1 – 17 stycznia 1986 r.
Z góry panorama miasta Quiyang jest zupełnie inna. Widać tylko ogromne bloki i nowoczesne miasto. Natomiast jadąc przez to miasto, widzisz tylko maleńkie klitki, domki ulepione z gliny, postawione z cegły, maleńkie, takie na jeden pokoik. Przed domem gotuje się w garach, saganach, a ryż w drewnianych stągwiach. Widać mnóstwo maleńkich stołówek pod gołym niebem, takich barów szybkiej obsługi na świeżym powietrzu. Shi Pin mówi, że od 3 lat, po zdefiniowaniu przez partię rewolucji kulturalnej, można prowadzić prywatny handel. Zresztą widać to dokładnie na ulicy. Ogromna ilość sklepików, gdzie handluje się wszystkim. Jeden przy drugim, wąskie i długie. Handel trwa od rana, od godz. 10.00, mniej więcej do dwunastej, pierwszej lub drugiej w nocy. Czynne są też zakłady usługowe: klientka siedzi bez buta, a szewc na poczekaniu go reperuje. W ogóle widoki są różne i czasami nas szokują. Bloki mieszkalne z rurami od tak zwanych „kóz” – rodzaju piecyków używanych tuż po wojnie w Polsce, z których leci dym. Nie ma w tych domach centralnego, więc w razie zimna pali się brykietami w kozach. W związku z takimi rozwiązaniami ciepłowniczymi nie ma mowy o firankach w oknach. Quiyang jest miastem czystym, mimo tych niedogodności. Niestety toalety stanowią wyjątek i dlatego nie będę o nich wspominała… Dziewczyny, widząc rozwiązania w nich panujące, krzyczały, że absolutnie, że nic z tego, a ja na to, że gdzieś indziej może być jeszcze gorzej, że musi być tu, a nie gdzie indziej, i niech patrzą mi w oczy, i damy radę. Dałyśmy!
Wieczorem zapraszają nas na bankiet (reasumujemy dzień: śniadanie, długi trening, obiad, wycieczka, hotel i bankiet). Bankiet w dwupiętrowej restauracji, na pierwszym piętrze ogromna hala ze stolikami i tu mamy śniadania, teraz zaś idziemy na drugie piętro, do sali gdzie ustawiono kilka okrągłych stołów. Wita nas przewodniczący komitetu kultury fizycznej. Siedzimy przy stole: Andrzej, ja, Rysiek, Shi Pin (Jola), Jurek, trenerka chińska, przewodniczący komitetu badmintona, przewodniczący komitetu kultury fizycznej i jeszcze dwie czy trzy osoby. Najpierw przemówienia, następnie toast wódką małtaj (to nie dla mnie, przełknąć nie mogę, zapach – lepiej nie wąchać). Idzie, ALE TO JEST ten jedyny raz, aby nie urazić gospodarzy. Podają wino, ale ja wiedząc, że mają pyszne piwo, proszę o nie i od tej pory jest ok. W tak zwanym międzyczasie nasz Prezes Andrzej wygłasza toast za przyjaźń, za badminton, za spotkanie i za możliwość nauki badmintona w kraju mistrzów. Do toastu dołączamy upominki, w tym ręcznie haftowany jedwabny proporzec Polskiego Związku Badmintona wykonany przez naszą znajomą p. Panasiuk. Zaczynają serwować potrawy, szybko, bardzo szybko, my zdychamy od tempa. Pierwszy kęs dostaje Andrzej, później ja, Rysiek, Jurek. Potrawy są nakładane przez przewodniczącego Urzędu Kultury Fizycznej Prowincji. Następnie mogą brać pozostali. Rysiek i ja nie pijemy. Do Andrzeja podchodzą goście i każdy chce z nim wypić. Serwowanie potraw trwa, a ja cały czas notuję. Notatnik z piórem mam na kolanach, co wzbudza ogólną radość. Podają potrawy w kolejności serwowania, ale nie jestem dzisiaj pewna czy zdążyłam zanotować wszystkie: ryba sosna, ryba krzyk dziecka (jest pod ochroną), mątwa, żółw pieczony, panda, smażone kartofelki nadziewane cebulką, schab w sosie, sałatka mięsna z bambusami, sałatka ze szpinaku, sałatka z rzodkiewki, kurczak nóżka, grzyby mun, mandarynki, kompot owocowy z ananasami, mandarynkami, li czi, i jakimś białym dobrym owocem, ciasto biszkoptowe – jemy pałeczkami, no i piwo dla „starszyzny”. Zawodnicy pili napoje typu domowa lemoniada. Atmosfera tego spotkania była przyjacielska, a nawet gorąca. Na zakończenie bankietu poprosiłam, aby starszyzna opróżniła swoje kieliszki i polałam naszą żytnią, i dopiero wtedy lody zostały przełamane, humory znakomite, a my odjeżdżamy w miłej atmosferze. O godzinie 20.15 jesteśmy już w hotelu. Rozmowa z zawodnikami, którzy nie dali się wciągnąć w wir toastów. Wiedzą, po co przyjechali. Szybko idziemy spać.
