografii. Zdaje się, że większość zdjęć ze szkoły, które mamy, zawdzięczamy Marianowi. Druga trójka to klasowe „zgrywusy”: Marek Łosakiewicz, Paweł Pałys i Zbyszek Wiśniewski. Mieli poczucie humoru i dużo energii, dzięki czemu w klasie było wesoło i nie można się było nudzić. Z drugiej strony można było odnieść wrażenie, że szkoła im specjalnie nie „leży” i najchętniej chodziliby do niej rzadziej. Spokojni, dobrzy koledzy ze środkowego rzędu to Jurek, Waldek i Kazio, a  przy ścianie Marek Gieruś, Wojtek Jóźwik i Mirek Kucharczyk. Mirek zadziwił wszystkich w maturalnej klasie, kiedy okazało się, że nikt tak nie potrafi tańczyć twista jak on. Trzech kolegów, którzy byli dla mnie trochę tajemniczy to Jarek, Józek i Heniek, jakoś najmniej ich w szkole poznałem. Wreszcie Staś Działa, Zbyszek Kaczmarczyk i Edzio Lilien. Staszek przez trzy lata to był taki Sfinks, robił wrażenie, że musi chodzić do szkoły, więc chodził, ale bez entuzjazmu, dopiero w maturalnej klasie włączył się do dyskusji klasowych i okazało się, że bardzo mądrze mówi. Zbyszek podobnie, z tym, że w maturalnej klasie zainteresował się na poważnie muzyką, co potem zaowocowało graniem w zespole, a dzięki muzyce lepiej się poznaliśmy. Edzio Lilien był jakby trochę zagubiony, wyjątkowo inteligentny, marnował się w szkole, był jakby „oczko wyżej” trochę z innego świata, miał olbrzymią wiedzę, większą niż potrzebna w szkole i ta szkoła go trochę uwierała, jak przyciasny gorset. Miał specyficzne, trochę sarkastyczne poczucie humoru. No i wreszcie ja. Jak siebie widzę? Chyba też byłem spokojny, specjalnie się nie wyróżniałem, poza tym, że grałem na akademiach „ku czci” i  przez to miałem wkład „w budowę”. Działałem w samorządzie, chciałem dobrze, chociaż nie zawsze jest tak, jak się chce. Mam nadzieję, że też jestem postrzegany po latach jako dobry kolega….”.

Takie wspomnienie otrzymałam od Mirka Markuszewskiego – przewodniczącego naszej klasy, którą to funkcję do dziś piastuje. Nawet wtedy, gdy organizujemy swoje półroczne spotkania. Mirek decyduje o wszystkim, po rozpatrzeniu stosownych za i przeciw, my go szanujemy i zawsze podkreślamy, że nikt go z funkcji przewodniczącego dotychczas nie odwołał. W spotkaniach uczestniczy nasz wychowawca Bogumił Pałasz. W tym roku, gdzieś w maju, organizujemy kolejne spotkanie z okazji wiosny. Bo przecież wszyscy maja nadzieję, że wiosna w końcu nadejdzie, no może również nadjechać, ale bez śniegu i mrozu.

I tym optymistycznym akcentem kończę jedno ze wspomnień.

Serdeczności
Wasza Jadwiga

Pewnego dnia zachodzę jak zwykle do mego znajomka przez okienko popatrzeć, a ten wzburzony jakiś i nieswój.  – Mikołaju – powiada – w głowie mi się mąci od tego myślenia. Łeb mam jakby napuchnięty! Przypatrz mi się i oceń. Napuchnięty czy nie? – Chyba napuchnięty – powiedziałem, po uważnym obejrzeniu – rzeczywiście napuchnięty!  – Za dużo teorii w nim się kłębi – poskarżył się Grzegorz – szewstwo, bracie, to nie dla mnie. Do wyższych celów jestem stworzony. Muszę ja gdzieś stąd wyjechać. Muszę innych ludzi poznać. Może nie wszędzie ludzie są do małp podobni…  – Nie rób głupstw, Grzegorzu – powiedziałem. –Ludzie wszędzie są jednakowi, choć pozornie wydają się różni. Tylko biedy sobie napędzisz i rodzinę swoją zrujnujesz. Za daleko cię twoje myśli prowadzą. Już lepiej trzymaj się szewstwa. Ale gdzie tam! Grzegorz warsztat w trzy dni zwinął, z rodziną się pożegnał i już nie wrócił. Później już nikt nie wiedział o jego losach, aż do chwili, gdy przyszło oficjalne zawiadomienie od władz, że taki to a taki urodzony w naszym miasteczku szewc zmarł z głodu i wycieńczenia daleko stąd. Do pisemka załączona była fotografia zmarłego. Wierzcie mi – wstrząsający to był obraz. Zobaczyłem ludzkie ciało suche i cienkie jak patyk, na którym tkwiła osadzona głowa, wzdęta jak balon lub dynia. I po tej głowie tylko go poznałem.

