– Jak to rozumie „po naszemu”? – dziwi się przewodniczący. – Ano zwyczajnie. Rozumie i koniec. Widocznie taki już jest sprytny i wyszczekany w różnych językach. – Tak powiedział o sobie, że jest sprytny i wyszczekany? – pyta mnie przewodniczący. – No, tego nie powiedział. To ja mówię… Wystarczy zresztą popatrzeć. – Ty tutaj nie komentuj – surowo powiada przewodniczący. – Ty lepiej tłumacz dokładnie. Widzicie go, znalazł się komentator… – Mogę nic nie mówić – odpowiadam zirytowany. – Ostatecznie sam się nie prosiłem. – Dobra, dobra – łagodnieje przewodniczący – coś się taki raptem honorowy zrobił? Wybadaj go lepiej, czego chce. Na szczęście Amerykaniec nie słyszy naszej sprzeczki i cały czas wśród ludzi nurkuje. Tego poklepie po plecach, tamtemu jakieś do żucia paskudztwo w gębę wciśnie. Słowem, zadomowił się, skubaniec. – Wybadać go mogę – odpowiadam niechętnie. – Ale serca do tej całej transakcji nie mam. – Sercem tu się kierować nie można – mówi przewodniczący. – Interes jest interesem. – Brawo! – wrzeszczy Amerykaniec, który zjawił się obok nas. – Biznes is biznes! – Co on mówi? Nagli mnie przewodniczący. – Mówi, że interes jest interesem, obywatelu przewodniczący. Słowem, poglądy ma z wami jednakowe. – Ty znowu komentujesz – obraża się przewodniczący – a to są za skomplikowane sprawy na twój rozum. Ty lepiej tłumacz, czego on chce. – Ja chcę wiedzieć – powiada Amerykaniec – czy ten was mister Bułyciński. Pastor…nie, jeszcze fru!…fru!… – i szczerzy te swoje zębiska w uśmiechu! – Mister Bułyciński, obywatelu kapitalisto – odpowiadam poważnie – nie jest żadnym tam pastorem, tylko naszym batiuszką. Batiuszka, protojerej. Pop prawosławny… – O! Wery łel! Rozumiem – odpowiada Amerykaniec. – Batiuszka, ksiądz, pop – to dla mnie wszystko jedno! Ale czy on jeszcze fru… fru… to nie jest wszystko jedno! – Widzisz go, jaki tolerancyjny się znalazł! – pomyślałem w duchu, ale głośno odpowiadam: – Jeśli wam o to chodzi, to batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, już piąty dzień fru…fru…Tfu!… nad miasteczkiem. – Łonderfol – rży ze szczęścia Amerykaniec. – Wery interesting. A gdzie on sobie? Fru… fru? Ja koniecznie zobaczyć pastor Bułyciński. – Pop! – Może być pop – zgadza się Amerykaniec. – Gdzie jest on? – Tam – pokazał przewodniczący, szczęśliwy, że wreszcie coś rozumie. – Tam – powtórzył Małynicz. – Tam – ponuro przyświadczyłem, czując się, jakbyśmy naszego Igora Iwanowicza już sprzedali, za judaszowskie srebrniki. – Łonderfol! – zarżał po raz drugi Amerykaniec i pędem puścił się w stronę wzgórza. A my za nim! Amerykaniec sapie i dyszy, wspinając się jarem. Wielką chustą pot z czoła ociera. A nam też nielekko, bo raz, że upał wszystko oblepia od rana, a dwa, że na sercu jakoś ciężko. Wreszcie dobiegamy prawie szczytu, gdy nagle krzyk się z tyłu wielki uczynił! To Jemiołuszka telepie się za nami pokracznie i wrzeszczy: – Wracajcie, bracia! Wracajcie! – Czego się drzesz, Jemiołuszka? – pyta go przewodniczący. – Gościa nam wystraszysz! – Wracajcie – powiada cicho Jemiołuszka. – Igor Iwanowicz na plebanii przy boku Jewdokii Iwanownej smacznie chrapie. – Nie może być! – wścieka się przewodniczący. – Łżesz jak pies, Jemiołuszka. – A co mi na tym zależy? – hardo odpowiada pomocnik diaka. – Sam na własne oczy widziałem. – Nikomu z was na niczym nie zależy! – denerwuje się przewodniczący. – Taki biznes nam koło ucha przeleciał! Hotele, autostrady, lotnisko! I co teraz robić? – zwrócił się do mnie. A mnie tymczasem w sercu wszystkie chóry cerkiewne się z radości rozśpiewały i tylko jedno jedyne słowo przyszło mi w tym momencie na myśl, które w skrytości ducha do Boga wypowiedziałem, w dziękczynieniu największym: – Łonderfol!