Dwadzieścia minut po północy budzi mnie walenie. W pierwszej chwili myślę, że do drzwi, ale to za oknem, gdzie rozłożył się bazar. Walą w patelnie, miednice, garnki, śpiewają. Mimo tego usypiam i śpię kilka godzin, może to efekt aklimatyzacji, przecież jesteśmy na wysokości ponad 1200 metrów nad poziomem morza. Rano jak zwykle budzi nas Rysiek. Pokojowa przynosi termosy z gorącą wodą. Mój pokój składa się z ogromnego łóżka w sypialni, salonu, kanapy z fotelami, biurka, telewizora, jest kilkanaście kubków z przykrywkami, termosy z gorącą wodą obok, stoi w nich herbata, serwantka z szufladkami, jeszcze jedno biurko i łazienki. W salonie piękny, chiński, ręcznie tkany dywan, tylko trochę brudny. Nie należy się rozglądać, szybko robię zamiast herbaty kawę rozpuszczalną, bez której nie wyjeżdżam i wszyscy jedziemy na śniadanie. Dziś jajecznica, makaron z wodą i szpinakiem, kawa, mleko mocno słodzone, placuszki z cukrem. Zawodnicy i ja jemy raczej mało, pozostali pałaszują. Punktualnie o godzinie 9.00 rozpoczynamy trening. Notatki prowadzi Jurek. Hala ogromna, temperatura w granicach 3 stopni. Zawodnicy spoceni parują jak w łaźni, a ja krzyczę i ciągle powtarzam: załóżcie drugie dresy! Pilnuję, aby się nie poprzeziębiali. Nie przyjechaliśmy tu chorować, lecz po naukę. I teraz już wiem: dla zawodników konieczne są ocieplacze, ale o tym na razie możemy marzyć tylko i wyłącznie. Związek istnieje dopiero 9 lat. Cieszymy się, że mamy dresy reprezentacyjnie i treningowe oraz stroje reprezentacyjne do gry. Trening popołudniowy jest lżejszy od porannego. Zabieram ze sobą skarpety wełniane zrobione przez mamę, tym razem nie marzną mi nogi. Podczas treningu zwiedzamy tę naszą halę sportową. Pod nami, piętro niżej, jest wielka sala gimnastyczna wyposażona we wszystkie przyrządy gimnastyczne, po trzy komplety każdego rodzaju. Ćwiczą dzieci w wieku 5 -7 lat oraz starsze i młodsze dziewczynki. Rozgrzewkę w grupach siedmioosobowych prowadzi jedna z dziewczynek, na oko pięciolatka. Radzi sobie wspaniale! Jestem pod wrażeniem. Chyba tu znajdujemy odpowiedź na pytanie dlaczego oni – Chińczycy – mają takich wspaniałych sportowców. Hmmmm… Rano, po drodze na halę i podczas drogi powrotnej mijamy pomnik Mao, pod którym tysiące Chińczyków ćwiczą gimnastykę Qi Gong (czyt. czi-kung) – taką dla zdrowia. Odpowiednie oddechy dostosowane do ćwiczenia, odpowiednie stawianie nóg, można ćwiczyć indywidualnie, tak jak ten mężczyzna pod sklepem. Obiad o dwunastej, więc biegiem: zawodnicy prysznic, zmiana ubrań i już w samochodach. Obiad składa się z ryżu sypkiego, kurczaka w sosie pomidorowym, placuszków z rybą, ziemniaków smażonych w kawałeczkach mięsa, grzybków mun i pędów bambusa, cebulek chińskich, marchewki z białą rzodkwią, zupy z makaronem i szpinakiem, grzybków mun i ucha z drzewa specjalnie hodowanego. Uff, pyszne i pięknie podane. Bezpośrednio po obiedzie jedziemy na chwilę do miasta na zakupy we Friendship Store (nasz Pewex). W księgarni kupujemy