– Historyjki twojej wysłuchaliśmy z zainteresowaniem – powiedział Małynicz.- Do czego jednak zmierzasz? Wszystko musi mieć swój początek i koniec. A w twojej opowiastce początek może i jest, ale koniec wydaje mi się, wybacz, zbyt tragiczny. Chyba, że tak chciałeś, wobec tego lepiej wypijmy po kieliszeczku i nie zastanawiajmy się dłużej nad tym!    – Wypić zawsze można, czemu nie? – wypiliśmy, ale czuję, że Małynicz pod stołem leciutko butem mnie trąca i na Igora Iwanowicza kątem zezuje. Domyśliłem się też zaraz, że specjalnie tak mnie podsumował, żeby batiuszkę naszego do dyskusji wciągnąć. Ale gdzie tam! Próżne starania. Igor Iwanowicz niby siedzi z nami, niby pije, lecz myślami jest nieobecny. I o czym ty tak myślisz, batiuszka nasz?… Myślisz i myślisz, niczym mój szewc. Umiaru w tym żadnego nie macie! A umiar w myśleniu, rzecz najważniejsza. Powiadam ci, Igorze Iwanowiczu, umiar to najważniejsza sztuka. Uwierz mnie, staremu. Zastanów się i powiedz sam, czy nie mam racji. Może jestem, twoim zdaniem, głupi i nieuczony, – ale to i owo wiem i niejedno przeżyłem. Rozumiem ciebie trochę nawet, ale tak w ogóle nie można!  Ot siedzisz ty, batiuszka nasz Igor Iwanowicz, od pewnego czasu kwaśny i zadumany. Nic cię nie cieszy! Niczego ci się nie chce! Myślisz… Mózg swój nadwerężasz. No i po co ci to?… Albo to ci czego brak? Przyznaj z ręka na sercu. W zasadzie nie brak ci niczego! Parafię masz nienajgorszą, pewnie, że lepsze bywają, ale zdarzają się również gorsze niż nasza. Ludzie cię tu szanują, Igorze Iwanowiczu i lubią. Mimo wszystko żyjesz dostatnio i kulturalnie z żonka swoją Jewdokią Iwanowną, której niejeden ci zazdrości. A ty, nawet dla niej jesteś grubianin. O nas już zresztą nie chodzi, ale dla niej jesteś grubianin! No, popatrz… jak przymila się do ciebie, ta twoja Jewdokia Iwanowa, jak grucha, niczym synogarlica, jaka szczęśliwa, że ma cię przy sobie… Stanowczo babom niewiele do szczęścia potrzeba! I zastanów się jeszcze, że nie najgorzej wyszedłeś na tym swoim ożenku… Jewdokia Iwanowa powabnie wygląda, smacznie gotuje… A ty nawet nie pochwalisz. Pochwal ją, Igorze Iwanowiczu! Skosztuj, jaki żur przygotowała, jaki kołacz upiekła i jak czeka na twoje pochlebstwo. Wiesz, co? Powiem ci szczerze! Może jesteś młody, uczony i idealista, – ale na gotowaniu zupełnie się nie znasz. Oświadczam ci, źle robisz, że jej nie chwalisz…

Albo, co się tyczy przyjaciół. Przyszliśmy do ciebie, żeby, choć trochę ciebie od tych twoich myśli odciągnąć. Rozerwać! Pośmiać się z tobą! A ty gitarę weźmiesz, parę akordów zabrzdąkasz i jakiś nieswój zaraz ją odkładasz. Pośpiewaj z nami, Igorze Iwanowiczu. Małynicz falset swój już nastroił. Ja też basem chętnie zawtóruję. Przyjemnie jest tak w zimowy wieczór pośpiewać. I serdecznie! Nie wiem, jak, dla kogo, ale… muzyka to dla mnie najmądrzejszy wynalazek! A już szczególnie pieśń chóralna. Mądry to był człowiek, który pierwszy wpadł na to, że razem pośpiewać można… I popatrzcie! Nie ma żadnego nawet pomnika. Różne pomniki bywają, lepsze i gorsze, różnych – ludzi na piedestale postawiono, a człowiek, który pierwszy śpiew wynalazł, pomnika nie ma. Niedopatrzenie jakieś, czy co? No to może jednak zaśpiewamy coś, Igorze Iwanowiczu – chciałem powiedzieć głośno. Ale nic nie powiedziałem – w ogóle nic nie powiedziałem…, choć dużo lubię gadać. Siedziałem tylko w kącie, piłem nalewkę domowej roboty Jewdokii Iwanownej i patrzyłem na naszego batiuszkę.    A batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz, niby był z nami razem, niby siedział przy stole, pił tę samą nalewkę domowej roboty, ale myślami był nieobecny. Batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, wielki miłośnik i znawca safianowych butów, tudzież pięknych kobiet, nadal – jestem tego pewny – latał… ptakiem.

Koniec

Panu Zbigniewowi Adrjańskiemu w dniu Jego 78 urodzin serdeczne życzenia w imieniu wszystkich czytelników składa

Jadwiga

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.