Było, minęło. Rozpamiętywać nie ma, co! Czas i tak wszystko zatrze. A od myślenia głowa puchnie. Słowo, honoru, że puchnie! Znałem ja – na przykład – kiedyś szewca… Znakomity to był fachowiec, ale co z tego! Myśliciel i wyznawca teorii Darwina. Jak chciał, to zrobił takie buty, ze dziś ze świecą szukać. Mięciutkie, wygodne, kurdybanki… Powiadam wam, cudo nie buty! W takich butach całe życie przejdziesz i nie zedrą się. I wygląd mają! I połysk! Słowem: artysta! Zazdrościli mu wszyscy tego fachu, a już najwięcej to ja sam zazdrościłem, bo żadnego wykształcenia w młodości swojej nie zdobyłem, a teraz to i tak za późno. Ale, bywało, zajdę na robotę mojego ziomka popatrzeć, a ten siedzi nad kopytem zgięty w pałąk; tyle, że w kopytko nie stuka, ale gapi się w okno i myśli. – Dzień dobry! – mówię. – Jak się żyje? Co słychać? A ten mi nie odpowiada, tylko myśli. Przyzwyczaiłem się do tego i nie obrażam. Myśli niech… myśli! Siadam w kącie, do piecyka suchych szczap podrzucę i czekam! A ten myśli… Wreszcie i moja cierpliwość ma granice! Więc mówię: – I o czym ty tak myślisz, Grzegorzu? A ten mi na to: – Wiesz co, Mikołaju? Porządny z ciebie człowiek, a też ród swój od małpy wywodzisz. – Jak to od małpy? – pytam zaciekawiony. – Jak do tego doszedłeś, bracie? Wytłumacz! – Ano, zwyczajnie! Sam do tego doszedłem – powiada – ludzi obserwując. Jak widzisz, okienko mam nieduże, ale sporo przez nie zobaczyć można. Trzeba tylko umieć popatrzeć. Przysuń się do mnie, bracie małpoludzie i patrz! – To ty również, Grzegorzu – od małpy pochodzisz? – A cóżeś myślał – powiada z niezadowoleniem Grzegorz. – Wszyscyśmy z jednego drzewa, bracie, i nie ma, co udawać, że ktoś lepszy lub gorszy. Proszę cię jednak, nie przeszkadzaj mi pytaniami, tylko patrz! Oto widzisz, sąsiad mój z naprzeciwka, rzeźnik, na spacer z żonką idzie. Małpa to czy nie małpa? Pomyśl intensywnie! No, i co wymyśliłeś? – pyta mnie Grzegorz. – Chyba małpa o odpowiadam niepewnie. – Ale dlaczego? Nalega Grzegorz. – Widzisz – nie wiesz! Bo nie myślisz! Brak ci wyobraźni. A teraz popatrz! Jak stąpa ten mój sąsiad, jak się giba w tych swoich butach, które mu na obstalunek zrobiłem. Szkoda mojej pracy, bracie! Takiemu i buty pazurów nie zakryją. Koślawiec! Niedawno z drzewa zlazł. Albo jego żonka?! Czyż to nie małpiszon z wydętym zadkiem? Małpiszon wyjątkowy. A tu masz jeszcze lepszy przykładzik! Nasz posterunkowy z mandacikami na jarmark sunie. Popatrz na ten kadłubek małpoluda, na te rączki – do iskania przyzwyczajone! Sam go w łaźni obserwowałem. Obrzydzenie, powiadam ci, bierze. – Żadnego ty szacunku dla władzy nie masz – westchnąłem, choć to patrzenie z okienka szewskiej sutereny coraz bardziej mi się podobało. – A władza, bracie, od kogo pochodzi? Czyżby również od małpy? – Ty nie prowokuj! – surowo powiedział Grzegorz – ty patrz lepiej i sam wnioski wyciągaj! Oto, widzisz, następny przykład. Osobnik znany ci zapewnie i powszechnie szanowany. Ale dzisiaj spił się… I wyszła jego prawdziwa natura. Nie trzeba wiele myśleć nad postawieniem diagnozy. Małpolud i basta! – Wiesz co Grzegorzu – powiedziałem zirytowany – w twojej teorii są jednak luki. Każdemu może się zdarzyć chwila słabości. Tobie i mnie, nie przymierzając. A ty zaraz – małpa! Małpolud! Spił się! Znam go nie od dziś i ty znasz go dobrze. Człowiek jest godny, szlachetny, na stanowisku! Jakoś mi on do twojej teorii nie pasuje! – Oponować możesz, ale racji nie masz – powiada myśliciel – zresztą małpa małpie nierówna, choć to się może komuś nie podobać. Byłeś ty na przykład, w zwierzyńcu? – Nie byłem – odpowiadam, zgodnie z prawda. – A widzisz! – triumfuje Grzegorz – no, a ja byłem! I stwierdzam, że małpa małpie nierówna. Nie ma tu, bracie, żadnej demokracji! Co innego, bowiem goryl, co innego szympans czy pawian. Są to, bracie, różne gatunki małp. A jednym z tych gatunków jest człowiek…
No i gadaj z takim!
cdn (ostatnia część)