pocztówki. Tłok wokół nas ogromny i stale rośnie. Europejczycy są tu dużą atrakcją, dlatego miejscowi nawet nas dotykają. Robią kilka zdjęć. Wracamy do hotelu. I znowu pędem na halę. Zabieram skarpety, bez nich jest lodowato. Na hali powieszono na tablicy nasze zdjęcia, jest ich dużo i są bardzo piękne. Notatki z treningu prowadzi Jurek. My zbieramy kartki od zawodników i jedziemy szybciutko do miasta i na pocztę. No i jest fajnie. Tłum wokół nas gęsty, my idziemy do sklepu i oni też, wszyscy pomagają nam kupować, pomagają wybierać. Wybieram Buddę szczęścia. To taki Budda, który jest gruby, siedzi i sześcioro małych Chińczyków wokół niego, oraz Buddę zdrowia – La Shu Shin. Otwieram torebkę, aby zapłacić i w tym momencie głowy wszystkich pań będących w sklepie pochylają się nad jej zawartością, pewnie jest to bardzo ciekawe, co ja takiego mogę w niej mieć. Oprócz paszportów całej ekipy i pieniędzy nie mam tam nic. Zapłaciłam i muszę stwierdzić, że obydwaj panowie: Budda szczęścia i Budda La Shu Shin, przetrwali wszystkie moje przeprowadzki, przelot z Chin do Polski i są ze mną do dzisiaj.
cdn.
12 czerwca 2010 - 6:17
Ja też chcę do Chin 🙂
12 czerwca 2010 - 8:13
Olu,
I ja się wcale nie dziwię, z jedna poprawką obecne Chiny, które oglądałam w roku 2005 byłam w Honk Kongu i Guanghzhou
to nie te same Chiny, które po raz pierwszy odwiedziłam w 1986 r.
To sa cztery epoki w historii tego panstwa, z przykrością wielką musze dodać, ze Polska moja ukochana ojczyzna nie zrobiła nic przez 20 lat w stosunku do Chin w ciągu 24 lat przeszły od Średniowiecza do XXI wieku, smutna prawda!dla nas
a dla nich podziw
Pozdrawiam
12 czerwca 2010 - 10:34
Do Chin nie chcę, bo ja w ogóle nie mam zacięcia do podróży egzotycznych i mnie nie ciągnie w żadne rejony ekstremalne taki dziwoląg za mnie ale za to ciekawi mnie jak Wy tam się dogadywaliście, po jakiemu:)))?
12 czerwca 2010 - 11:47
Zośko,
Shi Pin czyli Jola mówiła po polsku był to nasz tłumacz przez cały wyjazd z nami i kasa bo wymiana szła na całego jak to w tamtych czasach też bywało w Polsce, no i dogadywaliśmy się a angielskiego prawie nikt nie znał, ale już 10 lat później całkowita zmiana, w hotelach angielski, no i na ulicy też można było się dogadać. Skok wielki, wtedy czuło się , że oni walczą o coś więcej, i tak właśnie było.
Serdeczności przesyłam
J
pozdrawiam
12 czerwca 2010 - 20:33
Dodam ( do komentarza u mnie), że Andrzej O. był członkiem komisji, której miałem okazję- będac przez kadencję prezydialną [ „przed Andrzejem Sz.”} szefem. A mały jubileusz małej pływalni? Paru dzielnicowych dygnitarzy miało się okazję pokazać i zjeść jakieś kanapki ( dziś się mówi- skorzystać z cateringu!), załoga się sprężyła, były dyplomy, pokazy, zawody dla juniorów, mlodzików i nadseniorów. Sympatycznie, bo do tego niedzielne pływanie – bezpłatne!!! Dla każdego. Barnaba oszczędził więc coś z karnetu i swoje odpływał od 8.00 do 9.30. Potem ograniczył się już do kibicowania oraz pogaduch. Pozdrawiam.
12 czerwca 2010 - 20:36
Andrzeju,
ja na Piknik w rezultacie nie pojechała, było tak sakramencko gorąco, że odpadłąm, za to wiele w domu zostało zrobione. Teraz leje i jest burza trochę powietrza i lżej przy lap topie siedzieć. Wczoraj na wspominkach o Piotrze Nurowskim w PKOL byłam z Andrzejem. Wieczór dobrze zorganizowany, było wielu olimpijczyków ponieważ dzisaj Piknik.
Pozdrawiam i serdeczności przesyła
J
12 czerwca 2010 - 23:00
Pozdrawiam-tak,Chiny to wielka metamorfoza mimo wielu problemów dobrze sobie dają radę.Chciałbym tam kiedyś pojechać i być może się to spełni-pozdrawiam z pięknego i słonecznego Podkarpacia.
13 czerwca 2010 - 8:50
wibo
dzisiejsze Chiny do tamtych sprzed lat są w ogóle nie podobne,oczywiście ja mówię i piszę o stolicy Pekinie, ale większe miasta Chin są rzeczywiście imponujące, prowincja już nie jest taka ok, miałam okazję ja widzieć teraźniejszą też. Ale wszystko co najlepsze ma Pekin.
Aby mieć porównanie trzeba było widziec Chiny lat osiemdziesiatych. Wycieczki zawsze prowadzone są stereotypowo.
pozdrawiam
13 czerwca 2010 - 18:46
Jadzieńko! Cały tekst połknęłam w pięć sekund. Tak mnie wciągnął. Przeczytałam uważnie jadłospisy i dostrzegłam jakieś danie pt. panda. Czyżby chodziło o tę Pandę? Aż nie chce mi sie wierzyć. Rozumiem, że bambus podawano Wam w każdej postaci, ale Panda? A li czi to mój najbardziej ukochany owoc – najsłodszy na świecie. Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy.
Dzięki, Jadzieńko, za odwiedziny. Nie powiem. Wzruszyłam się nieco…:) Ślepotkę czyli Szczęściarę we wtorek zawożę do domku tymczasowego, czyli do jednej z wolontariuszek fundacji. Dzisiaj z nią rozmawiałam. Ma duże doświadczenie w opiece nad takimi ślepotkami. Będzie mi małej trochę szkoda oddawać. 🙁
Całuski załączam!
13 czerwca 2010 - 18:59
Pleciugo, Kochana Moja troskliwa Kocia Mamo,
Szkoda mi ślepotki myślałam, że ją zatrzymasz jakoś tak liczyłam na to nie wiem czemu.
Panda to tylko takie wywołanie, bo potrawa była z różnych mięsek i bambusa i przedstawiała misia pandę, ale nie byla sensu stricto pandą, o nie, misiów nie jadamy!
Całusy, i nie chcę ślepotki do pani oddawać!
przepraszam całuski
J
13 czerwca 2010 - 22:02
Pani Jadwigo,
z przyjemnością czytałem tekst o Chinach i z przyjemnością zagłębiłem się w komentarze. Taką miałem z tego przyjemność, że nie potrafię niczego sensownego napisać w komentarzu. Czy to bardzo, bardzo, bardzo źle.
Moje podróże z młodzieżą nie są tak okazałe. Wkrótce napiszę – bardzo lapidarnie – jakem z moimi uczniami Wielkopolskę zwiedzał.
13 czerwca 2010 - 22:18
Panie Tomku,
to nic złego, nasze podróże z młodzieżą były bardzo trudne, bo mecze, bo treningi bo wielka niewiadoma jak będzie, ale moi kochani zawodnicy zawsze zdawali najtrudniejsze egzaminy życiowe na celująco, i w życiu i w pracy jakim był dla nich badminton a pośrdenio i dla mnie też przez nich, a poza tym razem uczyliśmy się świata, reprezentowania, bycia ambasadorami jakże siermiężnej naszej ojczyzny ale szlachectwo nas zobowiązywało, a Pana podróże z młodzieżą tez ucza i to jest piękne i jest radość nas nauczycieli i ich młodych, i dlatego cieszmy się tym co było i tym co jest.
14 czerwca 2010 - 0:29
Witaj, świetne obserwacje, pięknie opisane wrażenia… świetne pióro, jednym słowem… cymes!!!
14 czerwca 2010 - 6:53
Gosiu,
Dziękuję za miłe słowa, gdy chcesz się z kimś podzielić swoimi przeżyciami i wrażeniami takie słowa dodają skrzydeł i wiesz wtedy, że twoja praca ma sens
pozdrawiam serdecznie
14 czerwca 2010 - 9:02
Ryba sosna, a cóż to mogło być? To była pyszna wyprawa 🙂
14 czerwca 2010 - 9:28
No to całe szczęście, Jadzieńko kochana, że to nie Panda jako taka na tym biesiadnym stole była.Uspokoiłaś mnie. Tam przecież wszystko jest możliwe. Co do Ślepotki – mnie też się serce kroi, ale czwarty kociak w domu? Nie wyrobię. Może jej się poszczęści i trafi do jakiegoś milionera i w dostatki będzie opływać 🙂
Pozdrowionka – Jadziu. 🙂
14 czerwca 2010 - 12:06
Kasiu,
było to pyszne danie wykonane z ryby na kształt sosny, ale jaka to była ryba nie dowiedziałam się, w każdym bądź razie druga ryba krzyk dziecka też była niezła, ale im bardziej wymyślne były potrawy tym z większa obawą je jedliśmy. Ja musziałam bo siedziałam koło pana przewodniczącego i on mi nakładał na talerzyki dobrze, że troszeczkę, bo bym nie dała rady. pozdrawiam gorąco
14 czerwca 2010 - 12:10
Pleciugo,
mam chętnego na jedną kotkę wysterylizowaną ale jak to zrobić? pewnie zakończy się tak, że synowa weźmie ze schroniska. a może zatrzymaj ślepotkę a ja ci w ramach będę przesyłała pieniążki na jej utrzymanie?
W życiu bym nie zjadła żadnej pandy misia ani czegoś podobnego, chociaż cały czas mówiono nam , że jemy wołowinę i kurczaki, a może my i psy jedliśmy i węże? tego nie wiem napewno, ale nie jest to wykluczone, bo ja tak sobie myślę, że jak żadnej krowy nie widzisz jeżdżac po kraju to skąd ta wołowina? a węże i owszem były i leżały w sopecjalnych siatkach przed wejściem do restauracji!
Pozdrawiam
14 czerwca 2010 - 19:36
Aleksandro,
tu na forum chwalę Twój wspaniały pomysł aby ciasto czekoladowe z 23 kwietnia wpis zrobić jako truskawkowy smak lata, zmodernizowany przepis jest super ekstra prosty. Bardzo dumna jestem z Ciebie i Twojej wspaniałęj postawy robienia wspaniałości swoim najbliższym gorące całusy!
j
14 czerwca 2010 - 21:16
Ja nie odnośnie Chin, tylko komentarza u mnie (sorki, ale nie zdążyłam jeszcze poczytać)
Jaki tam obsceniczny?!!! Wnerwiłaś się i tyle. Każdy by się wnerwił, gdyby takie kafelki musiał myć. Gdybyś na Slubnego tak jad wylała, może bym się zastanowiła, ale na rzecz nieożywioną, proszę bardzo uprzejmie.
14 czerwca 2010 - 21:49
Jadziu!
Twoja wielkoduszność jest … ach! Brak mi słów. Może umówmy się tak: Jutro zapakuję Ślepotkę do torebki i pojadę z nią na umówione spotkanie. Zdam się na los. Jeśli uznam, że nie jest to dobre miejsce dla tej biduli – nie pozostanie mi nic innego jak Ślepotkę zatrzymać. Mam nadzieje, że w tym tygodniu wesoła trójka (te trzy kociaki) zostanie zabrana przez Panią Izę Milińską (Fundacja „Kocia Mama”) i wtedy będzie mi lżej. Co do Twojej wspaniałej propozycji – dam znać. Dobrze?
Całuski nockowe:)
15 czerwca 2010 - 6:24
Pleciugo,
proszę tylko abyś poważnie sprawę rozpatrzyła moja propozycja jest aktualna, zrobię miesięczne zlecenie w banku i już
pozdrawiam
J
15 czerwca 2010 - 6:31
Aleksandro,
Chiny nie sa teraz tak daleko jak za moich czasów. W roku 1986 jawiły mi się jak bajka o żelaznym wilku co się zaczynała”.. dawno dawno temu…” lub taka bajka”… kochanie dzisiaj bedę musiał dłużej zostać w pracy…”
i wszystko nie było możliwe, ale dzisiaj ? tylko paszport z szuflady bierzesz wizę w Ambasadzie Chińskiej wykupujesz 3 dni to trwa, i już jedziesz, do Frankfurtu i stamtąd Lufthansą do Pekinu i jesteś. Podróż 8 godzin w miłej atmosferze. No później musisz być zorganizowana aby więcej zobaczyć, bo jest wiele miejsc i armia cesarska i zakazany pałac i mur chiński, i Hong Kong i Szanghaj i wiele innych pięknych miejsc i pałac letni z hektarami jezior, i dom pereł w którym można kupić prawdziwe perełki na wagę już w naszyjnikach ale sa tanie (w Pekinie) ja tego nie wiedziałam ale mi powiedziano po powrocie do Polski! i innych pięknych rzeczy wiele, no i kuchnia chińska prawdziwa, ostatnim razem jak byłam jadłam w restauracjach ulicznych takich niewyględnych kuchnia pyszna oczywiście jeżeli ktoś lubi kuchnię azjatycką ja się na niej wychowałam przez te 32 lata moich jazd do Azji więc uwielbiam.
Pozdrawiam dziewczyno, wszystko przed Tobą!
15 czerwca 2010 - 6:35
Falo,
dziękuję bardzo, szybko napisałam a potem przyszła refleksja no i dlatego dałam jeszcze jeden komentarz,
dziękuję i pozdrawiam i zapraszam
J
15 czerwca 2010 - 8:22
Czołem! – Jadziu o poranku. Myślałam nad tym przez pół nocy i coraz bardziej skłaniam się do pozostawienia Ślepotki u mnie.Zaczyna się ze mną świetnie komunikować innymi zmysłami (dotyk i słuch).To bardzo ciekawe doświadczenie 🙂 Nawet „domowce” zaczynają ja tolerować. Jeszcze raz dziękuję za Twoje wielkie serce!
Ewa
15 czerwca 2010 - 10:24
Ewo Pleciugo,
odpowiedziałam emailem, oferta podtrzymana, ciesze sie, że zostanie w dobrych rękach u dobrej osoby
pozdrawiam serdecznie
16 czerwca 2010 - 7:12
fajnie się czyta. Zazdroszczę tych Chin coraz bardziej:)
16 czerwca 2010 - 8:33
Randdalu,
Młody człowiek Pan jesteś, Pan lubisz z rodzina jeździć, Pan możesz wszystko i do Chin pojechać też. Chiny są do oglądania, są też do nauki za kilka lat tylko w bardzo nielicznych sklepach zostanie ślad po starych Chinach trzeba się spieszyć, trzeba wykupić wycieczke ??? ale sprawdzić co proponują, im wiecej tym lepiej, im dalej od Pekinu tym fajniej, bo prowincja nie jest bogata, Pekin ma wszystko bo były Igrzyska Olimpijskie i dostał to co najlepsze, ale na to pracowali wszyscy chińczycy, a pracują dotychczas arcy cieżko i za grosze! Wiele osob zostawia swoje rodziny i wyjeżdża do większych miast aby zarabić, nie przyjeżdżają do swoich dzieci po dwa lata aby zaoszczędzić. Dzieci sa ze starymi rodzicami a różnica pomiędzy wsią a miastem jest setek kilometrów i lat świetlnych. To nie jest tak jak nam się wydaje. Zarobienie 400 yuanów, to dla nich ogromna kasa, a dla nas? ehhh szkoda mówić. Ale oni ciężko pracuja na te swoje pieniądze aby uzbierać 3000 – 5000 yuanów netto pracują mąż i zona po dwa lata w oddaleniu od dzieci, które same rosna z pomoca dziadków, czasami największym marzeniem tych dzieci jest aby mama lub tata już byli z nimi na stałe. Tego nie widać na artykułach made in China, wiele filmów ogladałam o Chinach i chińczykach o ich aktualnej sytuacji, to prawda ich partia na wiele pozwoliła, ale inaczej to wszystko wyglada jak jesteś tam na miejscu poza pięknym Pekinem.
A tak w ogóle to Chiny w tłumaczeniu na j.polski to państwo środka sa to dwa znaki kwadrat a w środku linia prosta przecinająca ten kwadrat z góry na dół (poza linie kwadratu)
pozdrawiam serdecznie
dla Pana kuchnia chińska -rekomendowana ale ta na miejscu, w Europie jest inna.